Biblioteka



s. 5.




 


     Obudził się. Dosłyszał stłumione głosy. Dalekie pokrzykiwania. Karoca stała. Odsunął firanki. Przed nim piętrzył się masyw zamczyska. Martwo. Nikogo na murach. Nikogo u bramy. Most zwodzony zaciągnięty na głucho. „Gościnni ci nasi przyjaciele Węgrzy nie są”. Wbrew obietnicom ojca, że na granicy będą na niego oczekiwali jak na zbawcę narodu węgierskiego – nikogo nie było, psa z kulawą nogą nie uświadczył. Wobec tego wodzowie zarządzili nocny marsz. Bali się rozbijać na noc, nie wiedząc, czy nie spotka ich jakaś niespodzianka ze strony Macieja. Obiecali żołnierzom, że gdy nad ranem dotrą do pierwszej twierdzy, rozbiją się obozem i prześpią przynajmniej do południa. Tak się też stało, choć ku wielkiemu niezadowoleniu zaciężnych i narzekaniu na zmęczenie. „Tak czy owak jesteśmy wreszcie na miejscu”. Jeszcze ziewnął. Przetarł zaspane oczy. Otworzył drzwiczki.
     – Dlaczego stoimy? – wychylił się z karocy.
     – Czekamy na otwarcie twierdzy.
     – Konia! – wykrzyknął do pachołka.
     Wychodził z karocy cały obolały. Czuł wszystkie kości. Dosiadł konia. To była pierwsza twierdza, jaką napotkali po przejściu granicy. Prezentowała się okazale. Nieduża ale zwarta. Zamek w centrum. Mury wysokie, rowy z wodą, mosty zwodzone. Choć stali w przyzwoitej odległości, widzieć można było wszystko dokładnie. Teraz patrzył wraz z wodzami i całym wojskiem na trójkę ludzi jadących do wrót twierdzy na wspaniale przybranych koniach. Parlamentariusz, trębacz i chorąży z łopocącą na drzewcu chorągwią. W porannym świetle budzącego się dnia, w lekkiej mgle, która snuła się muślinem na tle szarych murów twierdzy, wyglądali jak kolorowe stwory z innego świata. Tuż przy fosie napełnionej wodą przystanęli. Zobaczył jasny błysk trąbki podniesionej do ust i za moment rozległ się ostry dźwięk hejnału. Cisza wśród żołnierzy panowała zupełna. Wszyscy patrzyli na ten obrzęd z nabożnym podziwem. Hejnał zakończył się radosną kaskadą. Trębacz odłożył trąbkę od ust. Grupa trzech jeźdźców czekała jak zastygła na odpowiedź: na opuszczenie mostu zwodzonego. Czekała również cała armia – od niego samego i dowódców poprzez wszystkich żołnierzy, aż do ostatniego ciury obozowego. Czasem tylko tę napiętą ciszę przerwał okrzyk ptaka. Chwile niepewności płynęły. Twierdza tkwiła wciąż w bezruchu. Nagle po raz drugi błysnęła trąbka. Znowu wesoły dźwięk hejnału rozsypał się w szarym, mglistym poranku. Zakończył się tą samą kaskadą i zgasł. Teraz jakby już tamto napięcie rozlazło się, pierzchło, osłabło. Dało się słyszeć wśród żołnierzy i pokasływanie. Nagle ktoś z całej siły krzyknął w stronę trębacza i parlamentariusza:
     – A dyć uni jesce śpią!
     Reszta napięcia pękła jak bańka mydlana. Gruchnął śmiech. Śmiali się wszyscy na cały głos, jakby chcieli ulżyć tamtemu strachowi, niepewności. Dwanaście tysięcy żołnierza zataczało się ze śmiechu. Poklepywali się, szturchali, walili dłoniami w uda, klaskali, ocierali sobie policzki zalane łzami. I trwał ten śmiech, że końca nie było widać. Nagle ucichł, jak wybuchł. Na murach – jakby wywołana tym śmiechem – pojawiła się postać wojaka. W tej ciszy, w której zamarła po raz drugi stojąca armia, dał się słyszeć jego głos, zapytujący z czym przybywają wysłańcy stojący pod bramą. Parlamentariusz potężnym głosem odpowiedział:
     – Najjaśniejszy król Kazimierz, który przyjeżdża, by objąć tron węgierski, prosi o otwarcie wrót. Przekaż to posłanie dowódcy twierdzy.
     Człowiek na murach zniknął. Twierdza znowu pogrążyła się w bezruch. Patrzył na to wszystko, co się działo, jakby to nie o niego samego chodziło, jakby był tylko obserwatorem neutralnym. Od dłuższej chwili już wiedział – chyba wiedzieli to już wszyscy dowódcy i wszyscy żołnierze – że z tego nic nie będzie. Że twierdza się nie otworzy, że tu na niego nie czekają, że tu go nie chcą. Słyszał rozmowy, jakie toczyły się w jego pobliżu, dolatywały do niego poszczególne zdania:
     – Warto by postraszyć, żeby się pospieszyli.
     – Jak ich ugryziesz. Nie jesteśmy przygotowani do oblężenia. Z gołymi rękami chcesz iść, daleko byś nie zaszedł. Na takich śmiałków oni chętnie czekają.
     – Moglibyśmy im dokuczyć, choćby podgrodzie z dymem puścić, pohulać nieco.
     – Nie przybywamy tu jako nieprzyjaciele, ale jako obrońcy. Gdy się wieść rozniesie, że się mścimy, nie mamy tu co dalej robić.
     – A więc stać i patrzeć, jak z nas kpią.
     – Jeszcze nie kpią.
     – Jak to nie kpią. Tyle czasu królewicza trzymać pod zamkniętą bramą.
     Nagle uciszyło się po raz trzeci. Na murach pojawił się orszak zbrojnych. Wśród nich, w złotym szyszaku z piórami, chyba dowódca. Podniósł rękę na znak, że chce przemówić. W ciszy, która teraz zaległa, rozległ się głos:
     – Naszym królem jest najjaśniejszy pan Maciej Korwin. Żadnego króla Kazimierza nie znam i znać nie chcę. Twierdzy przed nim nie otworzę.