Biblioteka


CUD W KANIE GALILEJSKIEJ (1)



 

CUD W KANIE GALILEJSKIEJ (1)

 
    Pozostałby chętnie dłużej, choćby jeszcze parę dni w tym środowisku Janowym, w którym tyle się zaczęło dziać. Ale trzymał Go termin uroczystości ślubnych w Kanie, na które był zaproszony. tym bardziej, że przyrzekł młodym, którzy zawitali jeszcze kiedyś do Nazaretu z zaproszeniem, że na pewno do nich przyjdzie.
     Wyruszyli w drogę wkrótce po północy, żeby przebyć o chłodzie pustynny odcinek, najbardziej dokuczliwy w ciągu dnia. Ale to tylko było raz. W następne dni inaczej to organizowali. Owszem, wychodzili o świcie, ale chętnie zatrzymywali się we wsiach, które napotykali na drodze. Urządzali tam sobie krótkie odpoczynki, posilali się, nawiązywali kontakty z ludźmi. Wieczory chętnie poświęcali na rozmowy. Wciąż im tego było za mało. Oczywiście, rozmawiali w drodze. Rozmawiali wciąż, nawet wtedy, gdy im zmęczenie dokuczało. Wciąż pytali, a On wyjaśniał, tłumaczył cierpliwie. Wyjaśniał, nawet gdy pytali o to samo, gdy nie rozumieli tego, na co się przed chwilą już z radością godzili, co odkrywali ze zdziwieniem dziecka, zaskoczeni, zdumieni, często wręcz zgorszeni czy nawet przerażeni. Ale w drodze jak w drodze. Choć nie stanowili aż tak dużej grupy, to jednak trudno było ją całą ogarnąć głosem. A chcieli wszyscy wszystko słyszeć, więc szli obok, z tyłu, z przodu. Tylko nie zawsze mieli takie korzystne warunki. Najczęściej trzeba było iść gęsiego, dopiero w pobliżu wsi drogi się poszerzały.
     Spokojnie można było porozmawiać przy posiłkach. Zwłaszcza przy wieczornym posiłku, przed położeniem się na nocny spoczynek, gdzieś na skraju wsi, przy maleńkim ogienku chętnie podejmowali rozmowy, w których wszyscy mogli brać udział, a przynajmniej słyszeć je. Nie tylko Jego uczniowie. Przychodzili ze wsi na te pogwarki ludzie miejscowi. Przysiadali się, przysłuchiwali się, włączali, pytali, przeczyli, wyrażali swoje zdanie. Jedno musiał niewątpliwie stwierdzić: że przed Nim wiele pracy. Był przyzwyczajony do swoich kolegów z Nazaretu. Z nimi rozmawiało Mu się jak z braćmi. „No, ale to było ponad dwadzieścia lat przyjaźni”. Dotkliwie odczuwał ich brak.

     Szli jakiś czas w milczeniu zmęczeni drogą, gdy nagle z zamyślenia wyrwał Go głos Judasza:
     – Czy Ty idziesz do Galilei, żeby być na weselu w Kanie Galilejskiej, czy też tam chcesz działać?
     – I jedno, i drugie.
     – Dlaczego Galilea. Boisz się Judejczyków? – zapytał znowu Judasz z ironią w głosie. – Że to nagle cieśla z Galilei chce ich pouczać. Pewnie, Tyś nie Galilejczyk, bo pochodzisz z rodu Dawidowego, ale kto się tam o to dopytuje. Dla nich ważne, żeś mieszkał całe życie w jakimś tam Nazarecie.
     – Tak. Mam zamiar zwłaszcza działać w Galilei. To moja pierwsza ojczyzna. I wiem, jak ci ludzie najbardziej potrzebują prawdy. Jako cieśla przewędrowałem przez miasteczka i wsie tego kraju i przekonałem się o tym dokładnie.
     – Tylko Judejczycy zadzierają nosa – włączył się Szymon-Piotr. – Zapominają, że żyją przede wszystkim z naszej krwawicy. A łupią nas wszyscy: Rzymianie, Świątynia, również król Herod. Wciąż płać, płać i płać. Za wszystko. Prawie za każdy krok. Za wejście do miasta, za wyjście z miasta, za każde przejście brodu. – Jakaś gorycz, która w nim się nazbierała przez lata, teraz znalazła upust. Piotr nie przestawał się skarżyć: – A co najważniejsze, ogromny podatek gruntowy. Żeby oddawać Rzymianom jedną czwartą zbiorów! Kto to widział. Nie mówiąc o podatku od majątku i o podatku od głowy. A Świątynia jakby nie wiedziała o tym, że tak jesteśmy obciążeni, i każe sobie płacić dwie drachmy od dorosłego człowieka. Skąd wziąć te dwie drachmy. A do tego dziesięcina. Znowu ze wszystkiego. Z pszenicy, z jęczmienia, z winogron, z oliwek.
     – A jeszcze do tego pierworodne bydło – dorzucił Filip.
     – I zdawałoby się, że Galilea jest krainą mlekiem i miodem płynącą.
     – I tak to jest.
     Piotr wciąż nie skończył i ciągnął swoje żale:
     – Ale z tego nic nie mamy. Ludzie pracują ciężko od świtu do nocy. Mieszkają w jednoizbowych lepiankach z gliny, bez okien, w których ledwo jakiś sprzęt się plącze, a jak już kto wystawi sobie chałupę z kiepsko wypalonej cegły, to już bogacz.
     Dopowiadali to jeden, to drugi z przysłuchujących się tym wywodom Piotra:
     – Dziękować Bogu, że mamy pod dostatkiem jarzyn i owoców.
     – Ale bywa, że i tych braknie i trzeba się ratować cebulą.
     – A także i szarańczą. Na mięso stać najbogatszych. Ale na naszych stołach pojawia się tylko od święta. Czasem się trafi ryba.
     – Jedynym napojem jest woda, do której na pociechę dolewamy sobie ocet. Gdy ktoś pije kwaśne mleko, to już dobrze. Najwyżej kiepskie piwo z jęczmienia i prosa. Wino tylko w wielkie uroczystości. A i tak rozcieńczane wodą.
     Słuchał tego, co mówili Mu, jakby spotkali człowieka przybywającego po raz pierwszy do Galilei. A przecież znał to wszystko na pamięć. Sam w tym wyrósł. Przyjmował to nie jako informacje, bo tego nie potrzebował, ale jako wyznanie żalu i buntu.
     – I potem się dziwią, że taki Juda z Galilei czy Sadok porwali lud do buntu.
     – Wówczas biedacy są do wszystkiego zdolni, bo nie mają nic do stracenia.
     – Zeloci dobrze o tym wiedzą i do nich zwracają się, ich podburzają, z nich tworzą swoje oddziały śmierci, napadając na posterunki rzymskie, ale i na kolaborantów.
     – Niektórzy ich przeklinają. Ale ja się zelotom nie dziwię. I nie dziwię się tym, którzy do nich dołączają.
     – Wreszcie mają dość tej nieludzkiej pracy. Wreszcie mają dość tych nędznych zarobków, nędznego jedzenia, nędznego mieszkania, nędznego ubrania.
     – Tej pogardy, z jaką spotykają się ze strony bogatych. Ci mają dobrze, bo Bóg im błogosławi.
     Dopiero teraz zabrał głos:
     – A to jest po prostu nieprawda. Czysty zabobon. I to wreszcie ktoś tym biednym ludziom musi powiedzieć.
     – Chwileczkę – odezwał się znowu Szymon-Piotr i wymijając paru kolegów, którzy szli obok Niego, podszedł całkiem blisko. – Co jest nieprawdą? Co jest zabobonem? Znowu jakaś Twoja nauka? – zaczął mówić na wpół poważnie, na wpół żartobliwie. – A jeżeli tak, to mów głośniej, proszę, abyśmy wszyscy mogli ją słyszeć.
     Spostrzegł, jak Jego „uczniowie” idący w luźnej grupie zbili się ciasno, szli teraz jeden obok drugiego, ramię w ramię. Nadsłuchiwali, aby niczego nie uronić ani nie przeoczyć. Więc zaczął mówić:
     – To nieprawda, że tylko cnotliwy jest bogaty, dlatego bo Pan Bóg wynagradza mu bogactwem za życie uczciwe. To nieprawda, że biedny jest dlatego biedny, bo grzeszył i Pan Bóg karze go ubóstwem za takie życie. Bardzo często jest wprost przeciwnie: do majątku dochodzą ludzie poprzez nieuczciwości, oszustwa, krzywdę ludzką, a nawet przez zbrodnie. A w ubóstwie żyją ludzie uczciwi, pracowici. I dlatego, kto gardzi ubogim, uważając, że ten jest grzesznikiem, myli się. Tak samo nie musimy kłaniać się w pas przed bogatym jako przed człowiekiem cnotliwym, bo to często jest nieprawda.
     Słuchali jak zaczarowani, wpatrzeni w Niego. Gdy tylko przerwał, zapytał Janek prawie ze strachem:
     – Czyś Ty nie zelota? Albo buntownik, który chce wymordować bogatych i zagrabić ich majątki?
     Uśmiechnął się do Janka:
     – Gdybym był zelotą, nosiłbym miecz ukryty w fałdach płaszcza i poleciłbym wam się uzbroić, i nie mówiłbym wam o miłości ku ludziom, tylko ćwiczyłbym z wami walkę na miecze, na dzidy, na sztylety. Nie sądzisz?
     – No to co chcesz zrobić?
     – Powiedzieć ludziom biednym, że Pan Bóg nimi nie gardzi, ale że ich kocha. A ludziom bogatym powiedzieć, żeby biednymi nie gardzili, ale ich traktowali jak sobie równych – całkiem konkretnie: żeby im pomagali. I tak zaczniemy budować królestwo Boże.
     – Tylko tyle? – zdziwił się Piotr.
     – To bardzo dużo. Bo wtedy ludzie biedni odkryją swoją wartość. Poczują się równi ludziom bogatym, pozbędą się zahamowań i kompleksów. Zaczną żyć normalnie, pracować normalnie. A wreszcie upomną się wtedy o prawa do życia, o to, by nie było głodujących ludzi ani bez dachu nad głową.
     – A więc przewrót – poparł Janka niespodziewanie Judasz. – Bo co to znaczy „upomną się”. U kogo się upomną?
     – U władz wioski, miasta, kraju czy całego królestwa. A ci, którzy dzierżą władzę, też będą prawdziwie wierzącymi i gdy dowiedzą się, że są ludzie cierpiący, wtedy im pomogą.
     – Z czego im pomogą?
     – Wezmą od bogatych.
     – A więc jednak przewrót – upierał się Judasz.
     – Nie, bo bogaci też będą prawdziwie wierzącymi i gdy się dowiedzą o cierpieniu swoich braci, to chętnie zaradzą ich potrzebom. Choćby płacąc wyższe podatki.
     – A więc jednak przewrót – powtarzał do znudzenia Judasz.
     – Można to i tak powiedzieć, bo to będzie już inne społeczeństwo – społeczeństwo Boże – tworzące jedną wielką rodzinę.

     Gdy dobrnęli do Kany, było już po obrzędach ślubnych i trwało przyjęcie weselne. Zobaczył swoją Matkę, która wybiegła Mu naprzeciw z oczami zatrwożonymi, pełnymi łez ze strachu i z radości:
     – Tak się o Ciebie bałam, że się coś stało.
     Przywitał się z Nią serdecznie. Z Matką był Kuba – Jego kuzyn, jeden z nieodłącznej paczki kolegów z Nazaretu.
     – Kuba! A co ty tu robisz?
     – Towarzyszył mi – odpowiedziała za niego Maria – w drodze z Nazaretu do Kany. Ale też ma prośbę: chce do Ciebie dołączyć. Przyjmiesz Go?
     – A więc zdecydowałeś się! Kuba, kochany, bardzo się cieszę, że będziemy razem.
     Kolejno już podchodzili gospodarze domu: rodzice młodych a wreszcie młodzi. Byli radośni, przejęci, szczęśliwi. Witał się z nimi:
     – Ale nie przychodzę sam. Prowadzę moich nowych przyjaciół. Przyjmiecie ich na swoją weselną ucztę?
     – Ależ z radością. To zaszczyt dla nas.
     – Zdrożeni jesteśmy, bo, jak to bywa, nie obeszło się bez przygód.
     – Jest woda do obmywań przy wejściu, w kamiennych stągwiach. Gdy zabraknie, przyniesiemy. Wynajęliśmy ludzi na ten dzień. Mamy wszelaką pomoc.
     Cały dom ubrany był kwiatami, które zakrywały codzienne ubóstwo. I naszło się ludzi a ludzi. Sama biedota. Tutejsza i okoliczna. Takiej ilości ludzi nie spodziewał się w najśmielszych przypuszczeniach. Również i tego się nie spodziewał, że atrakcją numer jeden stał się On sam i Jego uczniowie. Był tym zaskoczony, ale tak to było, że wiadomość, iż Jan wskazał Go jako Mesjasza, dobiegła tu przed nimi i oczekiwano Go tutaj z najwyższym zainteresowaniem. Wielu przyszło, aby Go zobaczyć, usłyszeć. Tego napływu gości nie przewidzieli również gospodarze. Dawało im to jakąś niewątpliwą satysfakcję, ale stwarzało również trudności.
     – Z powodu Ciebie tylu gości. Czekali na Twoje przyjście. Młodzi są Ci szczególnie wdzięczni za to, że dotrzymałeś słowa – tłumaczyła Maria.
     – Przyznam się, że nie wierzyliśmy już, że przyjdziesz – mówił pan młody, który dołączył do Marii.
     – A dlaczegóż by nie.
     – Jeżeli prawdą to, co o Tobie już mówią… – przerwał nagle.
     – A cóż mówią?
     – Że jakoby nasz wielki prorok, Jan Chrzciciel, który chrzci nad Jordanem i zapowiada przyjście Mesjasza, miał Ciebie wskazać jako Tego, którego wszyscy, cały Izrael, z największą tęsknotą wyczekują.
     – A gdyby tak było?
     – To jakby to było możliwe, żebyś Ty przyszedł do naszej nędzy. My nie śmielibyśmy marzyć, a cóż dopiero prosić, żebyś Ty przychodził do nas, grzeszników.
     – A dlaczegóż by nie. Najpierw, każdy człowiek jest grzesznikiem…
     – Nie musisz nas pocieszać. My dobrze wiemy, że bieda ludzka jest karą Bożą za grzechy nasze albo przodków naszych.
     W dali szumiał gwar głosów, przycichał, coraz więcej ludzi skupiało się przy nich, rozmawiających. Nadsłuchiwano pilnie każdego Jego słowa. Nadsłuchiwali też Jego uczniowie.
     – Właśnie dokładnie na ten temat rozmawialiśmy, idąc tutaj.
     – A mianowicie?
     Wobec tego zaczął relacjonować to, co było przedmiotem ich niedawnej rozmowy, uzupełniając swoimi komentarzami, które nasunęły Mu się tymczasem. Mówił, że to nieprawda, jakoby Bóg mścił się za grzechy, karząc ubóstwem albo chorobą, bo nie jest Bogiem zemsty i mściwości. A jeżeli takie przekonania rozpanoszyły się w Izraelu, to od niedawna. I to pod wpływem błędnych wierzeń pogańskich. Przedtem tak nie było. I najwyższy już czas, aby powrócić do wiary ojców i do ich obyczajów.
     – O czym myślisz? – spytał Go ktoś z przysłuchujących się Jego słowom, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co Mu chodzi.
     Więc zaczął im wyliczać, że ludzie powinni się ze szczególną miłością odnosić do chorych, sparaliżowanych, niewidomych, głuchych, starych, niedołężnych jak również do biednych: do tych, co głodują, nie mają środków do życia, nie mają w co się ubrać, jak również do tych, którzy bezdomni, którzy wciąż w drodze, w poszukiwaniu pracy.
     Słuchali Jego mowy z zaciekawieniem, ze zdumieniem, jeszcze z podejrzliwością, z dystansem, ale słuchali. Ten, co poprzednio się dopytywał, nie zrezygnował ze swego stanowiska.
     Wobec tego odpowiadał na pytania, które domagały się odpowiedzi, że owszem, pójdzie i do bogatych, i do kapłanów, ale to tak nie może być, że oni będą biernie czekać na to, co „góra” zadecyduje. Każdy na swój sposób i w swoim zakresie już teraz ma obowiązek postępować w miłości wobec drugiego człowieka: z którym żyje pod wspólnym dachem, jak i wobec sąsiadów, każdego, którego napotyka. Z tego będziemy przez Boga sądzeni.
     Ale wtedy ktoś podjął tę właśnie ostatnią kwestię, mówiąc ze zdziwieniem:
     – Bóg, mimo że jest miłością, będzie nas sądził?
     Nie zdziwiło Go to. Powiedział im, że spodziewał się tego pytania. Wyjaśniał więc, że jak wolność nie jest spełnianiem zachcianek, tak miłość nie jest dowolnością. A wezwania do życia według prawa miłości nie można bezkarnie odrzucić. Według tych zasad każdy człowiek jest już osądzany i kiedyś, na końcu świata, będzie osądzany. Gdy nie żyjemy w miłości, nie stajemy się godnymi Boga ani w tym życiu, ani w przyszłym. Ani teraz nie dorastamy do godności dzieci Bożych, ani do przebywania z Nim w niebie.
     Zrobiło się cicho. Jakby każdy zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Dopiero po chwili ktoś odezwał się:
     – A jak będzie wyglądał sąd nad nami?

                                                              cd. Cud w Kanie Galilejskiej (2)