Biblioteka



POWOŁANIE PIERWSZYCH UCZNIÓW (2)



POWOŁANIE PIERWSZYCH UCZNIÓW (2)

     Jeszcze tego samego dnia pod wieczór pojawił się partner nocnej rozmowy z Natanaelem. Poznał go po sylwetce. Szedł z drugim, znacznie młodszym od siebie mężczyzną o lisiej twarzy, z rudym zarostem i rudą czupryną, wygłaskaną, zadbaną, ubranym starannie czy raczej pretensjonalnie. Odczekali przezornie aż pozostał sam. Ciekaw był, z czym przychodzą do Niego.
– Bądź pozdrowiony, Mistrzu – powiedział ten z siwawym zarostem. – Jak słyszę, szukasz uczniów.
– Skąd taka wiadomość doszła do ciebie? Nie, naprawdę nie szukam uczniów.
Ale tamten nie dał się zbić z tropu:
– Przyprowadzam Ci człowieka, który Ciebie szuka. Judasz mu na imię. Nosi przydomek Iskariota – Nożownik. Bo i przeszłość miał niechlubną. Ale nawrócony dzięki Twojemu prorokowi Janowi i przez niego ochrzczony, pragnie być Twoim uczniem. Może go chcesz jakoś inaczej nazwać? Przyprowadziłem go, bo on nie miał odwagi przystąpić do Ciebie.
Spojrzał na rudego. Nie, co jak co, ale ten nie wyglądał na takiego, który nie ma odwagi. Zimna twarz z grymasem ironii. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć pośrednikowi, żeby raczej zaprowadził swojego protegowanego do dowódcy wojsk Heroda, to on mu na pewno znajdzie stosowne zajęcie w służbie szpiegowskiej, ze specjalnością: skrytobójca, ale pomyślał, że Judasz już jest na tej czy podobnej służbie, i zaśmiał się wewnętrznie z tego odkrycia. Jeszcze raz spojrzał na niego. Tak. Ten już jest skończony. Poznał wszystko, co może człowiek poznać, z morderstwem włącznie. Taki się popularnie nazywa człowiekiem bez skrupułów. Zadał sobie natychmiast pytanie: Na czyich on jest usługach? Trzeba się go pozbyć jak najprędzej. Napłynęła równocześnie refleksja: „Jeśli go nie przyjmę, nic ani nikt go nie uratuje. A w naszym środowisku może się rozpręży, odtaje i dojdą do niego słowa Boże. Może się zaprzyjaźni z nami. Otoczę go szczególną serdecznością. W końcu uczniowie nie mają być hufcem anielskim, ale ludźmi normalnymi. Przecież nie przyszedłem po to, aby zgromadzić i zakładać towarzystwo wzajemnej adoracji”. Odpowiedział mu:
– Jeśli chcesz iść ze mną, to dobrze, tylko z góry cię ostrzegam, że u nas będzie głodno, chłodno, niewygodnie.
Zobaczył błysk pogardy w oczach Judasza i usłyszał:
– Pieniędzy nigdy mi w życiu nie brakowało. Możecie na mnie liczyć. Dołożę wam, gdy będziecie głodować.
– Szy git – powiedział starzec. – No, to jesteś Jego.
Na te słowa znowu się uśmiechnął do siebie. Nie wiadomo, do kogo to było powiedziane. „Czy to Judasz jest mój, czy ja jestem Judasza? Stary nagle się zmył. Nie wiedział, co było tego przyczyną. Ale niebawem znalazł odpowiedź na to pytanie: nadchodzili Jego nowi przyjaciele. Zwrócił się do nich z uśmiechem:
– Macie kolegę.
Przyglądali się podejrzliwie przybyszowi.
– Skąd ty jesteś?- spytał Andrzej.
– A ty skąd jesteś? odwarknął nieprzyjaźnie Judasz.
– Ja jestem z Betsaidy, tak jak i mój brat, Szymon, jak również i Filip, a ty skąd?
– Ja ze świata.
Na tym się prezentacja skończyła. Atmosfera została zwarzona. Wesołe rozmowy, z którymi oni zbliżali się, ucichły.
„No, niech sobie usiłują radzić. Zobaczymy, jak się to rozwinie. Zobaczymy, kto komu ulegnie”.
Od pierwszej chwili zetknięcia się Judasza z resztą stało się jasne, że ten zechce objąć stanowisko kierownicze w grupie, że zechce w niej rządzić. Było to tym łatwiejsze, że dotąd nie wyłonił się żaden kandydat. Szymon – którego On sam wskazał na kierownika i nazwał go Skałą – nie przyjął tej propozycji, trzymał się wciąż z boku i nie wiadomo, czy w ogóle miał zamiar pozostać z nimi. „No, zobaczymy, jak się to dalej potoczy” – powiedział do siebie.

Wieczorem miał jeszcze jedną wizytę: przyszedł niespodziewanie Tomasz. Nie przypuszczał, że go jeszcze zobaczy.
– Gdzie byłem? Byłem w tym czasie w Jerozolimie. Załatwiłem, co miałem załatwić i chciałem już wracać do Galilei, ale znowu tu wstąpiłem. Myślałem, że może Cię spotkam. No i szczęśliwie trafiłem, bo usłyszałem, jak Jan oświadczył, że Ty jesteś Mesjaszem. Co Ci mam powiedzieć? Ja Ci powiem, że to mnie nie zaskoczyło. Zresztą, pamiętasz, mówiłem Ci o tym.
Patrzył z radością na jego serdeczną, mądrą twarz. Słuchał jego głosu i cieszył się, że będzie miał wśród swoich uczniów i tego mądrego, spokojnego człowieka.
A on wciąż dalej mówił:
– Ja mam jedną prośbę. Może ona głupia – Ty rozsądzisz. Domyślam się, że potrzebujesz młodych ludzi. Ale czy wśród młodych nie może być jeden stary? Ja myślę, że może. A jak Ty myślisz?
– Ja myślę tak samo jak ty. Bardzo się cieszę, że będziemy razem.

Gdy tak z nim rozmawiał, zobaczył młodego człowieka czekającego na możliwość porozmawiania z Nim. Gdzieś go spotkał, tylko nie pamiętał, gdzie. Przeprosił Tomasza i zwrócił się do Niego:
– Masz jakąś sprawę do mnie?
– Nie pamiętasz mnie? – spytał ten zdziwiony.
– Nie przypominam sobie.
– Ciebie, poranionego, przywiózł do naszego obozu pasterskiego Samarytanin.
– Ach, tak! Już wiem. Ty jesteś Tadeusz, a raczej Juda-Tadeusz. Bardzo mi miło, że cię widzę. Z czym przychodzisz do mnie?
– Od razu wiedziałem, że to Ty jesteś tym narodzonym w stajni betlejemskiej, przed trzydziestu laty, Mesjaszem. Prosiłem naszego przywódcę, żeby mi pozwolił iść z Tobą, ale nie pozwolił. To uciekłem.
– A rodziców spytałeś o zezwolenie?
– Nie mam rodziców. Jestem sierotą.
– Dobrze. Ale jak ci się u mnie nie będzie podobało, to wrócisz do pasterzy.

W któryś dzień posłyszeli za sobą jakieś wołanie. Przystanęli, odwrócili się. Drogą pędził „Jego” zelota, Szymon. Pędził, wołał, machał rękami. Wreszcie ich dopadł. Rzucił Mu się na szyję, jakby Go znał od dziecka:
– Bogu niech będą dzięki!
Przyjmował te objawy serdeczności nie bardzo wiedząc, co one mają oznaczać. A młody dryblas, wcale tym niespeszony, wołał z rozczuleniem:
– A już myślałem, że Cię nie znajdę, że zgubiłem Twój ślad!
Słuchał tych stwierdzeń z rosnącym zdziwieniem, podobnie jak stojący wokoło uczniowie, i usiłował coś z tego zrozumieć. A ten dalej wykrzykiwał, wymachując rękami:
– Bo ja to od razu czułem, że Ty jesteś kimś niezwyczajnym. Ale nie że aż Mesjaszem. Aż wreszcie dowiedziałem się od ludzi, że to na Ciebie Jan wskazał.
Sytuacja zdawała się wyjaśniać, ale tylko pozornie. Wciąż nie wiedział, do czego Szymon zmierza.
– Byłem w Jerozolimie, u dowództwa zelotów. Pamiętasz, mówiłem Ci, że do nich idę. Albo nie mówiłem? Nieważne. A więc byłem u tych dowódców. Przynajmniej tak oni siebie samych nazywają. Bo na mój gust, to oni tacy dowódcy jak ja najwyższy kapłan. To banda baranów. Przecież ich w ogóle słuchać nie można. Czy Ty wiesz, co oni myślą i jak oni myślą? Oni chcą pokonać Rzymian i przepędzić ich z naszego kraju. Przecież żeby tak myśleć, trzeba mieć wodę w głowie, nie rozum. Tłumaczyłem mu – temu całemu dowódcy – jak komu dobremu: „Z czym do gościa? Czy ty wiesz, na jakiej przestrzeni rozciąga się Imperium Romanum: od Eufratu i Tygrysu na wschodzie do słupów Herkulesa na zachodzie, od Egiptu na południu do Brytanii na północy. A on mi dookoła wciąż to samo, że my potrafimy pokonać Rzymian, tak jak pokonali nasi przodkowie Kanaaneńczyków. Tłumaczyłem mu, że jest różnica pomiędzy Kanaaneńczykami a Rzymianami, ale nie da się z nimi zupełnie pogadać. Machnąłem więc na nich ręką i wróciłem do Jana. A tam mi mówią, że to Ty jesteś Mesjaszem. No to poleciałem za Tobą.
– Po co? – wypalił Janek.
– Jak to po co? – spytał z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. – Żeby być na Jego usługi.
– Ale jeżeli ty sobie myślisz, że On chce walczyć z Rzymianami, to się grubo mylisz.
– Mnie tam wszystko jedno. Będę robił, co mi każe. Najważniejsze, że znalazłem Mesjasza.
– Tylko Go jeszcze nie spytałeś, czy cię zechce przyjąć.
– A dlaczego by mnie nie przyjął? – po raz któryś się zdumiał.
– Ale na pewno ci nie każe, żebyś chodził uzbrojony. Mogę ci z góry powiedzieć, że jeżeli chcesz iść z Jezusem, to wyrzuć ten miecz już teraz do krzaków.
– Chcesz? – spytał Janka.
– Co się pytasz. Przecież ci mówię: wyrzuć. Zresztą dlaczego mnie pytasz. Spytaj Jezusa.
– Chcesz? – z tym pytaniem zwrócił się do Niego.
Skinął mu głową:
– Tak.
Zelota odgarnął płaszcz. Teraz dopiero zobaczyli przyczepiony wspaniały miecz rzymski w pięknie ozdobionej pochwie, o rękojeści wysadzanej jakimiś kamieniami. Odpiął pas, zsunął miecz, zamachnął się i szerokim łukiem cisnął go daleko w krzaki.

Zbliżało się południe. Zdecydowali się nie wchodzić do miasta, ale przeczekać największy upał w pobliżu drogi nad rzeczką, w młodym lasku oliwnym. Jego chłopcy rzucili się w jeszcze zieloną trawę, która zachowała swą świeżość dzięki cieniowi, jaki dawały drzewa. I zasnęli natychmiast zmordowani ostatnim odcinkiem drogi, jaki przebyli już w upale słonecznym.
Nie spał. Nie chciało Mu się spać. Może był nadto zmęczony tym marszem w słońcu, z wypatrywaniem jakiegoś korzystnego miejsca na południowy odpoczynek. A może zaciekawiło Go to, co się działo po drugiej stronie drogi. Nic w tym wszystkim na pozór nie było nadzwyczajnego. Na obrzeżach wszystkich miast przy drogach znajdują się urzędy celne, w których siedzą celnicy pobierający cło. Jeżeli musiało coś dziwić, to sam celnik. Postępował inaczej niż bywało na rogatkach. Po pierwsze, działał szybko. Nikt nie musiał czekać aż pojawi się łaskawie, do czego powszechnie byli ludzie przyzwyczajeni. Nie trzeba go było znikąd wywlekać i prosić, by oclił towar. To on na nich czekał. A po drugie, odbywało się wszystko cicho i po prostu. Bez jarmarczenia, proszenia o obniżkę opłaty, błagania, przysięgania, klnięcia się na wszystkie świętości, wołania o pomstę do nieba, klękania, żebrania, płaczu, składania rąk, podnoszenia oczu w górę, wołania Boga na świadka, odchodzenia, wracania, a wreszcie przekleństw, przezwisk. Tutaj celnik wychodził do karawany, do poszczególnego człowieka, notował, zliczał, mówił i z reguły ustępował, gdy natrafiał na sprzeciw.
Od pewnego czasu nie tylko On obserwował celnika. Również Szymon-Piotr przyglądał mu się.
– Jak długo żyję, jeszcze takiego celnika nie widziałem – usłyszał jego głos.
Znowu przechodziła jakaś kobieta, prowadząc kozę na powrózku, najwyraźniej zakupioną na targu. Celnik wyszedł. Ona zaczęła coś do niego mówić zawodzącym głosem. Ten machnął ręką i wrócił na swoje miejsce, kobieta poszła dalej.
– To nie pierwszy raz.
– Widziałem, widziałem.
– Wiesz, co o nim myślę?
– Domyślam się.
– No, to spróbujemy.
Dźwignął się z trudem na nogi – jeszcze niewypoczęte po długiej drodze – Szymon-Piotr uczynił to samo i ruszyli w kierunku rogatki.
– Pokój z tobą – powitali celnika.
– Pokój i wam. Z czym przychodzicie?
– Jestem Jezus z Nazaretu. Słyszałeś o mnie?
– Na rogatki wiadomości dochodzą szybko.
– Przyszedłem, żeby ci zaproponować, abyś do nas się przyłączył.
Zobaczył jakby rumieniec – cień rumieńca, który przeleciał przez spokojną twarz celnika.
– Czy wiesz, komu to proponujesz? Wiesz, kim ja jestem. Jestem celnikiem. A więc człowiekiem nieczystym. Jak Ty to sobie wyobrażasz? Biorąc mnie w krąg swoich uczniów, skompromitujesz siebie i całą resztę.
– Dobrze, jeśli chcesz, to możemy się spytać pozostałych – jak to mówisz.
Przeszli przez drogę. Już nikt z Jego ludzi nie spał. Przygotowywali południowy posiłek.
– Przyprowadziłem wam celnika. Nie znam go. Obserwowałem tylko czas jakiś, jak traktuje ludzi, i to mi wystarczyło, żeby mu zaproponować, by się do nas przyłączył. Ale ostatnie słowo należy do was.
Zapadło milczenie. Tylko na moment. Zaczął Szymek:
– Wśród nas świętych od urodzenia nie ma. Może Janek, no i Tadeusz – takie jest moje zdanie – bo to jeszcze prawie dzieci, choć Tadek taki prawie wysoki jak ja. Nie chcę mówić za nikogo. Ja byłem zelotą. Zgłosiłem się do Jezusa. Janek doradził mi, a nawet postawił warunek, żebym wyrzucił mój miecz w krzaki. Fajny miecz. Cisnąłem go w krzaki. I ja myślę, że o to chodzi. Każdy, jeżeli chce iść za Jezusem, musi odrzucić swoje zło od siebie. Już wiem, że nie da się tego zrobić raz na zawsze.
Słuchał go i podziwiał. Zawsze Szymka szanował, ale nie spodziewał się, że go stać na takie myślenie i na takie formułowanie swoich myśli. A on, zwracając się do celnika, mówił dalej:
– Jeżeli cię stać, żeby wyrzucić w krzaki swoje zło i wyrzucać je w przyszłości, to chodź z nami.
– Słyszałem, Jezu, że nie gardzisz biednymi ani chorymi. To tak sobie pomyślałem, że może nie pogardzisz i grzesznikami, takimi jak ja.
– A możesz z nami pójść?
– Pójść mogę. Jestem samotny. Jak to mówią, stary kawaler, chociaż jeszcze nie taki stary.
– A co będzie z twoim miejscem pracy?
– Kandydatów na nie, wbrew pozorom, jest aż nadto.
– Jak ci na imię?
– Lewi.
Popatrzył na niego z namysłem:
– Będziesz się nazywał Mateusz.
Jeszcze ten nie zdążył ust otworzyć, gdy wyskoczył Janek:
– Och, jakie piękne imię. „Dar od Boga”. Już ci prawie go zazdroszczę. Ale nie zazdroszczę, bo moje też jest piękne: „Syn Gromu”.
Dopiero teraz, gdy skończyły się zachwyty Janka, przemówił obdarowany:
– Dziękuję za to imię. Nigdy mi się moje zbytnio nie podobało. Czy mogę o coś zapytać?
– Słucham cię.
– Chyba masz zamiar zatrzymać się w naszym mieście parę dni?
– Z pewnością tak. Chciałbym wziąć udział w sobotnim nabożeństwie synagogalnym. Chciałbym wygłosić wtedy kazanie. Do soboty mamy jeszcze parę dni. Przez ten czas będziemy się wspólnie modlić, wygłoszę parę kazań – w synagodze. gdy nas wpuszczą, albo w polu. Na razie tyle.
– To ja w tym czasie zlikwiduję wszystkie moje sprawy. – I uśmiechnął się, jakby mu coś ciekawego wpadło do głowy: – Może, jak się na to zgodzisz, urządzę przyjęcie pożegnalne.
– Bardzo proszę.