Biblioteka


POWOŁANIE PIERWSZYCH UCZNIÓW (1)



POWOŁANIE PIERWSZYCH UCZNIÓW (1)

     Wstał znowu wcześnie rano. Jak co dzień, poszedł na drugi brzeg rzeki po zakupy. Sytuacja się powtórzyła. Znowu ten inny Jan – nie ten z nocnych rozmów – zaczął wołać, wskazując na Niego:
– Oto Baranek Boży!
Zdziwiło Go to, że Jan ponawia próbę, która nie zdała egzaminu, ale znał reakcję wczorajszą. Już wiedział, że ludzie zachowają się obojętnie. I tak też było. Choć nie całkiem. Zauważył, że od Jana oderwało się dwóch jego uczniów i podążało w Jego stronę. Miał okazję już wcześniej ich zaobserwować. Jeden – młody jeszcze chłopak, kilkunastoletni. Drugi – dojrzały już mężczyzna, zawsze uśmiechnięty i życzliwy. Nawet wiedział, że chłopiec ma na imię Jan – wołali go Janek – a ten mężczyzna to Andrzej. W pierwszej chwili myślał, że przychodzą do Niego z jakimś poleceniem od Jana. Przystanął.
– Co chcecie? – spytał.
Przystanęli i oni. Może nie spodziewali się takiego pytania, czy też nie wiedzieli, jak zacząć. Zapadła chwila niewygodnej ciszy. Pierwszy oprzytomniał Janek. Zapytał ni z tego, ni z owego – jak dziecko:
– Nauczycielu, gdzie mieszkasz?
Uśmiechnął się na to nieporadne pytanie. I odpowiedział:
– Chodźcie i zobaczcie.
Jakiś czas szli w milczeniu. Aż pierwszy nie wytrzymał znowu Janek i spytał:
– A gdzie masz to żelazne wiejadło?
– O jakim wiejadle myślisz? – spytał zaskoczony.
– Nasz mistrz, Jan, mówił, że Ty będziesz sądził ludy i żelaznym wiejadłem będziesz oddzielał złych od dobrych, tak jak się oddziela plewy od ziarna.
Chciał się roześmiać w głos, ale się powstrzymał i z tą samą serdecznością odpowiedział mu:
– Tak będzie na końcu świata, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie sądzić narody. Ale nie teraz.
– A jak to będzie na końcu świata? Opowiesz nam kiedyś?
– Opowiem.
Wymijali ludzi i drzewa, pięli się po stoku w górę.
– A co Ty teraz będziesz robił? – Janek najwyraźniej przestał mieć już jakiekolwiek opory i chciał zaspokoić swoją ciekawość.
– Będę nauczał – odpowiedział mu.
– Tak jak Jan?
– Tak jak Jan – potwierdził.
– I będziesz chrzcił?
– Jak ktoś tego będzie chciał, to też będę chrzcił.
Janek był najwyraźniej rozczarowany:
– A wobec tego nie wystarczyłby Jan?
– Kraj duży. Na dwóch miejsca jest dość – odpowiedział wymijająco.
– Jan przygotowywał nas na przyjście Mesjasza, który przywróci królestwo Izraela – włączył się Andrzej, mówiąc niby do Janka, a bardziej chyba do Niego.
Janek znowu się ożywił:
– To Ty chcesz przywrócić królestwo Izraela?
– Królestwo Boże na ziemi – poprawił go.
– Ty będziesz królem? – dopytywał się Janek.
– To jest królestwo sprawiedliwości i pokoju – odpowiadał cierpliwie. – Królestwo ludzi, którzy chcą kochać Boga i drugiego człowieka.
Przybyli na miejsce.
– Jak tu ładnie – ucieszył się Janek. – Piękny kąt sobie znalazłeś, choć trochę daleko.

Odeszli dopiero po paru godzinach. Ale wiedział, że powrócą. I tak było. Przyszli tego samego dnia, zanim słońce schyliło się ku zachodowi. Nie sami. Andrzej był ze swoim bratem: Szymonem. Skąd się wziął Szymon, dowiedział się od Janka, który opisał całe zdarzenie:
– Andrzej powiedział do niego: Znaleźliśmy Mesjasza. A Szymon odpowiedział: Naprawdę? Gdzie On jest? Niech Go zobaczę. Zaprowadź mnie do Niego. I tak przyszedł tu z nami do Ciebie.
Zobaczył wielkiego, przyciężkiego mężczyznę o chmurnym obliczu, obserwującego Go spod krzaczastych brwi. I już wiedział, że to ten. On będzie ostoją tego, co się zaczyna rodzić. Powiedział mu:
– Ty jesteś Szymon, syn Jony, ale będziesz się nazywał Skała.
W odpowiedzi napotkał to samo chmurne spojrzenie. Zaskoczeni byli wszyscy. Nikt nie spodziewał się takiego powitania. Zamilkli. Nawet Janek przestał paplać i otworzył buzię ze zdziwienia, ale zaraz chciał się jakoś znaleźć w tej nowej sytuacji i upewniał się:
– To już nie będziemy na ciebie mówili Szymon, tylko Skała?
Nikt mu nie odpowiedział. Niezrażony tym odpowiedział sam sobie:
– Ale to ładnie. Skała. Tylu jest Szymonów. Nie znam żadnego Skały. Kefas po naszemu, a po łacinie? No jak?
– Petra – odpowiedział Andrzej.
Może nawet dobrze, że Janek mówił, bo chyba długo trwałoby niezręczne milczenie. Nie dziwił się temu. Zmienić komuś imię i to przy pierwszym spotkaniu!. Na pewno nie było to zdarzenie zwyczajne. Tylko Szymon najwyraźniej nie zaakceptował tego. Odszedł bez słowa. Odeszli wkrótce również Andrzej i Janek. Jeszcze chwilę zatrzymali się, żeby omówić drogę do Galilei, ale i oni poszli do siebie, bo już zbliżał się zachód słońca. Został sam. I od razu podziękował Bogu za tych nowych przyjaciół, których tak niespodziewanie otrzymał.

Już zasypiał, przykryty swoim płaszczem, gdy posłyszał odgłos kroków. To było dwóch ludzi. W pierwszej chwili zdawało Mu się, że idą do Niego. Nawet chciał wstać, żeby im ułatwić odnalezienie Go. Ale oni nie szli do Niego, ani Go nawet nie zauważyli, zajęci rozmową. Zatrzymali się pod rosnącym w pobliżu drzewem figowym i kontynuowali rozmowę półgłosem. Najwyraźniej przyszli, żeby ze sobą spokojnie porozmawiać. Nie przypuszczali, że tu jeszcze ktoś może się znajdować. Nie widzieli ani Jego, ani Jego jaskini, bo akuratnie znajdowała się w cieniu ostro świecącego księżyca. Podniósł głowę z wezgłówka, przyglądnął się, ale nie rozpoznał żadnego z nich. Krył ich cień padający z korony drzewa. Chociaż rozmawiali cicho, słyszał dobrze, co mówią. Jego jaskinia jak muszla skupiała głosy. Jednym z nich był człowiek na czyichś usługach – może nawet Rzymian – trudno Mu było to ustalić. Drugim był uczeń Jana Chrzciciela. Właściwie powinien im zwrócić uwagę, że nie są sami, że On ich słyszy. Ale na początku był zbyt senny. A potem już na to było za późno. Rozmowa się skończyła tak prędko, jak się zaczęła:
– Nas interesuje, co Jan ma zamiar dalej robić, jakie są jego plany na najbliższą i na dalszą przyszłość. Oprócz tego – jacy są ludzie, z którymi on się potajemnie kontaktuje…
Tę wyliczankę, która – być może – trwałaby jeszcze długo, przerwał szorstki głos drugiego rozmówcy:
– Po co wam to?
– Stoimy na straży dobra narodu żydowskiego i musimy wszystko wiedzieć.
– Dlaczego się do mnie z tym zwracacie?
– Jesteś jednym z uczniów Jana i dużo wiesz.
– Dobrześ powiedział, że jestem uczniem Jana, ale to znaczy nie tylko że dużo wiem, ale że go w niczym nie zdradzę.
– Czemu zaraz takie słowo „zdrada”? – zaperzył się rozmówca. – To, co zrobisz, będzie równocześnie dla dobra Jana.
– Ja skończyłem i nie mam nic więcej do powiedzenia.
– Uważaj, bo my mamy długie ręce i możemy, jak chcemy, ludziom pomagać i ludziom szkodzić. Jeżeli ty nam pomożesz i my tobie pomożemy. Za darmo nic nie chcemy.
– Odchodzę, bo się brzydzę tobą.
– Nie rób z siebie bohatera.
Z cienia oderwała się postać młodego człowieka. Przebiegł w odległości nie większej niż parę kroków. Widział jego twarz dokładnie. Potem, po dłuższej chwili, wysunął się z cienia drugi człowiek. Ale obrał inną drogę i nie mógł rozpoznać jego twarzy, choć sylwetkę postaci zapamiętał. Długo nie mógł zasnąć. Jednego chciał na pewno. Chciał spotkać tego chłopca jeszcze kiedyś. Przynajmniej wiedział, że należy go szukać wśród uczniów Jana.

Już z samego rana, gdy tylko po modlitwie szedł z pustym bukłakiem do rzeki po wodę, napotkał jakiegoś młodego człowieka idącego pod górę, który – gdy Go zobaczył – zatrzymał się.
Przystanął przy nim, pytając:
– Ty do mnie?
– Ja… przybysz urwał i zatrzepotał powiekami. – Tak, ale nie chciałbym Ci przeszkadzać, a widzę, że jesteś zajęty. – Cały czas miął w rękach brzeg swojego płaszcza.
– Nie, nie jestem zajęty. Idę po prostu po wodę do rzeki. Mów, w czym mogę ci pomóc.
– Ja… – podjął znowu, ale najwyraźniej nie wiedział, jak ma powiedzieć to, o co mu chodzi. – Przyszedłem… – znowu przerwał, patrząc teraz pod swoje nogi. – Mam na imię Filip… – zakończył niepewnie.
Czekał cierpliwie, współczując mu serdecznie, że taki nieśmiały, i równocześnie myśląc: „Co będzie, gdy go kiedyś wezmą na przesłuchanie. Jak się będą wściekać, żeby coś z niego wydusić”. Aż się uśmiechnął na tę myśl do siebie.
– Nie śmiej się ze mnie – Filip zaprotestował, spostrzegłszy Jego uśmiech. – Chciałbym zostać Twoim uczniem, ale boję się, że będę Ci tylko kulą u nogi.
Przygarnął go szerokim gestem i ucałował:
– Jeżeli tylko chcesz, nie obawiaj się o nic.
Zrobił przerwę i zapytał go ze śmiechem:
– A jak ty na to wpadłeś?
– Ja jestem z Betsaidy. Z miasteczka, skąd pochodzą Szymon i Andrzej.
– A, jak tak, to już wszystko rozumiem.
– Dziękuję Ci, dziękuję Ci – Filip powtarzał ze łzami w oczach, a potem, nie patrząc na Niego, zbiegł na dół ku rzece.

Gdy wracał z wodą do swojej groty, zobaczył znajomą grupę ludzi. Na przodzie szedł Janek z Andrzejem, ale tuż za nim Filip i czwarty człowiek z upartą, zadziorną twarzą, w którym – ku swojemu zaskoczeniu – rozpoznał chłopca spod drzewa figowego: Tak. Niewątpliwie to był on. Nie mógł się powstrzymać z radości, która w Nim wybuchła:
– Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma zdrady – oświadczył, wskazując ręką na niego.
Nieznajomy, zupełnie zaskoczony tymi słowami, przystanął i wpatrując się w Niego intensywnie, zapytał:
– Skąd mnie znasz?
– Widziałem cię pod drzewem figowym – odpowiedział mu.
Zobaczył, jak na te słowa napięta, a nawet agresywna twarz młodego człowieka zelżała. Zadziorność przemieniła się w zdumienie, graniczące z przerażeniem i nagle ten pewny siebie młody człowiek zaczął coś mówić, mamrocąc jakby do siebie, jakby do Niego:
– Zaprawdę, jesteś Synem Bożym.
Ale tu nie wytrzymał, oczywiście, Janek:
– Tak, tak, teraz on mówi, że Ty jesteś Mesjaszem, ale nich by Ci opowiedział, co na początku mówił o Tobie.
W tym momencie przerwał mu Andrzej:
– Janek, uspokój się. Nikt cię o to nie prosi.
– A właśnie że tak, a właśnie że tak. Najpierw Filip przybiegł do Natanaela i zawołał: „Znaleźliśmy Mesjasza, Jezusa z Nazaretu”. A wtedy, powiedz, coś odrzekł, no powiedz, wstydzisz się? To ja powiem. A Natanael oświadczył: „Cóż może być dobrego z Nazaretu?” Tak oświadczył. Słyszałem na własne uszy. I co Ty na to, Jezu?
Wybuchnął śmiechem. Śmiech Jego okazał się tak zaraźliwy, że za moment wszyscy zaczęli się śmiać i śmiali się, śmiali aż do łez, powtarzając ten zwrot bez końca:
– Cóż może być dobrego z Nazaretu?
Gdy tylko znalazł się sam na sam z Natanaelem, opowiedział mu, jak wyglądała historia z tym drzewem figowym.
– Czy wiesz, kto to był? – spytał swojego nowego przyjaciela.
– Pojęcia nie mam. Przyszedł do mnie, mówiąc, że ma jakąś osobistą sprawę, wyprowadził mnie na skraj pustyni, no i okazało się, jaka to osobista sprawa. Jedno jest pewne: jesteście śledzeni – zakończył.
– To wiemy od dawna. Teraz mamy kolejny dowód.

 cd. Powołanie pierwszych uczniów (2)