Biblioteka


OKRES BOŻEGO NARODZENIA
Ucieczka do Egiptu




UCIECZKA DO EGIPTU


     W nocy nagle zbudziła się, a właściwie została zbudzona. Poczuła na ramieniu uścisk dłoni. Usłyszała szept Józefa:
     – Wstań, musimy uciekać.
     Słowa Józefa dochodziły do Niej jak z wielkiej oddali. Nie wiedziała, czy to sen, czy jawa. Wciąż miała przed oczami kolorowe postacie Magów.
     – Musimy uciekać i to natychmiast. Ubieraj się – doszedł do Jej świadomości powtórny szept Józefa.
     Otworzyła oczy. Było ciemno.
     – Co się stało? – spytała również szeptem.
     – Herod chce zabić Dziecko. Ubieraj się.
     Oprzytomniała gwałtownie.
     – Herod chce zabić Dziecię – powtórzył Józef.
     Zerwała się. Usiadła na posłaniu. Nad Nią majaczyła postać Józefa. Była głęboka noc.
     – Skąd to wiesz?
     Czuła, jak cała dygocze. Zrobiło się Jej zimno. Przypomniał się Jej wczorajszy niepokój, nagłe odejście trzech Magów. Józef odpowiadał wciąż po cichu:
     – Miałem widzenie.
     Zdumiała się:
     – Sen? Kiedy? – słyszała siebie, jak głos jej drżał. Nie była w stanie opanować się. Wyjaśniał Jej spokojnie:
     – Teraz, w nocy.
     Nalegała:
     – Śniło ci się?
     Nie odpowiedział wprost.
     – Słyszałem dokładnie i widziałem.
     – Co słyszałeś? – wciąż pytała, pośpiesznie wciągając szaty.
     – Nie wiem, kto to był. Może anioł. Potrząsnął moim ramieniem tak jak ja Twoim i powiedział: Wstań, weź Dziecię i Matkę Jego i uchodź do Egiptu. Pozostań tam, dopóki ci nie dam znać, bo Herod będzie poszukiwał Dziecięcia, aby Je zgładzić. To było wszystko. Wychodzimy natychmiast.
     Nigdy go takiego jeszcze nie widziała. Zawsze łagodny i ustępliwy, teraz stanowczy, surowy. Tłumaczył Jej:
     – Może się mylę. Może to tylko złudy i zwidy. Ale jeżeli nawet istnieje choćby najmniejsza możliwość niebezpieczeństwa, nie możemy ryzykować. Ja mogę zostać. Mnie na sobie nie zależy, ale chodzi tu o Dziecko. Ono jest najważniejsze.
     Nie potrzebowała tych wyjaśnień na to, by być przekonana o konieczności opuszczenia Betlejem. Wypytywała go, bo chciała wiedzieć jak najwięcej o szczegółach tego objawienia, a poza tym – może to był istotny powód – chciała w ten sposób jakoś zapanować nad przerażeniem, które w Niej narastało.
     – Ale jak potrafimy wziąć ze sobą to wszystko, co mamy?
     – Wszystko zostawimy. Nie możemy przeciążać zwierzęcia. Przed nami daleka droga.
     – Jak to, dokąd my właściwie idziemy. Nie do Nazaretu?
     – Nie, do Egiptu.
     – Do Egiptu?
     – Mówiłem Ci już.
     – Nie słyszałam. Przecież nasz Nazaret nie jest pod panowaniem Heroda.
     – Nie wiem – przekonywał wciąż cierpliwie – ale myślę, że skoro Herod nie znajdzie nas tutaj, to nas będzie szukał w naszym domu, a więc w Nazarecie. Dlatego sądzę, że Egipt jest najbezpieczniejszy.
     Musiała mu przyznać rację. Śpieszyła się jak mogła najbardziej, ale z podenerwowania wszystko leciało Jej z rąk. Nie była w stanie zebrać myśli. Wciąż czegoś szukała. Po wiele razy wracała w to samo miejsce. Słabe światło kaganka utrudniało Jej pakowanie się. Miała tak rozdygotane ręce, że nie potrafiła nawet związać sznura. Bez przerwy dręczyły Ją wciąż te same myśli: najważniejsze, by Dzieciątko miało wszystko, co będzie potrzebowało, żeby tylko niczego nie zapomnieć, nie przeoczyć, bo gdy w drodze czegoś zabraknie, nie wiadomo, skąd będzie można wziąć. Przerażała Ją ta ucieczka do Egiptu. Nigdy tam nie była ani nie zamierzała być. Wystarczał Jej Nazaret i coroczna droga do Jerozolimy. Starała sobie przypomnieć to, co słyszała od ludzi, którzy kiedyś jechali do Egiptu: daleka droga, pustynia, brak wody, brak owoców, brak jedzenia, tylko zabójcze słońce. Ta sama droga, którą przebył Izrael. Czy to tylko zbieg okoliczności? 
     Potem jechała na osiołku, trzymając w ramionach Syna. Obok szedł Józef z workiem na plecach, prowadząc osła za uzdę. Było zimno. Nad nimi wisiała wielka czasza nieba, talerz księżyca i mrugające gwiazdy. Z tyłu pozostało Betlejem ze szczekaniem psów. Po obu stronach drogi srebrzyły się skały w świetle księżyca. Przed nimi ciemniała wielka, pusta przestrzeń.
     Już uciszało się w Niej tamto dygotanie. Ale w sercu czuła ból. Miała świadomość krzywdy wyrządzonej Jej Synowi. Dopiero przyszedł na świat i już musi uciekać. Jak człowiek, który się dopuścił jakiejś zbrodni. Przypomniało się Jej zdanie wypowiedziane przez Symeona w świątyni: „A duszę Twoją przeniknie miecz”. Czyżby to o tym cierpieniu on mówił?


     Gdy dobrnęli do pierwszego miasteczka, była zupełnie wyczerpana. Nie czuła nic więcej poza wielkim słońcem, które Ją bez reszty wypełniało. Słońce miała w oczach, w mózgu, na każdym kawałeczku swojej skóry. Nie wiedziała, że może Ją słońce tak zniszczyć. Wyruszyli z oazy, skoro tylko zapadła noc. Szli pracowicie cały czas, ale i tak zabrakło im paru godzin. Nastał dzień. Wzeszło słońce. I zaczęła się ich klęska. W drodze jakiś czas siedziała na osiołku, ale potem musiała z niego zrezygnować, bo stanowiła zbyt wielkie obciążenie dla wytrwałego stworzenia. Zaczęło kaszleć. Przystawało. Nie chciało iść dalej. Szła obok Józefa. Pod koniec drogi myślała, że przy każdym następnym kroku upadnie i nie wstanie więcej. Józef, i tak nad miarę obładowany, nie mógł Jej pomóc. Miała obtłuczone, okaleczone, obolałe, sparzone stopy. Każdy krok sprawiał Jej cierpienie. Ale na to nie zwracała uwagi. Jedyną troską było chronić swoje Dziecko przed tym straszliwym, ogromnym słońcem. Na szczęście to był ich końcowy odcinek drogi. Odcinek od ostatniej oazy do miasteczka egipskiego.
     Przystanęli przy pierwszej kępie drzew. Położyła koło siebie Dziecko i upadła prawie bez życia w ostrą trawę. Było wciąż gorąco, ale był wreszcie cień, wreszcie można było oprzeć wzrok na czymś, co nie jest białością skał i brunatnością gliny.
     Słyszeli, że tu, w tym miasteczku, jest getto żydowskie. Powiedziano im o tym w oazie. Józef spoczywał obok Niej bez słowa. Dziecko odurzone gorącem wciąż spało nerwowym, gorączkowym snem. Wydychali swoje zmęczenie. Po chwili Józef się dźwignął:
     – Zostań tutaj, idę poszukać przełożonego getta, spytam, czy się zgodzi, abyśmy się mogli zatrzymać w tym miasteczku.
     Zasnęła natychmiast kamiennym snem. Nie przypuszczała, że tak długo to trwało. Gdy budził Ją Józef wracający z miasteczka, zdawało się Jej, że spała tylko małą chwilkę.
     – Znalazłem go. Chyba to porządny człowiek.
     Dźwignęła się z trudem, szła prawie nieprzytomna.
     Zobaczyła w chłodnej, ciemnej izbie poważnego człowieka z siwą brodą. Nie wyglądał na uprzejmego. Otrzeźwiała błyskawicznie pod gradem pytań:
     – Skąd idziecie?
     – Z Jerozolimy.
     – Z samej Jerozolimy?
     – Nie, z Betlejem.
     – Dlaczego do nas przychodzicie? Czego szukacie?
     – Pracy.
     – Tutaj dość bezrobotnych i żebraków. Czym jesteś? Co umiesz?
     – Jestem cieślą.
     – Dobry cieśla?
     – Umiem wszystko, co do ciesielki należy.
     – Wiecie o tym, że była rzeź dzieci w okolicy Jerozolimy zarządzona przez Heroda? – zapytał ich niespodziewanie.
     Takiego pytania oczekiwała. Bała się go. Zamilkli. Nie padła żadna odpowiedź. Przełożony najwyraźniej sam się bał tego pytania. I bał się odpowiedzi na nie, bo nagle wybuchnął potokiem słów:
     – Ja nic nie wiem. Ja się nie mieszam w takie sprawy. Mnie to nic nie obchodzi. Ty dostaniesz domek na krótki czas. Możecie tam zamieszkać. My cieśli potrzebujemy. A ty jesteś bardzo dobrym cieślą. Jeżeli wolicie, idźcie dalej. Ja was nie wyganiam. To jest wasza rzecz. Wieczorem zgłosicie się do wójta naszego miasteczka. On nie jest zły człowiek, ale on ma dzieci i chce żyć. Czy on wie o rzezi Heroda, tego mi nie mówił. Ale dlaczego miałby nie wiedzieć. Pojęcia nie mam, jakie ma polecenia.
     – Wójt jest Żydem?
     – Nie, to poganin.
     – Musimy iść do niego?
     – A co wy sobie myślicie, że to Palestyna? On tu gospodarz. Musicie. Nie bójcie się go. On też człowiek, choć poganin.
     – Dziękujemy ci.
     – Nie macie co dziękować. Ja nic nie wiem. Sługa zaprowadzi was na wasze miejsce.
     To był domek na skraju miasteczka. Tuż obok zaczynał się gaj schodzący do Nilu. Domek był od dawna niezamieszkany, mały, zaniedbany. Brakowało w nim wszystkiego. Rozglądała się po tym niczym, do czego się wprowadzili. Dach przeświecał. Ściany były gliniane. Jedna z nich groziła obsunięciem.
     – Nieważne, byle mieć ten dach nad głową, byle były tylko te cztery ściany.
     Trzeba było szybko przygotować jakieś posłanie. I wszystko dla Dziecka. Ale najpierw potrzeba Jej było wody, jak najwięcej wody, żeby wszystko wyprać, wypłukać, obmyć. Dziecko i siebie. Wykąpać się. Marzyła o tym w tej długiej drodze.
     Nil. Tyle płynącej wody nigdy jeszcze nie widziała. Szerokie koryto rzeki. Ogromne masy wody przewalającej się leniwym na pozór, ale w gruncie rzeczy żywym nurtem. Brała ją w swoje dłonie, piła ją, chłodną, dobrą, ożywczą. – Byle tylko przebrnąć przez tę rozmowę z wójtem miasteczka.
     Nigdy dotąd nie była w domu poganina. Ale jakoś nie zrobiło to na Niej wrażenia. Była skupiona na czym innym: czy otrzyma zezwolenie na zamieszkanie. I czy tylko na tym się skończy.
     Napotkały ich te same, co początkowo, pytania. Tylko tu był już inny ton. Wójt dawał im odczuć, że panami są Rzymianie, Egipcjanie u siebie w domu, a Żydzi tylko intruzami. Widziała na twarzy tego człowieka nieukrywaną niechęć do nich.
     – Po coście tutaj przyszli?
     – Szukać pracy.
     – Tu dość mamy ludzi bez pracy. Żebrać chcecie. Tutaj żebraków też dość.
     Ostre pytania, podchwytliwe, i świadomość, że on i tak nie wierzy niczemu, co mu oświadczali.
     – Czy Twój mąż nikogo nie zabił? Czy nic nie ukradł, że tutaj przyjechał? Czy nie jest buntownikiem? Nic nie ukrywajcie, bo i tak wcześniej czy później wyjdzie prawda na wierzch, a wtedy na galery albo do kamieniołomów na całe życie. A więc powiedzcie wyraźnie, po coście tutaj przyszli.
     – Szukamy pracy.
     Po powrocie od wójta zobaczyła ze zdumieniem stojące przed domem nowe konwie pełne wody. Myślała, że się pomyliła, że to nie ich dom. Weszła do wnętrza. Był stół. Na stole świeże owoce. Nie śmiała niczego dotykać. W kącie przywiązana koza.
     Może ktoś się tutaj wprowadził inny? Ale nie. W stajence nadal stał ich osiołek.
     – To po prostu dobrzy ludzie.
     – Widocznie przełożony getta musiał coś o nas powiedzieć.
     I tak pozostali. Na razie z dnia na dzień, oczekując, że może w każdej chwili dojść do jakiejś katastrofy. Ale nic się nie działo.
     – Jeżeli dotąd jest cisza, to i cisza pozostanie. Imperium funkcjonuje bezbłędnie, do tego czasu przyszłyby wiadomości i rozkazy.
     Imperium funkcjonowało bezbłędnie. Kiedyś, zupełnie przypadkowo, spotkała na drodze wójta. Niosła jak zwykle Dziecko ze sobą. Podszedł do Niej. Pozdrowił Ją. Przyjrzał się Jezusowi, potem powiedział jakby do Jezusa, a właściwie do Niej:
     – Miałeś szczęście, żeś uszedł z rąk tego wariata, Heroda.
     Więcej na ten temat nigdy nie zamienili ani słowa.
     Zaczęło się ich zwyczajne życie w Egipcie. Józef, praktycznie rzecz biorąc, był cały dzień poza domem. Wychodził wcześnie rano, wracał późno po południu. Bywało, że gdy musiał brać jakąś robotę daleko od domu – choć to czynił niechętnie – nie było go nawet przez parę dni. Pozostawała sama z Dzieckiem. Na razie nie nawiązała żadnych bliskich kontaktów z tutejszymi ludźmi, ale odczuwała na każdym kroku ich sympatię. Zwłaszcza do Dziecka. Nikt Jej tego wprost nie powiedział, jednak czuła, że wszyscy wiedzą o tym, że to Dziecko tylko jakimś wielkim szczęściem zdołało ujść śmierci z rąk żołnierzy Heroda.
     Powoli zaprzyjaźniła się z tamtejszą biedotą mieszkającą w sąsiedztwie na skraju miasteczka. Pomagali sobie wzajemnie.
     Gdy miała czas, chętnie szła na spacer z Jezusem nad Nil. Wciąż nie mogła się napatrzeć na ten ogrom wody płynącej szerokim korytem. Lubiła zapach wody i jej chłód. Cieszył Ją widok rybaków łowiących ryby. Lubiła nade wszystko soczystą zieleń krzewów i szuwarów, cień, jaki dawały rosnące tam drzewa. Przyglądała się z zainteresowaniem urządzeniom nawadniającym pola. Patrzyła na ludzi kręcących korbami, na woły przyprzężone do kołowrotów, na łopatki-czerpaki podnoszące wodę na wyższy poziom, na wodę rozlewającą się systemem kanalików pomiędzy zagonami. Zresztą nie była jedyną matką z dzieckiem, która przebywała chętnie nad rzeką. Wciąż tam natrafiała na inne kobiety z dziećmi, tak żydowskiej, jak przede wszystkim egipskie.
     Jezus był pięknym Dzieckiem. Kobiety egipskie, gdy spotykały Ja na spacerach, usiłowały z Nią nawiązać kontakt. Spontanicznie okazywały swój podziw dla Niej i dla Dziecka. Każda taka sytuacja wpędzała Ją w panikę. Nie wiedziała, co ma zrobić. Przecież to są poganie. Miała to przecież we krwi, że nie wolno Żydom mieć żadnego kontaktu z nieczystymi. Ratowała Ją na szczęście bariera językowa. Ona Jej dawała furtkę ucieczki. Opowiadała o tych zdarzeniach Józefowi.
     – Nie mówiłem Ci o tym, ale ja podobnie nie mogłem się przyzwyczaić i jeszcze wciąż, w jakimś stopniu wciąż, wzbudza to we mnie opory. Przecież na początku, gdy otrzymywałem jakieś zamówienie na pracę u pogan, to odmawiałem.
     – A teraz nie odmawiasz?
     – Nie, teraz przyjmuję.
     – Wchodzisz do domów pogan?
     – Wchodzę. Muszę Ci powiedzieć, że udałem się do przełożonego getta, pytając go, co mam robić, jak mam postępować.
     – A co on na to?
     – On powiedział, żeby brać robotę.
     – Bez komentarza?
     – Bez.
     Ale jak sobie radzą z tą sprawą mieszkańcy naszego getta – naraz przyszło Jej na myśl to pytanie. Zaczęła się pilnie rozglądać pomiędzy ludźmi.
     Chociaż to było getto i wszyscy mówili po żydowsku, i podobnie zachowywali się i ubierali się, jak w Palestynie, to im bardziej przyglądała się, tym bardziej spostrzegała różnice, jakie istniały pomiędzy życiem tutaj a tam. Właśnie przede wszystkim odnośnie do pogan. Po prostu tutejsi Żydzi traktowali tamtych jak normalnych ludzi, a nawet jak wartościowych ludzi. Kontaktowali się z poganami. Rozmawiali z nimi, handlowali: kupowali, sprzedawali, załatwiali rozmaite interesy, zawiązywali spółki z nimi. Zachodzili do ich sklepów, warsztatów rzemieślniczych. Bywali w ich domach, a nawet spożywali wspólne posiłki. I co najbardziej zdumiewające, ten stan rzeczy tolerował przełożony getta. Trafiały się nawet wypadki, że niektórzy Żydzi odchodzili od wspólnoty plemiennej. Kupowali dom „w mieście”.
     – To, co w Palestynie byłoby nie do pomyślenia, tutaj dzieje się na oczach wszystkich i nie wywołuje specjalnego zgorszenia.
     Była przyzwyczajona do zupełnie czegoś innego. W Palestynie stosunek Żydów do Rzymian – w ogóle do pogan – był oparty na negacji. Po prostu poganin jest „nieczłowiek” i tyle. Należało wystrzegać się wszelkich kontaktów z nimi, uważać, żeby nie tylko nie dotknąć się poganina, ale aby nawet cień poganina nie padł na prawowiernego Żyda. To w Niej tkwiło bardzo głęboko.
     – Nie myśl, że to tylko u nas, w naszym getcie tak jest. Chodzę po rozmaitych ludziach. Jestem w rozmaitych miasteczkach. Pracuję w rozmaitych gettach i to, co Ty tutaj u nas widzisz, jeszcze wyraźniej widzę. To nie tylko u nas, w naszym miasteczku tak Żydzi żyją, ale wszędzie.
     Wciąż nie była w stanie przestawić się, gdy dochodziło do jakichś spotkań z poganami, gdy trzeba było odebrać jakąś rzecz czy choćby pieniądze przeznaczone dla Józefa, czy nawet po prostu porozmawiać: był to jeszcze dla Niej wciąż jakiś wstrząs.
     – Nie tylko Ty masz takie trudności. Wielu z naszej gminy postępuje tak jak ci, którzy żyją w Palestynie. Tylko na pozór zdawałoby się, że getto żyje wspólnym, jednolitym nurtem. Na pozór zdaje się, że wszyscy jednako zachowują wyznaczone przepisy postępowania. W miarę upływu czasu ja również spostrzegłem coraz wyraźniej różnice pomiędzy Żydami wspólnie stłoczonymi na tym małym skrawku wydzielonym przez miasto. Niby jednakowo śpiewają w bóżnicy i modlą się, ale poza tym jest ogromna rozmaitość życia na co dzień.
     – I to nie tylko u nas tak jest?
     – Nie, nie. Na podstawie moich wędrówek mogę powiedzieć, że każde, małe czy duże, getto ma swoich chasydów. Jak również, że ma ortodoksów. Nawet nie wiem, jak to się dzieje. U nas są wszyscy: esseńczycy i nazarejczycy, i faryzeusze, i saduceusze.
     – Ale zwłaszcza faryzeusze rzucają się w oczy.
     – Zgoda, ale tutaj, w przeciwieństwie do Palestyny, to jest po pierwsze mniejszość, a po drugie mniejszość na tyle słaba, że nie potrafi zdominować reszty. Nie jest w stanie narzucić swojej woli całości. Są jak gdyby tym „sumieniem narodu”. Ale to sumienie kontrolowane jest przez rozsądek i praktyczne podejście do życia całego getta, a niektórzy nawet traktują ich stale z lekceważeniem albo pogardą.
     – Jak więc powinniśmy postępować: jak ty, jak ja, jak wychowywać mamy Dziecko?
     – Jedno jest pewne, tu pozostajesz zdana na własny rozum, na własną decyzję. Postępujesz tak, jak ci mówi własne sumienie. Tam, w Palestynie, nie istnieje taka sytuacja. Tam za ciebie decyduje obyczaj, który jest twardo podtrzymywany przez faryzeuszów i starszych.
     Napłynęły na Nią refleksje, które chyba w Palestynie nigdy by się nie pojawiły. – Właściwie dlaczego nie spotykamy się z poganami. Dlaczego się od nich odcinamy. Bo jesteśmy narodem wybranym? No i co z tego. Co to w efekcie daje, że unikamy z nimi kontaktów – uważają nas za dziwaków, trochę nierozumnych, trochę zabobonnych. Faktem jest, że Pan Bóg nam się objawił. Ale jeżeli mamy prawdę, to trzeba ją dawać innym, a nie chować jak światło pod korcem.
     Naraz to, co dla Niej było dotąd normalne, zrozumiałe, naturalne, zostało postawione pod znakiem zapytania. Dotąd takich problemów nie miała.
     Przychodziły kolejne wydarzenia, wobec których musiała się jakoś znaleźć: to były przede wszystkim Święta Wielkanocne. W Palestynie szła z Nazaretu do świątyni, by złożyć Bogu ofiarę i spożyć Paschę. Tak jak szedł cały naród mieszkający w Palestynie; tak jak to czyniło wielu gorliwych, którzy nawet z dalekich stron przyjeżdżali w tym celu. Tutaj nagle tego Jej brakło. Nie poszła, bo za daleko. Zresztą nie poszedł nikt z tego małego getta do Jerozolimy, bo nikogo na to nie było stać.
     – Czy Pan Bóg może żądać od nas tego? Ale czy można żyć bez Paschy?
     – To odprawmy Paschę tutaj.
     – Kapłani i faryzeusze ustalili, że prawdziwa Pascha jest tylko w Jerozolimie: jeżeli się spożyje baranka, który wcześniej zostanie zabity i ofiarowany Bogu w świątyni.
     – No to my odprawmy taką Paschę nieprawdziwą. Dobrze?
     – Dobrze.
     Znowu nie wiedzieli, jak inni mieszkańcy getta postępują. Nie śmiała nikogo o to pytać. Ale w sam dzień Wielkiego Szabatu już nie miała wątpliwości, jak inni świętują Paschę. Zobaczyła na podwórkach sąsiadów rozpalone małe ogniska i pieczone na rożnie baranki. Sama uczta paschalna odbywała się tak, jakby to było w Jerozolimie. Bez żadnych różnic, choć powtarzała sobie, że baranek nie jest taki, jaki być powinien. Ale chyba jeszcze nigdy w życiu tak gorąco się nie modliła. Jeszcze nigdy tak gorąco Bogu nie dziękowała za wszystkie dowody dobroci wobec narodu wybranego. Jeszcze nigdy nie czuła się tak związana z całym narodem i wszystkim tym, co on przeszedł w swej historii.
     – Czy Bóg może tej naszej modlitwy nie przyjąć? Czy ona jest gorsza od tej, którą składaliśmy w Jerozolimie? – pytała Józefa.
     – To samo sobie myślałem, co i Ty.
     – Kogo innego bym nie spytałam boby mi chyba każdy powiedział, że bluźnię.
     – Nie jestem taki pewien. Przynajmniej, gdy chodzi o ludzi żyjących z dala od Palestyny.
     Czasem zdawało się Jej, że zadręcza Józefa tymi pytaniami. Ale z drugiej strony była pewna, że i on te same ma problemy.
     – Nie wiem, jak ty myślisz. Ale mnie się zdaje, że dobrze się stało, że znaleźliśmy się tutaj, w Egipcie. Tego, co tutaj widzimy, nigdy nie zobaczylibyśmy w Palestynie.
     – Wszystkim kieruje Bóg. Jeżeli tutaj znaleźliśmy się, ma to na pewno jakiś cel.


     Dziecko rosło. Jego pierwsze słowa – na Jej rękach. Jego pierwsze kroki – z jej pomocą.
     Zaczęły się pierwsze powolne spacery Jezusa odbywane nieporadnymi kroczkami. Czuła w swojej dłoni kurczowy uchwyt Jego miękkiej łapki. Najpierw poza teren ich podwórka. Potem poza obszar getta. Naturalnym ciągiem szła dróżką w stronę Nilu. Tam była woda, był muł rzeczny, były inne dzieci. Obserwowała Jezusa. Patrzyła, jak otwartymi szeroko oczkami chłonie ten nowy świat, który się przed Nim otwierał. Zobaczył dzieci bawiące się na brzegu rzeki na szerokiej łasze piasku, zaczął dreptać w ich kierunku, ciągnąc Ją za rękę. Potem się od Niej oderwał i pomaszerował do dzieci. Włączał się w ich zabawy. Lubił chlapać się w wodzie, podobnie jak Jego rówieśnicy.
     – Dlaczego tamte dzieci mówią, a ja ich nie rozumiem?
     – Bo one mówią po egipsku.
     – A ja?
     – A Ty mówisz po żydowsku.
     Gdy odkrył Nil, ciągnął tam codziennie. Nie była w stanie się temu sprzeciwiać. Nie widziała żadnego ludzkiego powodu do tego, by bronić Jezusowi zabaw z dziećmi pogańskimi. Jezus z radością budował wraz z nimi zamki i pałace z mułu rzecznego, drążył jeziora i dłubał rzeki, wznosił zapory, tamy i mosty. W jakiś sposób porozumiewał się z egipskimi dziećmi, najpierw na migi, a potem szybko uczył się potrzebnych słów, ich mowy. Obserwowała Go. Bardzo towarzyski, uczynny.
     W sposób zupełnie naturalny doszło do Jej pierwszych rozmów z matkami dzieci bawiących się wspólnie z Jezusem. Zaprzyjaźniła się nawet z niektórymi Egipcjankami.
     Szczególnych dowodów sympatii doznawała od żony wójta. Często spotykały się nad rzeką. Ich dzieci bawiły się, a one próbowały rozmawiać. Trochę po żydowsku, trochę po egipsku. Z powiedzeń, które usłyszała kilkakrotnie, domyśliła się, że wójt miasteczka specjalnym szacunkiem darzy ich: uciekinierów spod miecza Heroda. Przekonała się, że wie o tym, iż są pochodzenia Dawidowego. Z biegiem czasu ta znajomość pogłębiała się. Razu pewnego, gdy wracały do domu, usłyszała:
     – Czy zechcesz wstąpić do nas na chwilę?
     Zawahała się. Ale to był tylko moment. Stare przyzwyczajenie, nawyk dał o sobie znać: nie wolno prawowiernemu Żydowi wejść do domu poganina. Przemogła się. – Nie wolno mi jej tego odmówić. – Weszła. Ale czuła, że spłonęła ze zdenerwowania rumieńcem.
     – Dziękuję Ci, że weszłaś do nas. Wiedziałam, że to może być dla Ciebie trudne.
     Od tego czasu zachodziła do ich domu.
     – A dlaczego tutaj w domu mówią ludzie po egipsku, a my po żydowsku? – pytał Ją Jezus.
     – Bo Ty jesteś Żydem, a oni Egipcjanami.
     – A ja wiem, bo tamte dzieci czasem mówią: ty wstrętny Żydzie.
     – Tobie też tak kiedyś już powiedziały?
     – Chyba nie.
     Przykro Jej się zrobiło, że Dzieciak spotyka się z brutalnością otoczenia. Widziała, że bardzo to odczuł.
     – Wrócimy do naszej ojczyzny, do Galilei. Tam jest zielono. Jest wielkie jezioro, nazywa się Genezaret. A nasz domek stoi na górze. Część domku jest w skale, a część z przodu jest dobudowana. Na dole przy placyku jest studnia. Do niej się schodzi ścieżką pomiędzy domami. A przed naszym domkiem jest mały ogródek i rosną w nim różne jarzyny i kwiaty.
     – A czemu nie mieszkamy w naszej ojczyźnie, tylko tutaj?
     – Będziemy tam mieszkać, jak wrócimy.
     – A kiedy wrócimy?
     – Już niedługo.
     W duszy dodawała – chyba niedługo. Wiedziała jedno: dopóki Herod jest przy władzy, wracać byłoby szaleństwem.
     Chociaż Jej tu dobrze było, chciała wracać do Palestyny, tęskniła za tym powrotem przede wszystkim dla Dziecka, aby nie czuło się tutaj intruzem, ale aby się wychowywało u siebie w domu, w swojej ojczyźnie. Nie była pewna, czy i Jezus nie zostanie kiedyś zaatakowany. Wiedziała, że dzieci potrafią być okrutne. Zresztą jeżeli dzieci tak postępowały, to nieprzypadkowo: naśladowały starszych. Stwierdzała to na każdym kroku. Przy lada konflikcie, jaki zaistniał pomiędzy Żydem a Egipcjaninem, powtarzało się zdanie: „Jak wam się tu u nas nie podoba, to się stąd wynoście do swojej ojczyzny”.
     Oburzała się na ten sposób traktowania rodaków. Zwierzała się z tego Józefowi:
     – Nie lubią nas tutaj. A przecież my im nic złego nie robimy.
     Ale ze zdumieniem przekonywała się, że Józef, na ogół zgodliwy i milczący, w tym wypadku zajmował bardzo samodzielne stanowisko, zupełnie nowe i zaskakujące Ją:
     – Chodzę po ludziach, pracuję dla nich. Czasem to są poganie. Często rozmawiają właśnie na temat naszej inności. Tak myślę, że na pewno oni są też winni. Ale i my jesteśmy winni temu. Sama powiedz, czy getto ma sens? Ta cała nasza odrębność. Czy nie stanowimy państwa w państwie? A nawet jeżeli mieszkamy w getcie, to czy potrzebne jest nasze dziwactwo? Trzeba być obiektywnym. Przecież nie tylko Żydzi mieszkają na terenie państwa egipskiego, mieszkają tutaj praktycznie biorąc wszystkie narodowości. Są Grecy, Fenicjanie, Persowie. Oni też wyznają inne religie. A tylko my jesteśmy tak traktowani. Nie można więc wyłącznie na Egipcjan zwalać wszelkiego zła. Trzeba także w sobie znaleźć winę.


     Przyszła trzecia rocznica urodzin Jezusa. Chciała, by ten dzień był uroczyście spędzony. Na wieczór postanowiła zaprosić swoich przyjaciół żydowskich i pogańskich. Lojalnie każdego uprzedzała, kogo zaprasza na to przyjęcie. Poszła z zaproszeniem również do przełożonego getta. Powiedziała, że przyjdą do Niej poganie. Żachnął się:
     – Co Ty wyrabiasz? Dopiero co tutaj przyjechałaś i już takie rzeczy. I Ty chcesz, żebym ja jadł wspólnie z poganami.
     – Tak, chciałabym, jeżeli tylko możesz.
     – A kto tam będzie?
     – Przyjdzie wójt z żoną…
     – Co Ty mówisz? – przerwał Jej. – Przyjdzie nawet wójt z żoną? Ty nie żartujesz?
     – Przyobiecał. Nawet sami się wprosili. Ja ich nie zapraszałam.
     – Popatrz, co się dzieje, do czego dochodzi. Poganie wpraszają się do naszych domów. Już nic nie mają szacunku dla nas.
     – A więc nie przyjdziesz?
     – Ja tego nie powiedziałem. Jak ja mogę nie przyjść, skoro wójt przychodzi. Ja muszę z nim utrzymywać dobre stosunki. Tym lepiej, że nie przyjmuję go sam u siebie, tylko spotkam go u Ciebie.
     Wieczorem, gdy zasiedli wszyscy przy kolacji, wywiązała się zupełnie nieoczekiwanie rozmowa, której nie chciała, której się bała. Rozmowa na temat narodu wybranego. Zresztą nieprzypadkowo chyba. Był to niewątpliwie dla obu stron problem nabrzmiały.
     Nigdy nie usłyszała tylu słów prawdy, co od tych ludzi. Była im za to bardzo wdzięczna, że są przy Niej szczerzy, choć musiała przyznać, że odcierpiała to wszystko dotkliwie.
     Zaczęło się wszystko dobrze. Obie strony, Żydzi i Egipcjanie, choć na co dzień pozostawali w stałych kontaktach, teraz byli onieśmieleni sytuacją, w której się znaleźli. Początkowo było spokojnie i uprzejmie. Rozmawiali ze sobą o pogodzie, która panuje teraz w kraju, trochę o interesach wspólnych, trochę o polityce. Wszystko to było dość nijakim ślizganiem się po powierzchni. Każdy z rozmówców zważał pilnie, aby jakimś niefortunnym powiedzeniem nie urazić partnera. Nie była tym zachwycona, ale wolała, żeby tak pozostało, niż by miało dojść do jakiejś ostrej wymiany słów. Kontrolowała sytuację kątem ucha. Była zajęta krzątaniem się wokół stołu, by nikomu niczego nie zabrakło, i stąd też nawet nie spostrzegła, kiedy i przy jakiej okazji to zdanie usłyszała z ust przełożonego getta:
     – Jesteśmy narodem wybranym. Bóg nam się objawił.
     I wtedy padła odpowiedź wójta, który jakby czekał na tę zaczepkę:
     – A co wam takiego powiedział? Że Bóg jest duchem, to i my wiemy. W końcu nie uważajcie nas za takich głupców, którzy oddają cześć rzece. My oddajemy cześć Bogu, który stworzył Nil, który w Nilu wyraża swoją potęgę. Co wam jeszcze takiego powiedział? Że Bóg jest sprawiedliwy. To i my to wiemy. Co wam powiedział jeszcze, że jest Ojcem, że jest miłością. Tak, tu jest wasza wielkość. Ale co to znaczy: „naród wybrany”. Do czego jesteście przeznaczeni? Czy Bóg nie chciał, abyście byli jak światło dla innych narodów? A wy zamknęliście się w gettach i wasi gorliwi wyznawcy Mojżesza starają się, by was zupełnie odciąć od kontaktu z nami, których nazywacie pogardliwie: „poganami”. Sam pomyśl. Spróbuj na siebie spojrzeć oczami Egipcjan. Kim wy dla nas jesteście? Gromadą fanatyków, którzy obrzezują swoje dzieci, jedzą koszerne i dbają o to, ażeby w szabat nie przebyć większej odległości niż dwa tysiące stóp. Czyż nie tak? Jesteście dla nas bandą nacjonalistów, którzy mają dokładnie przewrócone w głowie na punkcie swojej wielkości.
     Nawet nie spodziewała się, że wójt odważy się na takie brutalne sformułowania jako gość w Jej domu.
     Przełożony getta zaperzył się:
     – Kto ci takie głupstwa naopowiadał? Czy ty masz dobrze w głowie? Przecież my jesteśmy otwarci. Przecież my wszystkich pogan chcemy nawrócić do Boga. Przecież mamy prozelitów. Przecież my chcemy, aby wszyscy poganie stali się prozelitami.
     – Nie żartuj. Nie chciałem o tym wspominać, aby wam nie wyrządzać kolejnej przykrości. Prozelici. Są osobnym oskarżeniem o wasz nacjonalizm i fanatyzm narodowy. Nie wierzysz? Ależ wierzysz. Niech ci bodaj przypomnę. Bywają „poganie”, którzy potrafią się jakimś cudem przedrzeć przez wszystkie przeszkody – ja nazywam zabobony – i jakimś cudem, powtarzam, zobaczą Boga, który się wam objawił w całej niepowtarzalnej jasności: jako sprawiedliwość i miłość, jako prawdę i miłosierdzie – jako ducha. I wtedy to wam nie wystarcza. Zmuszacie takiego prozelitę, aby przyjął te wszystkie wasze zabobony: musi się dać obrzezać, musi jeść koszerne, musi przestrzegać, by w szabat nie zrobić więcej kroków niż przepisane itd. itd. Po co? Ja nie wiem. Ale niechby. Jeżeli nawet ten człowiek wszystko to wypełni, to wy i tak go nie traktujecie jako równego wam. Czyż nie tak? Bo się nie urodził Żydem. Dla was wasz nacjonalizm jest ważniejszy niż sam Bóg i Jego objawienie. Czy źle mówię?
     Rozmowa toczyła się wciąż pomiędzy nimi dwoma: pomiędzy wójtem i przełożonym getta. Rola innych ograniczała się do statystowania. Przysłuchiwano się temu pojedynkowi z najwyższym zainteresowaniem.
     – A przecież każdy z tych „pogan” – mówił dalej wójt – nawet gdyby chciał być nie tylko obiektywny, ale wprost wam życzliwy, kiedy zaczyna przeliczać wasze aktywa, może stwierdzić bez żadnej przesady: nie daliście światu ani wielkiej literatury, ani wielkich polityków, ani architektów, ani rzeźbiarzy, ani malarzy.
     – Jak to nie mamy architektury? Co ty opowiadasz? Czy my nie zbudowaliśmy najwspanialszej świątyni? Czy nie została ona zbudowana przez najmędrszego króla, Salomona? A gdy została zburzona przez naszych wrogów, to odbudowali ją nasi synowie, na to, aby głosiła chwałę Boga.
     – Kiepskie naśladownictwo architektury babilońskiej. Nic. Nie potrafiliście nawet utrzymać własnego państwa i to nie dlatego, że zniszczyli was sąsiedzi, ale dlatego, że sami byliście rozdarci na stronnictwa, na partie polityczne. Owszem, wszędzie są takie, we wszystkich ustrojach państwowych, ale nie aż tak zaślepione. Przecież Rzymianie podbili was nie dlatego, że was podbijali, ale wyście sami poprosili o interwencję.
     – Nie mów mi o Rzymianach. Nie mów mi o Rzymianach. Oni podle wykorzystali naszą słabość. Myśmy ich prosili o interwencję. A potem mieli sobie odejść. A oni tymczasem zostali i okupują nasz kraj.
     – Że potem od was nie odeszli, to już inna rzecz. Temu nie trzeba się dziwić, jeżeli ma się choć jaki taki zmysł polityczny. Ale wkroczyli do Palestyny na waszą prośbę. Powtarzam: bracia na swoich braci wezwali „pogan”. Tak bardzo się kochacie. Czym wobec tego możecie się pochwalić? Z czego jesteście tacy pyszni? Gdzie jest powód waszej dumy?
     – Ty poczekaj. Ty się tak nie śpiesz. Tyś powiedział, że nie mamy żadnej literatury. A Pismo Święte. Nasza Tora. Czy ma któryś naród większy pomnik? My nie potrzebujemy żadnych innych ksiąg. To nam wystarczy.
     – Zgoda. Ja nie chcę was niszczyć, ja doceniam wasze objawienie. Czytałem Torę, interesowałem się tym, co się u was działo, rozmawiałem z rozmaitymi rabbi.
     – Nasze księgi święte to nie tylko Tora, to jeszcze Prorocy.
     – Wiem. Słusznie, to wielka sprawa. Ale powiedz sam, mieliście genialnych proroków, którzy widzieli te wszystkie wypaczenia i nawoływali was do opamiętania, i co się stało? Z reguły zabijaliście ich. Tak, nie rzeźbicie pomników swojemu Bogu ani nie malujecie obrazów. Ale czyż nie zabijacie cieląt i baranów, jak my, „poganie”? Mimo to, że wiecie, podobno jak nikt z „pogan”, iż Bóg wasz chce waszego serca, waszego życia w prawdzie i sprawiedliwości. Gdzie jest wasza prawda objawiona? Znikła pod stosem obrzędów, ceremonii, ofiar krwawych. Wydziwiacie z tymi swoimi obrzędami rytualnymi, jakby to o to chodziło. Przecież wy nie żyjecie ani sprawiedliwością, ani miłością. Ani miłosierdziem, ani bezinteresownością. A mieliście tym świadczyć ludzkości o Bogu. Miały się wami inne narody budować, brać przykład z waszej jedności. Mieliście promieniować życzliwością. A przecież nic z tego. Jesteście pyszni, chciwi jak rzadko który naród, interesowni, bezwzględni. Ciaśni, fanatyczni. Wrodzy dla wszystkiego, co nie jest żydowskie, wrodzy nawet dla siebie samych. Przyznam się, że żal mi was. Patrzę na was, jak na tych, którzy potrafili zrobić karykaturę wielkiej sprawy.
     Maria była wstrząśnięta. Nigdy od nikogo tyle nie usłyszała. Tyle oskarżeń na Jej naród. Buntowała się wewnętrznie przeciwko tak ostrym sformułowaniom. Ale w głębi duszy przyznawała, że jest w tym, co wójt mówi, wiele prawdy. Nawet jeżeli przesadzał i przerysowywał, to w gruncie rzeczy miał rację.
     Już później, gdy się z Nią żegnał, zwrócił się do Niej z przeproszeniem:
     – Wybacz mi, Józefie i Ty, Mario, te słowa w waszym domu. Ale mówię to, co czuję. Mówię tym śmielej, że jesteście ludźmi, których kocha się od pierwszej chwili i z którymi chce się wciąż przebywać. Ty z Józefem stanowicie dla mnie zupełnie niepowtarzalny wyjątek, a do tego ten wasz Syn.
     Pogłaskała Jezusa, który przylepiony do Jej kolan przysłuchiwał się z szeroko otwartymi oczami tej rozmowie.


     Aż nadszedł czas powrotu. To było znowu podobnie jak za pierwszym razem. Józef obudził Ją w nocy. Stał nad Nią nachylony i coś do Niej mówił. Było ciemno, zimno i grały świerszcze. Rozbudzała się powoli. Zobaczyła go w blasku księżyca. Powtarzał Jej chyba któryś raz to samo zdanie:
     – Wracamy do domu.
     Był podniecony, rozradowany, uszczęśliwiony.
     – Wracamy do domu – powtarzał.
     – Czy już mam się ubierać? – odpowiedziała na wpół przytomnie.
     – Nie już. Nie już. Jutro, pojutrze, za tydzień. Ale już możemy wracać.
     – Dlaczego? Co się stało? – budziła się coraz bardziej.
     – Miałem widzenie. Sen czy jawa. Nie wiem. Stanął przy łóżku posłaniec, czy Boży, czy ludzki, i powiedział mi, że Herod umarł i możemy wracać do Palestyny.
     – Kiedy to było?
     – W tej chwili.
     Przed chwilą. Rozejrzała się mimo woli, jakby spodziewała się, że jeszcze kogoś zobaczy.
     – Herod umarł i nikt nam ani naszemu Synowi nie grozi.
     To była taka niespodzianka dla Niej, takie zaskoczenie, że przez dłuższą chwilę nie mogła się jakoś znaleźć w tej nowej sytuacji. Nie wiedziała, co Józefowi odpowiedzieć. Zdobyła się tylko na proste zdanie:
     – Rano porozmawiamy. Na razie śpij, bo jutro masz znowu ciężki dzień przed sobą.
     Rozbudzona nie mogła zasnąć. – A więc wracamy. – Myślała o tym bez specjalnego zachwytu. Dobrze Jej tu było. Miała swój zagospodarowany domek. Miała życzliwych sąsiadów. A nade wszystko miała spokój. Nikt Jej się nie wtrącał w ich życie domowe. Byli cichymi ludźmi i każdy to cenił i szanował. Przychodzili wraz z całą społecznością na spotkania do synagogi. Święcili szabat. Zachowywali się tak, by nie obrażać ogólnie przyjętych zwyczajów. Teraz trzeba wracać. – Trzeba wracać, dobrze. – Powoli oswajała się z tą myślą. Napływały wspomnienia Nazaretu, ich domu. Widoków morza i góry Horeb, i góry Tabor. Napływały w pamięci twarze krewnych i sąsiadów. Powoli zaczynała się cieszyć na ten powrót. Jeszcze tylko droga. Nie bała się jej. Jezus skończył już trzy lata. To nie to samo, co niemowlę. Był silnym, zdrowym chłopcem, wyrośniętym nad wiek. Ona była wypoczęta. Nie, nie ma obawy. Są zdolni do tego, by przebyć tę trudną drogę przez pustynię.
     Likwidowała gospodarstwo. Choć nie chciała wszystkiego sprzedawać. Zakomunikowała swoją  decyzję powrotu do Nazaretu przyjaciołom. Rodacy przeważnie zazdrościli Jej tego:
     – Jak to dobrze dla Ciebie i dla Twojego Dziecka, że znowu będziesz w naszym ojczystym kraju.
     Poganie żałowali, a nawet ostrzegali Ją:
     – Tylko czy Ty tam z Twoimi poglądami potrafisz jeszcze żyć. Tam żyje się tak, jak za czasów patriarchów. Ty już nie potrafisz być taka.
     – Chodzi mi o Dziecko, żeby wychowywało się w swym kraju ojczystym.
     – Jak nie wytrzymasz, to wracaj do nas. Masz zawsze drzwi otwarte. Pomożemy Ci.
     Naznosili Jej na pożegnanie mnóstwo najrozmaitszego dobra.
     – Weź, przyda Ci się tam i może po drodze.
     – Jak my się z tym wszystkim zabierzemy – martwił się Józef.
     – Weźmiemy ze sobą dwa, a nawet parę osiołków. Tam możemy je znowu sprzedać. I przewieziemy wszystko. Możemy wziąć również i owieczki.
     – Nie, co to, to nie. A nie boisz się, że mogą napaść na naszą bogatą karawanę rozbójnicy? – żartował z Niej.
     Spotkali się ze swoimi przyjaciółmi po raz ostatni na pożegnalnym posiłku. Myślała, że to inaczej wypadnie. Wzruszenie nie dawało Jej ani jeść, ani rozmawiać. Przy stole panowała cisza. Padały jakieś obojętne urwane zdania, informacje, ostatnie prośby, polecenia. Najwyraźniej po to, aby przerwać ten prawie pogrzebowy nastrój. W końcu wszyscy odprowadzili ich aż poza ostatnie ogrody, drzewa, krzewy.
     Ostatnie:
     – Szczęśliwej drogi.
     – Zostańcie z Bogiem.
     – Do zobaczenia. Może spotkamy się na Święta w Jerozolimie.
     Tłumione łzy.
     
     Potem już była tylko pustynia srebrząca się w świetle księżyca. Towarzyszyły im jeszcze długo głosy ludzkie, szczekanie psów, a wreszcie ogarnęła ich cisza pustyni.
     Nie spieszyli się. Szli wyłącznie nocami. Dnie przeznaczali na wypoczynek. Jezus znosił podróż dobrze. Jego stałym pytaniem było: Czy już jest nasza ziemia, czy jeszcze egipska? Patrzyła na Niego, z jaką radością wyczekiwał spotkania ze swoją ojczyzną. Powiedziała o tym Józefowi.
     – Tak, to bardzo dobrze. Cieszę się. – Mówił to prawie nieobecny.
     Spostrzegła, że jest zafrasowany, że go coś gnębi.
     – Co się dzieje? – zaniepokoiła się.
     – Nic. Na razie nic.
     – Dlaczego mówisz „na razie”? – zaniepokoiła się na dobre.
     – Wypytuję ludzi podczas nocnych postojów. Wy śpicie, a ja trochę się zdrzemnę, potem posiedzę to przy jednych, to przy drugich, i pytam, co słychać na świecie, a przede wszystkim u nas.
     Zaskoczył Ją tą ostrożnością.
     – A co cię tak trapi?
     – To jest ostatnia oaza egipska. Następna jest judejska. Jutro tam będziemy. Nie wiem dokładnie, co się dzieje w Palestynie. Wiem tyle, że tron po Herodzie objął jego syn. Archelaus. Nie mówiłem Ci o tym, żeby Cię nie niepokoić. Myślałem, że to jeszcze jakoś się samo wyjaśni. Ale nic z tego. Nie chce być inaczej.
     – Czy to takie dla nas ważne?
     Popatrzył na Nią bez słowa.
     – Czy ty naprawdę myślisz, że Archelaus mógłby jeszcze szukać Jezusa? – starała się zrozumieć jego obawy.
     – Tego się boję.
     – Ale przecież Herod był szalony. Wszyscy tak mówili.
     – Nie był on taki szalony. On lepiej wiedział, co robi, niż się to ludziom zdaje.
     – No to po cośmy wyszli z Egiptu? Można było jeszcze tam zostać.
     Nie odpowiedział Jej nic.
     – Jeżeli Jezusowi zagraża jakieś niebezpieczeństwo ze strony Archelausa, to wracamy do Egiptu – zadecydowała za Józefa.
     – Nie chciałem Ci tego narzucać. Ale zdaje mi się, że nie ma innego wyjścia.
     Podszedł do nich Jezus.
     – Wracamy do Egiptu – powiedziała do Niego.
     – To nie jedziemy już do Nazaretu?
     – Nie. Prześpimy się tutaj, wypoczniemy i my, i nasze osiołki, i wracamy.
     – Dlaczego? Ja chciałbym do Nazaretu.
     – Jak będziesz większy, to Ci wyjaśnię, dlaczego musimy tak zrobić. Teraz idź do wody, wykąp się i spać.
     Właściwie ucieszyła się tym faktem. W głębi duszy podzielała zdanie swoich przyjaciół pogańskich: bała się Nazaretu i to nie tyle dla siebie, ile dla Jezusa. Bała się więzów, które narzuci Mu tamtejsze życie. Poszła spać. Zbudziła się wypoczęta późnym popołudniem. Zobaczyła Józefa, który jak zwykle wstał przed Nią, a teraz ładował juki. Podszedł do Niej, uśmiechnął się przepraszająco i powiedział krótko:
     – Jedziemy do Nazaretu.
     Popatrzyła na niego zaskoczona:
     – Znowu miałeś jakieś polecenie?
     Skinął głową bez słowa. Weszła do namiotu. Zbudziła Jezusa i powiedziała Mu:
     – A jednak jedziemy do domu.
     – Do Nazaretu? Jak się cieszę.
     Rzucił się Jej na szyję z radości. Józef podszedł i mówił dalej:
     – Tylko musimy już wyjechać, żeby przebyć jak najwięcej drogi. Judei nie przeskoczymy w jedną noc. Tak czy tak, musimy nocować na jej terenie. Ale czym dalej od granicy, tym lepiej.


     Dochodzili do oazy, gdy słońce wzeszło. Jeszcze nisko przy ziemi trwał chłód, ale górą grzało już słońce. Wchodzili zmęczeni w gaj palmowy. Skierowali się wydeptaną ścieżką do wodopoju. W pobliżu stawku z czystą, kryształową wodą zobaczyła parę namiotów, dwa czy trzy przygasające ogniska. Wybrali wolny, dogodny placyk i rozkładali się powoli. Widziała, że Jezus leci z nóg. Najpierw dla Niego, byle szybciej mógł się położyć. Była tak zajęta tym krzątaniem się, że nawet nie zauważyła, gdy wyrósł przed Nią ogromny mężczyzna: żołnierz. Podniosła się wystraszona. Z głębi podchodził drugi żołnierz, przy ognisku siedziało ich jeszcze paru. Zdziwiła się, że ich wcześniej nie zauważyła.
     – A wy skąd? – spytał Ją.
     – Z Egiptu.
     – A dokąd?
     – Do Galilei.
     Zjawił się Józef, który był zajęty przy osłach.
     – Dokąd w Galilei – nalegał żołnierz.
     – Do Nazaretu – uprzedził Ją Józef w odpowiedzi.
     – Nie ciebie pytam, tylko Ją. To Twój mąż?
     – Tak.
     – I to wasze Dziecko?
     – Tak.
     – Ile ma lat?
     – Idzie Mu na czwarty – odpowiedziała coraz bardziej przestraszona.
     Zobaczyła, że pierwszy żołnierz popatrzył wymownie na tego drugiego.
     – To by się zgadzało mniej więcej. A coście tam robili? – spytał tym razem Józefa.
     – Poszedłem na robotę.
     – To u was za mało pracy, że aż jej trzeba szukać w Egipcie?
     – Nie za dużo.
     – A ty kto z zawodu?
     – Cieśla.
     – Jest tu między nami jakiś Galilejczyk? – spytał pierwszy żołnierz drugiego.
     – Tego by jeszcze brakowało. Po co ci, przecież słyszysz ich mowę, wiadomo, że to Galilejczycy. Można ich rozpoznać na milę, gdy tylko usta otworzą.
     Ten pierwszy był w dalszym ciągu nieprzekonany.
     – A gdzie wy mieszkacie w Nazarecie?
     Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.
     – No, do którego źródła idziesz po wodę. Gdzie Ci bliżej.
     – Przecież w Nazarecie jest tylko jedno źródło – odpowiedziała zdumiona. Dopiero gdy żołnierz na Jej odpowiedź wybuchnął śmiechem, spostrzegła się, że to był podstęp.
     – Chodź, chodź. Gramy dalej – pociągnął drugi żołnierz pierwszego. – Chyba nie wyobrażasz sobie, że ten cieśla jest potomkiem Dawida. Nadaje się do wymachiwania siekierą, ale nie do wymachiwania berłem.
     Odeszli. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie im groziło. Dopiero teraz widziała słuszność obaw Józefa.
     – Chodźmy stąd. Ja nie jestem zmęczona. Dziecko też nie – szeptała do Józefa roztrzęsiona.
     – Zostajemy tutaj cały dzień – powiedział stanowczo. – Przygotowuj spanie, rozwiązuj popręgi. Pomóż mi zdjąć juki. I śpimy.
     Posłusznie spełniała jego rozkazy, przyznając mu rację w głębi duszy.
     – Tylko zachowuj się normalnie – upominał Ją przyciszonym głosem.
     Przed Jezusem nie potrafiła się ukryć.
     – Co się stało? Czemu jesteś taka przestraszona?
     – Nic, nic. Trochę się zmęczyłam. Śpij. Ja też się kładę.
     Ale nie spała. Wciąż nadsłuchiwała głosów, kroków, nawoływań. Zasypiała nerwowo, by budzić się z tym większym strachem. Przemęczyła się tak aż do popołudnia. Wstała.
     – Teraz spokojnie zjemy wieczerzę – dyrygował Józef. – A dopiero potem odjedziemy.
     Starała się wykonywać wszystkie czynności według normalnego porządku. Tylko Jej ręce trzęsły się jak w febrze.
     Wyruszyli w dalszą drogę, gdy słońce chowało się za horyzontem. Szła w milczeniu, napięta, nadsłuchująca tętentu koni. Zdawało Jej się, że pościg na pewno ruszy, że pozwolili im odejść tylko dla żartu, aby podroczyć się z nimi jak kot z myszą, że oni wszystko dobrze wiedzą i rozpoznali od początku, kim jest Ona i Józef, i Jezus.
     – Czekali tylko nocy, żeby nas napaść.
     – Nie myśl o tym – najwyraźniej Józef czuł, co się w Niej kotłowało. – Niebezpieczeństwo jest już poza nami.
     Zamilkła, nieprzekonana w dalszym ciągu.
     – Jak chcesz, możemy skręcić z trasy.
     – Zróbmy tak.
     – Ale to opóźni naszą drogę.
     – To nic, to nic. Lepiej zejdźmy z drogi. Proszę cię.
     – Dobrze. Może i tak lepiej.
     Uspokoiła się znacznie. Choć pozostawał w Niej wciąż cierń niepokoju, niepewności, niewiary w to, że uda im się umknąć niebezpieczeństwu.