STRONA GŁÓWNA / ARTYKUŁY / Dziennik Polski


7 maja 2004

BEZ ZADRY W SERCU Rekolekcje unijne (1)


Ks. MIECZYSŁAW MALIŃSKI                                                 Rekolekcje unijne (1)


Bez zadry w sercu 


Musimy mieć szerokie wody, silne wiatry, wielką przestrzeń, dalekie perspektywy i poważne zagrożenia. Wtedy potrafimy się zdobyć na heroizm. 


     Nasze wejście do Unii Europejskiej. Widzę to wydarzenie historyczne,
     jak gdyby wielkie koło, które powróciło do punktu wyjścia. Przez tysiąc lat
     wędrowaliśmy do tego miejsca, od którego zaczynamy. Wędrowaliśmy
     od Mieszka, który rozpoczął nasze wchodzenie do Europy Zachodniej –
     przez Chrzest, przez małżeństwo z Dąbrówką. A potem wszyscy następni
     królowie potwierdzali to wejście razem z narodem i państwem. A my
     teraz znowu zaczynamy prawie jak Mieszko I.


     Co to jest zjednoczona Europa? Nowy pomysł? Nowy wynalazek uczonych albo mędrców?
     Idea stara, bo licząca ponad dwa tysiące lat. Zjednoczyć Europę, to był pomysł rzymski. I udawało im się to znakomicie. Pax romana była celem – pokój rzymski. Żeby ustały zbrodnie, wojny, żeby narody mogły żyć w zgodzie, żeby mogły się gospodarczo i kulturalnie rozwijać, pracować, nie bać się, że napadnie jeden naród na drugi w nocy czy w dzień. Imperium romanum ogarniało cały basen Morza Śródziemnego, a więc południową Europę, Bliski Wschód i północną Afrykę. Rzymianie sięgnęli aż po Wielką Brytanię. Nie mówiąc o Hiszpanii i Francji.
     I to była wielka myśl. To była wielka idea twórcza. Cokolwiek byśmy krytycznego powiedzieli na ten temat, to przecież każdy z narodów, które wchodziły w skład imperium romanum, miał wolność religii, wolność rozwoju swojej kultury i swojej gospodarki. Chociaż był język jeden wspólny – najpierw greka, potem łacina – to każdy naród mógł mówić swoim językiem. Mógł się rozwijać w pokoju.
     Imperium romanum podzielone zostało w 395 na zachodnie i wschodnie. Jego część zachodnia z Rzymem jako stolicą skończyła się w 476 roku. Przetrwało Bizancjum – część, wschodnia. Przetrwało do 1453 roku. Zachodnie imperium rzymskie zostało zniszczone przez barbarzyńców. Ale przecież ci sami barbarzyńcy myśleli o odbudowie imperium rzymskiego. Karolowi Wielkiemu zaczęło się to trochę udawać i w 800 roku przybrał tytuł cesarza rzymskiego. Ale następcy tę myśl zaprzepaścili. Podjął ją król niemiecki Otto I, przywrócił ten tytuł w 962 roku.
     Gdy upadło Bizancjum w 1453 roku, Moskwa nazywała się „trzecim Rzymem”, przejęła myśl cesarstwa. Był car – cesarz. Chciał zjednoczyć Europę.
     Do marzenia o zjednoczonej Europie wciąż powracali rozmaici władcy. Choćby Napoleon, który też nazwał się cesarzem i chciał jednoczyć Europę pod swoimi skrzydłami. W XIX wieku było równocześnie nawet trzech cesarzy: car rosyjski, kajzer pruski i cesarz austriacki. – I rozpoczęli wojnę światową.
     To znaczy – idea jest dobra, święta, wspaniała. Ale niełatwa do zrealizowania. Być razem. Żyć zgodnie. Rozwijać się samodzielnie, ale i wspólnie. Bez wojen, bez rzezi, bez wycinania się narodów przez narody.
     My weszliśmy do tej Europy od Mieszka począwszy. Nasi królowie koronowali się za pozwoleniem cesarza i papieża – te dwie władze były ważne, żeby wejść do Europy, żeby należeć do wspólnoty europejskiej.
     Realizujemy koncepcję imperium romanum, choć bez cesarza, ale ze wspólnotowym rządem demokratycznym w Brukseli i Strassburgu. Wygląda na to, że zostanie zbudowane imperium europejskie i będzie zgoda europejska, pokój europejski realny, tak jak był pokój rzymski.


* * *


     Z czym wchodzimy do Europy?
     Z maleńką elitą polityczną, kulturalną. Z maleńką elitą gospodarczą, handlową, ekonomiczną. Naszą inteligencję wymordowano nam, po pierwsze, w wojnie 1939 roku. Po drugie, podczas okupacji niemieckiej, zwłaszcza w obozach koncentracyjnych. Po trzecie, w gułagach i łagrach radzieckich. I na wywózkach do Kazachstanu i na Sybir. A potem – co inteligentniejszy, bardziej operatywny – jak mu się to udało albo nawet wypchnięty przez władze PRL- wyjeżdżał za granicę. Na to żeby się rozwinąć naukowo, kulturalnie. I tak nam przeciekały i nadal przeciekają świetne nazwiska, świetni ludzie.
     Są oczywiście i tacy, którzy mówią: „Nie, tu zostanę, bo tu moja ziemia, tu mój kraj, tu moja rodzina. I nie wyjadę”. Albo ci, którzy wyjeżdżają, mówią: „Wyjeżdżam na chwilę. Na rok, dwa, trzy, pięć. A potem wracam. Żeby z dorobkiem, który tam zdobędę, w dalszym ciągu budować Polskę”.
     Z czym przychodzimy do Europy? Z maleńką elitą kulturalną. Tylko, co dodatkowo niepokoi, co się widzi w telewizorze, co się czyta w gazetach, co się słyszy w radiu – to, że powtarzają się wciąż te same nazwiska. Brak młodych ludzi. Brak młodych polityków. To wszystko nazwiska powtarzające się bez końca – przesadzają się z jednej funkcji na drugą funkcję. Wciąż ci sami. Mała elita polityczna. Mała elita gospodarcza, kulturalna. Stąd nie ma się co dziwić, że nie umiemy politykować, nie umiemy gospodarzyć. Że nasza kultura jest bardzo ograniczona.
     Z czym przychodzimy do Europy? Z fatalnymi drogami. Z za małym budownictwem. Z ogromnym bezrobociem. Z prymitywną infrastrukturą. Ze zrujnowanym handlem. Ze zrujnowanym przemysłem. Z bądź jakim, byle jakim, zaprzeczającym sobie samemu prawem, które usiłujemy budować w sejmie wciąż na nowo. Z korupcją.
     Wchodzimy tak jak sieroty, które dotąd stały w kącie. A teraz, niespodziewanie dla nas samych i dla wyprowadzających nas, ukazujemy się w świetle. 
     Jeżeli jednak myślimy, że gdy wejdziemy do zjednoczonej Europy, to ona nas ustawi, bo nas obsypie pieniędzmi i fachowcami, którzy nam zbudują ekonomię, przemysł, politykę – to się grubo mylimy. My musimy zbudować to wszystko sami, swoimi rękami.
     I to nas czeka: Cudowna, twórcza praca nad budowaniem swojej Ojczyzny w zjednoczonej Europie.
     Bo tu liczyć się trzeba i z tym, że jesteśmy wielkim narodem. Tylko nam potrzeba „kopa” – uderzenia, impulsu, katalizatora, ostrej motywacji. Jak długo siedzimy sami w gnieździe, to się kisimy we własnym sosie, dusimy się w tym samym, ciasno nam. My musimy mieć szerokie wody, silne wiatry, wielką przestrzeń, dalekie perspektywy i – poważne zagrożenia. To wtedy potrafimy się zdobyć na heroizm.
     Jesteśmy inteligentnym narodem, pomysłowym, z inicjatywą, odważnym, narodem dającym sobie radę w każdej sytuacji. I na ten geniusz narodu polskiego liczymy. Że się podniesie gospodarka – nie „przy okazji”, tylko naszymi rękami. Że się podniesie myślenie ekonomiczne – nie „automatycznie”, tylko naszymi umysłami. Że się podniesie polityka – nie „po drodze”, tylko naszymi geniuszami. Których trzeba znaleźć, odkryć. Niech się zgłoszą, niech zechcą brać udział w tej trudnej sprawie, jaka się nazywa: Polska.


* * *


     Wchodzimy do Europy. Ale musimy sobie powiedzieć, że nie lubią nas. Nie tylko sąsiedzi nasi, choć sąsiedzi nasi przede wszystkim.
     Nie lubią nas Czesi. Przez zagarnięcie Cieszyna, Trzyńca w 1938 roku. Przez ingerencję w 1968 roku. Z wojskami radzieckimi, NRD-owskimi, bułgarskimi, węgierskimi szły również polskie oddziały na „praską wiosnę”. Nie lubią nas Czesi. Sytuują nas blisko Rosjan. Z tym, że gorzej nas widzą niż samych Rosjan.
     Nie lubią nas Niemcy. Przez 1939 rok. Przez to, że nas napadli. Bez wypowiedzenia wojny. Mimo paktu o nieagresji. Przez to że nas spalili, zrujnowali. Bombardowali wsie i miasta. Zabijali cywilną ludność. Że nam zniszczyli Warszawę. Nie lubią nas przez to, że w czasie okupacji, gdy jakaś rodzina polska ukrywała Żydów, to mordowali całą rodzinę – tego nigdzie nie stosowali, tylko w Polsce. Nie lubią nas. Byliśmy skazani przez nich na straty. Mieliśmy być zniszczeni tak jak Żydzi. Rozrzuceni i zgermanizowani. Zbrodnie, których dokonywano na ulicach, w obozach koncentracyjnych, w kazamatach hitlerowskich – to miliony Polaków.
     Nie lubią nas Niemcy przez to, że Siły Sprzymierzone z Churchilem na czele wyznaczyły nasze nowe granice zachodnie na Odrze i Nysie. Nie lubią nas Niemcy. Usprawiedliwiają się tym, że kradniemy samochody i pracujemy „na czarno”.
     Nie lubią nas Litwini. Za Wilno z okresu międzywojennego. Za obecną mniejszość polską na terenie Litwy.
     Nie lubią nas Ukraińcy. Za ludobójstwo wołyńskie. Nie lubią nas za lwowski Cmentarz Orląt.
     Nie lubią nas Rosjanie. Za Sybiraków polskich. Za Katyń, za umowę Ribbentrop-Mołotow, która oznaczała czwarty rozbiór Polski. Bo uważają, że jesteśmy tylko przeszkodą w kontakcie ich z Zachodnią Europą. Jesteśmy tamą, przez którą muszą się przeciskać do Zachodniej Europy. Najlepiej by się czuli, gdyby mieli granice bezpośrednio z Niemcami. Tylko tak się składa, że gdy mieli bezpośrednią granicę ze sobą, to dochodziło do wojny. Tak pierwszej jak drugiej wojny światowej. My jesteśmy wciąż buforem między tymi dwoma mocarstwami. Ale nie lubią nas Rosjanie.
     Nie lubią nas Anglicy. A nawet nie istniejemy dla nich. Za to, że przyobiecali, zobowiązali się w razie napaści Niemiec przyjść nam z pomocą, a w 1939 patrzyli się obojętnie na Blitzkrieg, jakiego Niemcy dokonali na nas. Nie lubią nas za ENIGMĘ i za to, że nasi lotnicy bronili ich kraju przed bombardowaniem.
     Hiszpanie – mają urazy. Za Somosierrę, za to że przyszliśmy z Napoleonem, żeby rządzić ich krajem.
     Nie lubią nas Austriacy. Wciąż uważają, że najlepiej było, gdy posiadali Galizien i tu rządzili.
     Nie lubią nas Francuzi. Lekceważą nas. Za to, że nie pomogli nam w czasie powstań – ani w 1830, ani 1863. Za to, że nie wsparli nas w 1939, mówiąc, że nie będą umierali za Gdańsk.
     Nie lubią nas Amerykanie. Polish jockes – polskie kawały. Tak jak tu się mówi o „czubkach”, tam się mówi o Polakach. Gdy Papież przyjechał do nich, to poszło przez gazety amerykańskie: „Stop with polish jockes” – „Koniec z polskimi kawałami”. Jednak one wciąż jeszcze wracają. Nie lubią nas Amerykanie. Najlepszy dowód, jak nas traktują na swoich granicach. My, którzy jesteśmy w Iraku sprzymierzeńcami, nie mamy na przykład żadnej ulgi wjazdowej do Stanów Zjednoczonych. Traktują nas na swoich granicach jak najgorszych obcokrajowców. Jeżeli się mówi o hierarchii narodów na terenie Stanów Zjednoczonych, to na górze są Irlandczycy i Żydzi – na samym dole są Portorykańczycy. Ale my jesteśmy gorzej widziani niż Portorykańczycy.
     Po co to mówię? Żeby się obrazić? Żeby siać niechęć, nienawiść do tych narodów czy państw, które nas nie lubią – za to, że nas krzywdzili? Nie. Żeby stwierdzić, jaki jest stan rzeczy i żeby szukać rozwiązań.
     Na pewno trzeba gadać. Trzeba rozmawiać. Trzeba się z nimi porozumiewać. Trzeba się kontaktować i spotykać. Żeby człowiek zobaczył w człowieku człowieka. Trzeba rozmawiać.
     Trzeba rozmawiać z Niemcami. Trzeba rozmawiać z Czechami. Trzeba rozmawiać z Ukraińcami. Trzeba rozmawiać z Rosjanami. Trzeba rozmawiać z Amerykanami, Hiszpanami, Austriakami.
     Nie bać się tych rozmów. Musimy zrzucić z siebie fobie, kompleksy, urazy. Rozmawiać jak człowiek z człowiekiem. Jak równy z równym. Bez kompleksów niższości. Ani wyższości. Na to, żeby rozmawiać, nie można mieć żadnej zadry w sercu. 
     Tylko rozmowa, tylko kontakt osobisty, tylko kontakt bezpośredni może sprawę złagodzić, a nawet rozwiązać – żebyśmy się zobaczyli jako bracia.