Biblioteka


CHRZEST JEZUSA (1)



CHRZEST JEZUSA (1)

     W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na paplaninę, która znowu wybuchła w pobliżu. Był zbyt skupiony na swojej robocie i chyba zbyt zmęczony – pracował przecież od wczesnego rana, a zbliżało się południe. Aż zatrzymało Go słowo „Jan”, które padło niespodziewanie. A właściwie spodziewanie, bo gospodarz – równie gadatliwy jak jego gość, który się niedawno pojawił – zadał pytanie: „A jakie jest jego imię?” To wszystko sobie uświadomił przez to imię „Jan”.
Przerwał pracę. Odgiął schylony grzbiet, wyprostował się. Przyglądnął się parze rozmówców. I z trudem wracał pamięcią o tego, co zostało już powiedziane, a równocześnie starał się nic nie utracić z tego, co młody człowiek, który dopiero co przybył, opowiada z szybkością stukania dzięcioła.
– Ludzie mówią, że to oczekiwany Mesjasz.
– A skąd pochodzi? – gospodarz zatrzymał ten rozpędzony potok słów.
– Nie pamiętam, ale gdzieś spod Jerozolimy.
– Z Betlejem?
– Nie pamiętam, ale chyba nie.
– Jak nie z Betlejem, to nie Mesjasz. A cuda czyni?
– Nie słyszałem – chłopiec przygasał, choć przed chwilą jeszcze był taki pewny swego. – A nawet mówi, że on przygotowuje ścieżki dla tego, kto po nim przyjdzie – dorzucił z rezygnacją.
– A widzisz. To nie jest Mesjasz.
Chłopiec teraz znowu się poderwał do obrony:
– Ale wszyscy tak mówią, że to Mesjasz. Widziałem go. Ogromny, groźny, spalony od słońca jak heban. Długie włosy, długa broda – chłopiec pokazywał rękami to, o czym mówił. – Pełno ludzi. Schodzą do niego z całej Jerozolimy i z okolicy. Słuchają jego przemówień całymi godzinami, całymi dniami. A on chrzci.
– Co robi? Chrzci? – zdumiał się gospodarz. – A cóż to znaczy?
– Wchodzi do rzeki i leje wodę na głowę ludziom.
– Każdemu?
– Każdemu, kto o to prosi, kto się nawróci, kto postanawia zmienić życie, przestać grzeszyć.
Wciąż jeszcze słuchał, co chłopiec opowiada. Ale już odłożył siekierę. Teraz powoli zdejmował fartuch, odwiązywał sznurek. Wciąż czekał jeszcze na jedno pytanie. I ono padło:
– Ale jeszcze dotąd nie wiem, gdzie to wszystko się dzieje?
– Przecież mówię.
– Nic nie powiedziałeś.
– Na przejeździe pod Jerozolimą. Niedaleko, gdzie Jordan wpada do Morza Martwego – dodał, żeby nie było wątpliwości.
Jednym ruchem przerzucił fartuch przez głowę i zaczął go składać.
– A Ty dokąd, Jezusie? – usłyszał głos gospodarza.
– Na mnie już czas – odpowiedział. – Przepraszam cię, że nie skończę ci tej roboty. Ale to nie jest nic szczególnie trudnego. Znajdziesz kogoś, kto ci skończy. Niewiele zresztą zostało.
Nie zwracał już uwagi na biadolenie, którym chciał Go gospodarz zatrzymać. Tylko mu przerwał, gdy ten doszedł do wynagrodzenia:
– Nie. Wynagrodzenia żadnego nie chcę. Ja zrywam umowę, wobec tego nic mi się nie należy. Pokój niech będzie z tobą.
Jeszcze słyszał rzucane pytania:
– Co się stało? Dlaczego tak nagle? Mało Ci obiecałem pieniędzy? A może złe otrzymywałeś jedzenie? Czyś Ty się na mnie obraził? Przecież szanowaliśmy Ciebie. Wiemy, żeś najlepszy cieśla. Nie ma drugiego takiego na całą okolicę. Zostań przecież. A może i Ty idziesz do Jana?
Ale na żadne z tych pytań już nie odpowiedział. Z fartuchem przerzuconym przez ramię szedł spokojnie do domu. Właściwie sam się sobie dziwił, że tak może iść spokojnie, że nie biegnie, albo że nie stoi zmartwiały. Jedno i drugie byłoby bardziej zrozumiałe niż to spokojne powracanie do domu. Tym bardziej, że serce Mu się tłukło jakby po jakimś długim biegu albo po ciężkiej robocie. „A więc to już na mnie czas. Zgodnie z umową. Jan zaczął, teraz ja”. Tyle lat czekał na tę chwilę. Nie spodziewał się, że ona przyjdzie tak nagle i tak po prostu.

Na ścieżkę, którą podchodził do domu, wybiegł ich pies z radosnym szczekaniem, łasił się, lizał Go po rękach, wyskakiwał w górę, chcąc dosięgnąć twarzy. Przystanął, pochylił się, głaskał go po głowie, drapał za uszami.
Z domu wyszła Matka.
– O, jesteś? – spytała, ale bez specjalnego zdziwienia.
„Już wie, dlaczego wróciłem”. Poznał to po Jej oczach. Przywitał się z Nią jak zawsze, gdy powracał do domu po pracy.
– Dawno Cię nie było tak wcześnie z pracy – powiedziała, prawie prowokując Go, by wszystko wyjaśnił.
– Skończyłem z ciesielką.
– Czekam na Ciebie z obiadem – odpowiedziała.
– Spodziewałaś się, że wcześniej wrócę? Słyszałaś, że Jan zaczął nauczać pod Jerozolimą? – teraz On Ją zapytał.
– Tak – odpowiedziała pospiesznie. – Kiedy chcesz wyruszyć? Jeszcze dzisiaj?
Dopiero teraz zwrócił uwagę na Jej lekko zaczerwienione oczy. „Płakała” – pomyślał.
– Nie. Jutro skoro świt.
Zdawało Mu się, jakby odetchnęła z ulgą.
– Chciałbym trochę posprzątać, uporządkować swoje rzeczy. Może jeszcze wpadnę do któregoś z moich chłopców, chyba że sami przyjdą – wyjaśniał.
– Co Ci przygotować na drogę? – spytała tak naturalnie, jakby wychodził na jeden dzień, najwyżej na parę.
– To, co uważasz. Ale nie za dużo, bo ciężko mi będzie dźwigać – zażartował.
Podczas posiłku prawie nie rozmawiali. Tylko zauważył, że Jej drżą leciutko ręce.
– Jak się dowiedziałeś? – spytała Go w którymś momencie.
– Jakiś chłopiec przyniósł tę wiadomość człowiekowi, u którego pracowałem – odpowiedział. – A Ty?
– Wpadł Kuba i pytał o Ciebie i przy okazji opowiedział to, o czym – jak się okazuje – już wszyscy we wsi wiedzą. Obiecał, że jeszcze przyjdzie. Musisz już tam iść?
– Muszę. Tak umawiałem się z Janem.
– A chcesz tego? – powiedziała ciszej, nie podnosząc oczu. Jakby bała się sugerować Mu cokolwiek.
– Uważam, że tak powinienem zrobić.
Po posiłku nie kładł się spać – szkoda Mu było czasu. Wiedział, że ma go niewiele. Sprzątał swoją małą izbę. Układał, porządkował, wyrzucał to, co niepotrzebne. Odkładał to, co weźmie ze sobą: to, co powinien wziąć, co Mu jest konieczne bezwzględnie. Trzymał się ściśle tego kryterium, bo inaczej natychmiast rósł Mu stos rzeczy, które chciałby ze sobą wziąć. W domu panowała cisza. Maria zachowywała się tak, jakby Jej nie było. Choć raz czy drugi posłyszał, jakby stłumiony szloch. Wciąż sobie powtarzał, że przecież tu jest Jego dom, że będzie do niego wciąż powracał, że chodzi tylko o to, by zrobić jaki taki porządek, by Matka nie miała kłopotu ze sprzątaniem. Ale nie potrafił przezwyciężyć pewności, która uwierała Go jak kamień w sandale, że to nieprawda, że tu już nigdy tak nie powróci, że gdy nawet powróci, to jako gość, jako przechodzień, że to wszystko, co było dla Niego dotąd ważne, swoje, bliskie, stanie się dla Niego obce, błahe, nieważne. Dziwne, bo przecież czekał na tę chwilę, zdawało Mu się, że był na nią przygotowany, a zaskoczyła Go swoją innością.
Nie spodziewał się, że tak będzie wyglądała ta chwila – że tak będzie wyglądało pożegnanie z dotychczasowym życiem. „Jak Maria powiedziała? 'Czy tego chcesz?’ Czy można chcieć wielkiej niewiadomej?” Tu już miał życie ustabilizowane. Czy można chcieć czegoś, o czym się nie wie, jak będzie wyglądało? Nie miał żadnego modelu, według którego mógłby sobie wyobrażać to życie, które Go czekało.
– Może Ci w czym pomóc? – usłyszał niespodziewanie Jej głos od drzwi. Prawie Go przestraszyła.
– Nie, nie, dziękuję. Już wnet będę kończył.
Odeszła. On wrócił do dalszego porządkowania z jeszcze cięższym sercem. „Wiem tylko jedno: że nie można patrzeć obojętnie na to, co jest: na to, w co ludzie wierzą, jak żyją i postępują, bo to nie jest nawet pogaństwo, ale karykatura” – powtarzał sobie niby uczeń szkolną lekcję wyuczoną na pamięć. – „Nie można żyć spokojnie, jeżeli ogłupiają ten naród z jednej strony kapłani a z drugiej faryzeusze” – mówił teraz do siebie to, co wiele razy tłumaczył innym. Aby siebie przekonać, aby uzasadnić swój krok. – „Trzeba ludziom ukazać prawdę, którą Bóg objawił temu jedynemu na świecie narodowi, jakim jest nasz naród. A więc pójdę do Jana. Co dalej, to Bóg mi wskaże”. Ale nie czuł się przekonany do końca. Najchętniej odłożyłby tę całą grzebaninę, poszedł do kuchni i powiedział Matce: Zostaję. Nie idę nigdzie.
Gdy zaszczekał pies, wyszedł do drzwi. To był Kuba.
– Słyszałeś już? – zapytał Go zdyszany biegiem.
– Tak.
– Czyżbyś się pakował?
– Porządkuję moje rzeczy, żeby nie przeszkadzały. A co niepotrzebne, wyrzucam.
– I co, idziesz do niego?
– Tak, jutro rano wychodzę.
– Zazdroszczę Ci. Ale może i ja kiedyś dołączę do was. Zobaczymy. Pobiegnę do chłopców. Wieczorem przyjdziemy, żeby Cię pożegnać.
– Nie ma co robić wielkich pożegnań, przecież będę tu wracał do was.
– No, ale zawsze. Jeżeli Tobie nas nie będzie brakować, to nam na pewno będzie Ciebie bardzo brak.

Wieczorem zeszedł się kto mógł z paczki Jego przyjaciół. Nie było wszystkich. Nawet tych, których był pewien, że przyjdą. Ochoty do rozmowy nie miał ani nikt z nich, ani On się do niej nie spieszył. Poprosił wobec tego Kubę:
– Wziąłeś ze sobą flet?
– Oczywiście.
– No to pośpiewamy, a ty graj.
I tak też było.
– Bo zaczyna wyglądać to nasze spotkanie jak stypa pogrzebowa. A przecież cieszyć się trzeba, że dopełnia się wola Boża.
Ale i to nie potrafiło przełamać ciężkiej atmosfery, która panowała. Byli sztywni, obojętni, jakby zapatrzeni we własne życie. Rozeszli się do domów wcześniej niż planowali, niż On przypuszczał. Tłumaczyli się, że już późno, że jutro trzeba wstawać rano wczas do roboty. Żegnał się z każdym z nich. Życzyli Mu – jak komuś obcemu – dobrej drogi, powodzenia, powrotu do Nazaretu po spełnieniu misji.
– Będziesz miał nam po powrocie dużo do opowiadania.
Ale czuł, że żaden z nich nie wierzy sam w to, co mówi. „Chyba tak się żegna skazańca idącego na śmierć” – pomyślał. Może tylko jedno zdanie zabrzmiało najprawdziwiej: „Nie spodziewałem się, że Ty kiedykolwiek naprawdę stąd odejdziesz”.
Czuł się tak rozbity tym spotkaniem z kolegami, że nie był w stanie iść spać, choć przecież sobie to obiecywał, mając perspektywę wczesnego wstawania. Wobec tego jeszcze kręcił się trochę po domu. Ale nie mógł się uspokoić. Nawet gdy przystąpił do modlitwy wieczornej. Dopiero po dłuższej chwili spłynął na Niego pokój. Ale gdy się położył, nie potrafił zasnąć. Wobec tego zaczął odmawiać swój ulubiony psalm:
„Kto się w opiekę odda Panu swemu,
a całym sercem szczerze ufa Jemu,
śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga”.
Patrzył w ciemność szeroko otwartymi oczami, tak jak to robił, gdy był mały. Po chwili już widział drobne, kolorowe koraliki biegnące gdzieś od sufitu aż na sam dół. Przy którejś zwrotce, nawet nie wiedział kiedy, zasnął.
Zerwał się, gdy jeszcze była noc. Poczuł na ramieniu Jej dłoń i usłyszał Jej szept:
– Wstawaj, już czas na Ciebie. Lepiej wyjść wcześniej, bo wtedy panuje jeszcze chłód wieczorny. W południe, gdy słońce będzie stało wysoko i upał nie do zniesienia, wtedy znajdziesz po drodze jakiś zagajnik albo jaskinię i prześpisz parę godzin.
Mówiła do Niego rzeczy oczywiste – wiedział: to tylko po to, by znowu nie pogrążył się w sen. A miał prawo. Zasnął późno. Stąd też noc skróciła się do paru godzin. Ubierał się szybko trzęsącymi rękami, cały jakiś wewnętrznie rozedrgany. Dopiero lodowato zimna woda, w której się umył, jakoś Go obudziła. Modlitwa uspokoiła Go i przywróciła do pełnej przytomności. Zaczął jak zwykle, jak co dzień, jak całe życie: „Słuchaj, Izraelu, Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całym swoim umysłem, ze wszystkich sił swoich”.
Śniadanie jedli jeszcze przy kaganku, ale na niebie pojawił się już leciutki brzask dnia. Rozmawiali o rzeczach najprostszych – Ona zdawała Mu relację, co przygotowała na drogę z rzeczy ubraniowych i z pożywienia.
– Za dużo, za dużo tego wszystkiego – powtarzał.
– Droga długa, jeść coś musisz, a z pewnością będą i tacy, z którymi trzeba będzie się podzielić. Jak chcesz iść?
– Tak jak chodziliśmy na święta Paschy do Jerozolimy. Ale to też będzie zależeć i od tego, czy Samarytanie nas przepuszczą.
Teraz On opowiadał rzeczy oczywiste, na które naprawdę szkoda było czasu. Ale przecież nie mogli tak siedzieć przy stole w milczeniu. Więc mówił:
– Gdyby Samaria nas przepuściła, to byłoby najprościej, najszybciej. Gdy nie, to trzeba będzie skręcić na wschód, wejść do Dekapolis i dalej przez Pereę, a potem powrócić nad Jordan. Jedyna korzyść, że wtedy omija się pustynię Judzką. No, zobaczymy. Okaże się w drodze. Gdzieś Jana znajdę.
– A co dalej? – spytała po chwili milczenia.
– Co Bóg da.
I znowu zapadła cisza. Jeszcze na koniec zwróciła się do Niego z pytaniem:
– Będziesz na weselu w Kanie? To jeszcze daleki termin, ale wiesz, jak im bardzo zależało, żebyś był.
– Postaram się. Obiecałem im przecież.
Wychodził w jaśniejący już dzień. Maria zarzuciła sobie chustę na ramiona i towarzyszyła Mu, już nic nie mówiąc, aż do drogi. Szłaby dalej, ale się temu sprzeciwił:
– Zimno jest, a Tyś tak lekko ubrana. Wracaj, proszę. Dziękuję za odprowadzenie. Niech Cię Bóg ma w swojej opiece.
Potem widział, że chciała coś powiedzieć, ale słowa grzęzły Jej w krtani, z trudem wykrztusiła, tak że ledwie Ją zrozumiał:
– Idź z Bogiem. Ale jak Ci na świecie będzie źle, wróć do domu.