Biblioteka



s. 3.



Siedział już chwilę w izbie profesora Jana z Kęt. Przyprowadził go tu jakiś żak, który u wejścia do Collegium Maius czekał na niego. Przeprosił go, że profesor spóźni się nieco, i odszedł. Więc czekał i rozglądał się ciekawie po tym przybytku sławnego z świątobliwości człowieka. Wiele słyszał o jego świętości, ale nie spodziewał się, że profesor Almae Matris Jagiellonicae może żyć w takim ubóstwie. Właściwie tu nic nie było. Jedyną wartością był stół założony foliałami i pergaminem gotowym do pisania, wśród których to zwojów istniała wysepka, gdzie można było, z biedą chyba, pisać. Tam tkwił kałamarz z inkaustem, obok leżały równiutko przycięte gęsie pióra. No i biblioteka: na półkach zwyczajnych, z nieheblowanego drewna leżały poukładane zwoje pergaminów. A poza tym nic. Łoże: drewniana wąska skrzynia przyrzucona wytartym, wyliniałym kożuchem baranim. Na kołku sutanna. Na taborecie miska, obok dzbanek z wodą – wszystko. A więc tak wygląda mieszkanie świętego. Zza drzwi co raz dochodziło dopytywanie się o mistrza Jana, ojca Jana, profesora Jana, magistra Jana. Ale ten, kto stał „na straży” odsyłał interesantów, tłumacząc, że ojciec Jan jeszcze nie wrócił z wykładów, bo niespodziewanie musi kogoś, kto zachorował, zastępować, a jeszcze był wezwany do rektora, jego magnificencji Hessa. Nagle zechciał zobaczyć to życie, które jak burzliwe morze dawało się słyszeć, mimo że grube mury tłumiły jego siłę. Wyszedł na dziedziniec, stanął w drzwiach i patrzył na ten cyklon, który tłukł się na dziedzińcu.
Scholarze najprzeróżniej ubrani przepływali przez ten dziedziniec jak wartka woda w potoku. Niektórzy jednak zatrzymywali się na środku, wyłapywani przez już stojących. Przeważnie z jakimiś foliałami pod pachą albo w ręce, z workiem albo torbą przerzuconą przez ramię, czasem z flaszeczką inkaustu u pasa. Zagadani, zaaferowani, rozkrzyczani, rozbawieni, zamyśleni. Niektórzy rzucali na niego zdziwione, zaskoczone spojrzenie, najwyraźniej rozpoznając go. Ale żadnych specjalnych sensacji nie wzbudzał – i był z tego wielce zadowolony. Tłoczyli się w bramie – wchodzili w nią albo wychodzili. – „Jak dobrze, że zdecydowano się na budowę Collegium Minus. Przecież tu ciasnota jest niepomierna”. Ale przecież gdzieś te rzesze dążyły, skądś wychodziły. Ogarnął wzrokiem budowlę i zachwycił się nią. Nie był tu po raz pierwszy, ale teraz, jak za każdym razem, patrzył z radością na kolumny pięknie ozdobione geometrycznym wzorkiem, podtrzymujące ganek, na schody idące ostro w górę, na wielkie płaszczyzny dachu. Aż wreszcie usłyszał:
– Otóż i mistrz Jan.
To mówił jego anioł stróż. Skierował wzrok za jego spojrzeniem i zobaczył tego, do którego przyszedł. Poczuł się zaskoczony. Nigdy nie widział mistrza Jana. Spodziewał się zobaczyć staruszka przygiętego do ziemi, z przekręconą głową na jeden bok i ze słodkim uśmiechem na twarzy, a zobaczył mężczyznę słusznej postawy, trzymającego się prosto, ze świecącą łysiną ale jeszcze bujnym włosem, choć siwym, po obu jej stronach. Z krótką, energiczną brodą i przejmującym spojrzeniem, ale co najważniejsze, prawie z łobuzerskim uśmiechem na ustach. „No, to jak na świętego wygląd nietypowy” – przemknęło mu przez głowę. Ale już znalazł się w ramionach wielkiego człowieka, choć przecież nie olbrzyma.
– Ach, witajże mi, witaj, czcigodny królewiczu Kazimierzu.
Nie spodziewał się też takiego przywitania, ale i to przyjął z radością, że go tak traktuje jak starego, od dziecka znajomego scholara.
– Proszę, wejdźcie do izby. A ty tu zostań i nikogo nie wpuszczaj – zwrócił się do żaka. – Inaczej nie mielibyśmy chwili spokoju. – Mówił spokojnym, ale zarazem głębokim głosem. – Byłem zaskoczony, gdy otrzymałem wiadomość, że wasza książęca mość do mnie chce przyjść na pobieranie nauk przed przyjęciem sakramentu bierzmowania. Przecież równie dobrze ja mógłbym przyjść na Wawel.
Już go sadzał na prostym zydlu i już sam zajmował miejsce na podobnym przy stole.
– Ale ojciec król wiek wasz chciał uszanować.
– Wiek, wiek. Owszem, już do Ziemi Świętej to bym chyba nie zaszedł – zaśmiał się. – Nie zaszedłbym i do Rzymu, jak to zrobiłem w 1450, a więc przed dwudziestu laty. Choć, kto wie. W każdym razie na Wawel mogę bez trudu wyskoczyć. No, ale to inna sprawa. Przystępujmy do rzeczy. A więc, mości królewiczu…
– Jeżeli ojcu profesorowi nie będzie to stanowiło różnicy, to proszę mnie traktować jako jednego ze swoich uczniów i mówić mi po imieniu.
– Tym lepiej, bo to ułatwi mi mówienie, ale ograniczę się oczywiście do sytuacji, kiedy jesteśmy sam na sam, w cztery oczy.
– Bardzo proszę, jak ojciec profesor uważa. Ale co do sakramentu bierzmowania. Zdaję sobie sprawę, że jestem jeszcze za młody, by go godnie przyjąć, lecz król ojciec twierdzi, że niedługo będę musiał zająć się sprawami poważnymi i ten sakrament powinien mi dopomóc wejść w życie dorosłych. Choć…
– Co chcesz powiedzieć?
– Choć muszę wyznać, że czasem zazdroszczę mojemu bratu, Fryderykowi, którego ojciec król przeznaczył do stanu duchownego.
– Mówisz: „czasem”.
– Tak, bo sobie myślę, że to piękna rzecz, móc się zajmować wyłącznie sprawami Bożymi, jak ci, którzy są w stanie duchownym, podczas gdy my musimy ograniczać się do spraw świeckich, a tylko czasem, choćby rano i wieczór, chwilę poświęcić na modlitwę.
Tu mistrz Jan poderwał się, prawie jak koń uderzony ostrogą. Ledwo mu pozwolił dokończyć zdanie i już zaczął mówić szybko i bardzo energicznie. Najwyraźniej ta sprawa jakoś była dla niego bardzo aktualna i chyba jakoś bolesna.
– Rozgraniczmy najpierw pewne sprawy. Oczywiście, być może, że stwierdzisz, iż Bóg cię wzywa do stanu duchownego – to wtedy będziemy się zastanawiali, co dalej. Ale ustawmy sprawę generalnie odnośnie tego, co to jest życie świeckie i życie duchowne. Muszę ci tu na wstępie powiedzieć, że długi czas istniało błędne przekonanie, że ten, kto chce być świętym, powinien wieść życie zakonne. Zauważ tylko, że co który święty wyniesiony na ołtarze, każdy nosi sukienkę duchowną, albo przynajmniej w życiu świeckim żyje tak jakby w klasztorze, a więc na przykład, żyjąc w małżeństwie składa ślub dozgonnej czystości, nosi włosiennicę, ciężko pości, biczuje się, uczestniczy w modlitwach brewiarzowych wraz z zakonnikami.
– Tak to jest – przerwał, trochę zgorszony, mistrzowi Janowi ten przydługi wywód – i czemu tu się dziwić.
– Otóż tak to nie jest. I to odkrycie zawdzięczamy nowemu kierunkowi życia duchowego, które się określa słowem: devotio moderna.
– Słyszałem o tym, ale, jeżeli się nie mylę, w związku z Husem.
– Tak, słuszna to uwaga. Potępienie Husa, zresztą, moim zdaniem, niesłusznie skazanego na śmierć, mocno zaszkodziło tej sprawie. Ale wróćmy do niej samej. Co to jest modlitwa.
– Jest to spotkanie się z Bogiem – powiedział szybko.
– Jeszcze lepiej określić ją można następująco: jest to zjednoczenie się z Bogiem.
– To na to samo wychodzi.
– Tak, prawie. Bóg jest miłością, prawdą, dobrem, wolnością, sprawiedliwością. Wobec tego, jeżeli postępuję sprawiedliwie, staram się żyć w wolności i innym tę wolność dawać, służę bezinteresownie ludziom, jestem miłosierny, cierpliwy i wyrozumiały – jednoczę się z Bogiem, a więc żyję życiem świętym.
– Ano rzeczywiście. Ale czy to znaczy, że nie potrzeba się modlić? – spytał dość zdziwiony.
– Potrzeba, potrzeba – powiedział mistrz Jan uspokajająco. – Właśnie na to, żeby można łatwiej tak żyć. I jeżeli tak ktoś żyje, to łatwo mu się, i modlić.
– Przecież to samo mówił nam nasz wychowawca, wielebny Jan Długosz. Jedno powoduje drugie i odwrotnie. Czy tak?
– Dokładnie. I czym lepiej się kto modli, tym lepiej żyje. Im lepiej żyje, tym lepiej się modli. Stąd też wielkimi świętymi mogą być nie tylko zakonnicy ale i rolnicy, rzemieślnicy, mężowie i żony, kupcy i żołnierze, dzieci i rodzice, politycy i królowie. Pamiętasz, jak święty Jan nauczał nad Jordanem, gdy przyszli ludzie i pytali się: Co mamy robić? Nie powiedział: idźcie na pustynię i głodujcie, i módlcie się, ale do żołnierzy zwrócił się mówiąc: Nie rozbijajcie się; do celników: Nie bierzcie więcej niż to, co wyznaczone. Pamiętasz, co Pan Jezus powie na końcu świata do zbawionych: Byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie.
– No, jest to wszystko logiczne – zachwycił się już na dobre. – Tylko dlaczego o tym nie mówić ludziom?
– Mówimy, mówimy, choć wciąż za mało tego mówienia. Ale wracam do ciebie. Będziesz miał powołanie do stanu duchownego – proszę bardzo. Ale jeżeli pozostaniesz w stanie świeckim, nie czuj się upośledzony czy też zwolniony od obowiązku dążenia do świętości. Tak w stanie świeckim jak i duchownym świętość polega jak zawsze na tym samym: na służbie ludziom. No, ale my sobie tutaj gadu gadu o świętości, a jak wrócisz na Wawel i Najjaśniejszy Pan spyta cię, co ci Jan z Kęt opowiadał o bierzmowaniu, to ty uczciwie będziesz musiał powiedzieć: nic.
– Właśnie że nie, właśnie że nie – zaprzeczył gwałtownie.
– Masz rację, przecież ja tylko żartuję. No, ale poważnie: wróćmy do bierzmowania. Najjaśniejszy Pan powiedział: przed wejściem w życie dorosłe należy przyjąć bierzmowanie.
– Dokładnie tak.
– Bardzo się cieszę, że słyszę takie sformułowanie. Tak to jest w rzeczy samej. Jest to sakrament, który należy przyjmować wtedy, gdy się staje u wrót życia dojrzałego. Jest to jakby drugi chrzest.
– Jakże to mówicie, ojcze profesorze, drugi chrzest; przecież do obrzędu tego sakramentu nie należy polewanie wodą głowy.
– Zacznijmy od początku. Każdy sakrament – wykluczmy Eucharystię, bo to, jak to wielcy teologowie mówią, jest sacramentum sacramentorum, osobna sprawa – otóż każdy sakrament można rozpatrywać ze strony przyjmującego i ze strony Boga. Ze strony przyjmującego jest to zawsze akt wiary w Jezusa Chrystusa, ze strony Boga jest to odpowiedź na ten akt, a tym darem jest Jego pomoc, jaką daje nam na codzienne życie, byśmy naprawdę mogli żyć na podobieństwo naszego Pana i Mistrza, Jezusa Chrystusa. Bo gdy chcemy mówić o sakramentach, najpierw trzeba powiedzieć o człowieku, dla którego przecież one są ustanowione. Otóż człowiek ma rozmaite etapy swojego bytowania i swojego rozwoju. Niby jest zawsze tym samym, a wciąż nie taki sam. Inny jest jako dziecko. Inny jako młody chłopiec czy dziewczyna, inny gdy jest dojrzały, inny gdy stary. Wiem o tym dobrze, bo już jestem stary.
– Niejeden człowiek zazdrościłby waszego rozumu, a niejeden w waszym wieku zazdrościłby waszej rześkości.
– Ale człowiek zmienia się również w zależności od stanu, który podejmuje: innym jest ten, który pozostaje w stanie bezżennym, inny gdy wchodzi w związek małżeński, inny gdy podejmuje stan duchowny. I tak biorąc pod uwagę te dwa nurty: rozwój fizyczny i rozmaite obowiązki stanowe – na tej kanwie ustawione są sakramenty: chrzest jest dla dziecka, bierzmowanie dla młodzieży, sakrament małżeństwa dla małżonków, sakrament kapłaństwa dla kapłanów.
– A ostatnie namaszczenie dla umierających.
– Właściwie to trzeba by rozszerzyć rozumienie tego sakramentu, o którym wyraźnie święty Jakub w swoim liście pisze: „Choruje kto między wami – niech wezwie kapłana”. W tym zdaniu jest zawarta istota tego sakramentu. To jest sakrament ludzi chorych. Dlatego, że innym jest człowiek zdrowy, a innym chory. I dla nich jest ten sakrament – tu przerwał i zaczął się tłumaczyć: – Przepraszam cię, że to moje gadanie jest zbyt profesorskie i wykładowe, ale to już takie wykrzywienie zawodowe, że człowiek natychmiast systematyzuje, porządkuje i przez to staje się natychmiast nudny i nie do przyjęcia.
– Ależ nie, bardzo mi odpowiada to mówienie. Jest przejrzyste i klarowne, rozumiem wszystko. A sakrament pokuty – bo o nim jeszcze ojciec profesor nie mówił – też dotyczy innego stanu człowieka: człowieka w stanie grzechu, czy tak?
– Dokładnie tak. Bo dopiero teraz trzeba powiedzieć, co jest istotą każdego sakramentu. Otóż właśnie. Ze strony człowieka, który stoi przed swym nowym życiowym etapem, jest to przyjście do Boga i prośba o pomoc, by w tej nowej sytuacji, w której się znalazł, albo w której tuż zaraz się znajdzie, aby mógł żyć jak chrześcijanin. A ze strony Boga jest to pomoc, aby ten człowiek faktycznie żył tak jak Syn Boży a nasz Mistrz i Nauczyciel, Jezus Chrystus. I dopiero na tym tle można rozumieć bierzmowanie.
– Tak sobie myślę – odpowiedział – że najchętniej przystałbym do tego uniwersytetu, chodziłbym wraz z innymi żakami z foliałem pergaminów pod pachą i kałamarzem u paska na wasze i innych profesorów wykłady. Słuchałbym tej mądrości, która mieści się w tym gmachu, nagromadzona przez was z całego świata, i mógłbym lepiej rozumieć Boga, ludzi, świat i siebie.