Biblioteka



s. 8.





     Siedzieli wokół ogniska. Starszyzna rycerska, która wchodziła w skład jego gwardii przybocznej i dowódcy oddziału eskortującego tabor królewski. Pytanie brzmiało: co robić dalej. Jechać czy czekać na armię z Nitry. Według wszelkich przewidywań i obliczeń już wczoraj miała dołączyć.
     – Co się mogło zdarzyć?
     – Żeby to kto wiedział.
     – Przecież gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia, nie wybiliby ich do nogi. Ktoś by do nas dotarł.
     – Najwidoczniej poszli inną drogą.
     – Ale umowa była wyraźna, mieli iść za nami na Gilawę i dalej przez Przełęcz Jabłonkowską do kraju.
     – Może się mylę – odezwał się Spytko – ale ja wietrzę tu jakowyś podstęp.
     – O jakim podstępie myślicie.
     – O takim, że jakiś zdrajca armię powiadomił, że myśmy zmienili trasę. Ona idzie inną drogą, a my idziemy prosto w paszczę lwa.
     Zrobiło się cicho przy ognisku, tylko trzaskało igliwie w ogniu. Przełknął ślinę, bo jakoś mu nagle w gardle wyschło. Była to myśl tak nieprawdopodobna a i tak realna, że włosy na głowie zdawały się czapkę do góry dźwigać.
     Wreszcie ktoś przerwał tę napiętą strunę ciszy:
     – Tak czy owak wracamy do pytania, co dalej robić. Iść czy zostać.
     Spytko, jakby tego nie słysząc, mówił dalej:
     – Daj Bóg, żebym się mylił. Ale jeżeli się nie mylę, to możemy mieć Madziarów na głowie w każdej chwili.
     Znowu zapadła cisza, jakby wszystkich to kolejne zdanie sparaliżowało. Przerwał ją ten sam oficer:
     – Dobrze, że nas ostrzegacie, snując wasze przypuszczenia, które może, oby dał Bóg, są płonne, ale jaki wniosek z nich wyciągacie. Jak powinniśmy, waszym zdaniem, dalej postąpić.
     – Ku temu też powoli zmierzam. Jeszczem ja wszystkiego nie powiedział.
     – A cóż jeszcze dodać chcecie?
     – Że nie wiem, o co im chodzi. O tabory, które wiozą dobytek znamienity, czy też wiedzą coś, co było otoczone tajemnicą największą, że między nami jest najjaśniejszy pan, król Węgier, Kazimierz.
     Po raz trzeci zapadła groźna cisza.
     – Na dzisiejszą noc zamknęliśmy się kołem podwójnym wozów jak w twierdzy, i dobrze. I tak możemy tu tkwić. Ale przecież trzeba i to wiedzieć, że za mało nas, by Najjaśniejszego Pana, wozy i siebie obronić, gdy tylko przyjdzie na nas większa nawała. I tak się nie obronimy. Ani siebie, ani Najjaśniejszego Pana, tu obecnego króla Kazimierza. Myślę więc, że już przenocujmy tutaj, dając wytchnienie ludziom i koniom.
     – I co dalej?
     – Niech dowódcy oddziału eskortującego tabory nakażą natychmiast spoczynek, bez żadnego marudzenia. Tak samo i ludzie gwardii królewskiej niech idą spać. Ale ruszymy zaraz po północy, żeby nam tej drogi do Polski ubywało. Wystawić tylko należy wzmocnione pikiety, żeby nas wróg w nocy nie zaskoczył. Jeszcze dowódców gwardii króla na chwilę proszę o zatrzymanie się.
     Gdy pozostali sami, powiedział ciepłym tonem:
     – Czasem łatwiej wejść w obcy kraj niż z niego wyjść. Tak to jest i w tym wypadku. Jesteśmy tu jak bracia, przeżyliśmy już razem niejedno. Może i tym razem się uda wyjść z tej opresji. Z tym, że nie ratujemy teraz własnej głowy, ale odpowiadamy za tu obecnego królewicza Polski i króla Węgier. Mamy przed sobą najtrudniejsze dwa dni. Musimy je przetrwać, choć wszystkim nam zmęczenie daje się we znaki. O jedno proszę i jedno nakazuję: trzymamy się razem z królem. Tam gdzie on, tam i my, niezależnie od tego, jakie by okoliczności zaistniały. Zbieramy się zawsze wokół niego. Dopóki życia, towarzyszyć będę królowi, ze mną zawsze trębacz. On będzie dawał znać, gdzie jest król. Tam mamy spieszyć z pomocą czy to w dzień, czy w noc. Powiedzcie to waszym żołnierzom.
     Nie mógł zasnąć. Modlił się, jak to miał zwyczaj, na różańcu i z nim wreszcie usnął. Potem budził się co raz. Aż go na dobre rozbudził ruch obozowy. Wstał, ogarnął się, wsiadł do karocy. Wkrótce ruszyli. Wszystko odbywało się sprawnie, prawie w milczeniu. W karocy zasnął na dobre.
     Obudził się tknięty chyba jakimś przeczuciem. Szarzało. Wyjrzał przez okno. Obok karety rzadka grupa jeźdźców drzemiących, opartych na kulbakach. Jechali skrajem lasu. Po drugiej stronie, za niską skarpą – pola i łąki w pofałdowanym terenie. Nagle te ciszę poranną rozdarł krzyk. Z lasu zaczęły padać kamienie. Huknął jeden i drugi o pudło karety. I wtedy zobaczył, że leci na nich ogromne drzewo. Patrzył z przerażeniem, jak ogromny chojar płynął wolno, z trzaskiem na karocę. Jeszcze chwila a trafi w nią i rozgniecie jak pudełko, zabawkę dziecinną. Ale to widział nie tylko on. Stangret gwałtownym ruchem ściągnął lejce w prawo. Jakimś rozpaczliwym wrzaskiem zawołał na konie i z całym rozmachem ramion podciął je batem. Konie wyskoczyły jak oszalałe, skręcając w pole. Wyszarpnęły powóz z drogi i poniosły go tuż spod opadającej z trzaskiem łamanych gałęzi ogromnej sosny. Ale ten rajd udał się tylko po części. Karoca ciągnięta przez rozszalałe konie, wyrwana z zatoru, pędząca polami w którymś momencie natrafiła na jakąś przeszkodę, wyrzucona w powietrze z hukiem runęła o ziemię bokiem. Na szczęście nie wytrzymały uchwyty i konie poszły w szarówkę wstającego dnia, zostawiając go w rozbitym pudle. Choć przewidywał, że może się to wszystko źle skończyć i całą siłą uchwycił się oparć fotela, to i tak wyleciał jak z katapulty, rąbnął głową w sufit. Na szczęście wyściełany, na szczęście głową odzianą w kołpak książęcy. Nawet nie stracił przytomności, choć zdawało mu się, że wszystkie kości ma połamane. Nie miał siły i odwagi ruszyć się. Czuł się jak mysz uwięziona w klatce. Zapadła cisza. Z daleka dolatywał harmider toczącej się potyczki. Ale to trwało tylko chwilkę. Tuż zaraz posłyszał zbliżający się tętent koni. Łąką pędziła mała grupa jeźdźców. Madziary czy Polacy?
     – Najjaśniejszy Panie. Królewiczu. Jesteście tam? Żyjecie? – doszły go wystraszone głosy.
     – Żyję, żyję – powiedział, starając się swojemu głosowi nadać pewność, choć i tak się łamał. – Tylko się wygramolić stąd nie mogę.
     – Już pomożemy.
     Otworzyły się nad nim drzwiczki. Wstał do nich. Złapały go mocne ręce pod pachy. Jeszcze moment poruszał bezradnie nogami w powietrzu, aż je podkurczył, kolanami wsparł się w obudowę drzwiczek i był na wolności.
     – Dosiadajcie, Najjaśniejszy Panie, konia.
     Już mu podprowadzali wierzchowca.
     – Musimy stąd umykać.
     – Jak to, nie będziecie bronić taborów?
     – My odpowiadamy za was. Abyśmy was przy życiu i w zdrowiu doprowadzili do Krakowa i zdrowego oddali królowi.
     – Ale dokumenty królewskie, insygnia, cała kancelaria.
     – Wszystko to nieważne, gdy chodzi o wasze życie. Na razie są tu tylko chłopi, ale w każdej chwili mogą przybyć wojska madziarskie. Nie możemy ryzykować. Do granicy polskiej jeszcze przed nami dwa dni drogi. W imię Boże. Ruszajmy. W imię Boże.