Biblioteka



s. 9.





     Zmarzł trochę w parku. Zwłaszcza w nogi. A to przez to, że brodził w opadłych liściach przysypanych śniegiem. Park przy zamku w Dobczycach, choć nieduży, miał stare, wielkie drzewa, jeszcze do niedawna w brązach, żółciach i czerwieniach, ale już teraz opadłe liście pokrywał gruby dywan śniegu. Słońce powoli zachodziło. Chciał być do końca, do samego zachodu, patrzeć na granat, którym się niebo nasycało na wschodzie, i na czerwień, prawie purpurę, której wąski pas przechodził w pomarańczowy, a wreszcie seledyn nad głowa. Trwała cisza. W parku nie było nikogo. Niewielu też było w samym pałacu. Tylko służba, potrzebna, by utrzymać przy życiu, by był gotowy w każdej chwili na przyjęcie gości z Krakowa.
     Zima przyszła późno w tym roku. Gdy powrócił, zastał jeszcze w Polsce trochę jesieni i trochę tych pogodnych, słonecznych dni jesiennych, w których najchętniej by umierał – gdy kiedyś przyjdzie na to czas. Teraz spacerował aż tak długo po zaśnieżonym parku, gonił wiewiórki, wspinał się po drzewach do starych dziupli, bo chciał się zmęczyć – chciał spać bez snów i bez budzeń, co mu się tylko czasem udawało. Dzień cały miał zajęty nauką, fechtunkiem, wreszcie spacerami. Nie było więc czasu na wspomnienia. Ale najgorsze były wieczory i noce. Wtedy wracały tamte obrazy. Nawet nie tamte: dalekie, ale były one bliskie, z wczoraj. Droga z Nitry przez Przełęcz Jabłonkowską do upragnionego kraju. Jeszcze dywagacje wśród panów polskich czy zatrzymać się na Spiszu, czy Orawie, w którymś z zameczków magnata polskiego Piotra Komorowskiego, ale pojechali dalej, ponieważ nawet już jemu nie wierzono. Wracał do Iglawy. Tam, gdzie w zasadzce czekają na nich chłopi. Na niego czy na wozy wyładowane wszelakim dobrem? To ten napad zrywa go ze snu, śni mu się po nocach, słyszy pisk koni zabijanych, wrzask ludzi – i tych, i tamtych. Zewsząd lecące kamienie, drągi, kosy. Usiłowanie stangreta wyrwania karocy z tego straszliwego zatoru, gdzie się poplątały konie z jeźdźcami, chłopi z rycerzami, gdzie już ciężko było rozeznać, kto wróg, a kto przyjaciel.
     Nagle w tej ciszy leśnej przerywanej krakaniem kruków dosłyszał brzęk janczarów. Jedne, drugie, trzecie, czwarte. Ejże, gości mamy. Ale nikt nic nie zapowiadał. Czyżby ojciec król robił kolejną niespodziankę. Przyspieszył kroku. Zbiegł, ześlizgnął się ze wzgórza od drzewa do drzewa. Przez łąkę, po kolana w śniegu, i znowu pod górkę do zamku. Rzeczywiście, już z daleka zobaczył przed bramą pałacu rząd sań i poczet zbrojnych.
     – Najjaśniejszy Pan pytał o was.
     – Zaraz będę, tylko się przebiorę.
     Gdy wszedł do izby, ojciec król siedział przed kominkiem z wyciągniętymi nogami w stronę ognia i wpatrzony w niego. Tylko na moment oderwał oczy od blasku i znowu zapatrzył się w palące się bierwiona. Przywitał go, całując w przyklęku dłoń.
     – Siadaj – usłyszał.
     Zajął więc miejsce obok niego, zwrócony również w stronę kominka. Patrzył na niego z ubocza. Ojciec wydał mu się zmęczony i niesłychanie smutny. Dwie długie bruzdy koło orlego nosa i ust. Podkrążone niewyspaniem oczy. Pionowe krechy przecinające czoło.
     Całe to napięcie, które rosło w nim przez te długie tygodnie, wszystkie burze i zawieruchy, które się przetoczyły przez niego w tym ostatnim czasie, wszystko to, co codziennie składał Bogu w ofierze, co przed Jego obliczem starał się w pełni swojej uczciwości rozważyć i przetrząsnąć, opadło w nim – wobec tego zmęczonego, samotnego człowieka, którym był jego ojciec. Milczał, nie śmiąc przerywać zadumy ojca.
     Usłyszał polecenie:
     – Mów, co masz mi do powiedzenia.
     Nie spodziewał się, że w takiej formie odbędzie się ta rozmowa, na którą tyle czekał, którą sobie tak skrupulatnie przygotowywał.
     – O czym, najjaśniejszy panie ojcze, mam mówić? – upewnił się.
     – O wyprawie węgierskiej.
     Zaczął po chwili ciszy:
     – Nie wiem, jakie masz, mój ojcze i królu, wobec mnie plany, jaką mam rolę spełniać w twoim królestwie. Ale jeżeli mam ci pomagać, to proszę cię o inne traktowanie.
     Zobaczył z niepokojem, że ojciec poruszył się nerwowo w fotelu. Ale prawie wbrew sobie, kontynuował to, co ułożył:
     – Wiem, że jestem młody. Nie mam pełnych czternastu lat. Ale jeżeli powierzyłeś mi taką poważną misję jak ta węgierska, śmiem przypuszczać, że miałeś do mnie jakieś zaufanie. Jeżeli tak, to dlaczegoś mi nie powiedział, że wysyłasz mnie na Węgry nie tylko jako pretendenta do tronu ale jako dywersanta, który by odciągnął wojska Korwina od Władysława królującego w Pradze.
     Król pochylił się nagle nad ogniem, chwycił za pręt żelazny i zaczął poprawiać ogień w kominku. Przerwał, przyglądając się z niepokojem tym poczynaniom. Ojciec przynaglił go:
     – Mów, mów.
     – Dlaczego zwracasz się z listami do, na pewno znakomitych, wodzów, jakim był Piotr Dunin, zwierzając się jemu z twoich planów i zamiarów również względem mojej osoby, nie powiadamiając mnie jednym słowem: choćby gdy chodzi o sprawę potajemnego opuszczenia Nitry wraz z taborami. Traktujesz mnie jak nierozumne niemowlę.
     Tu król znowu poruszył się.
     – Proszę mnie rozumieć – mówił dalej z narastającym strachem ale i narastającą determinacją – tu nie jest sprawa mojej obrażonej ambicji. Ale przecież to jest czas mojej nauki. Nauki w dyplomacji, w polityce. To tyle co do spraw odnoszących się do mojej konkretnie osoby. Ale chciałem dodać, jeżeli panie ojcze pozwalasz mi mówić o wyprawie węgierskiej, moje uwagi o całej tej ekspedycji. Może w tym, co będę mówił, jest część opinii zasłyszanych. Ale przecież przeze mnie przyjętych i potwierdzonych własnymi obserwacjami. Otóż jesteśmy zbyt wielkim mocarstwem, żebyśmy sobie pozwalali na wystąpienia niedopracowane, przypadkowe, nieudałe. To, co nas ośmiesza w oczach świata.
     W tym miejscu król już nie wytrzymał:
     – Mów, co masz na myśli.
     – Wyprawa ta – zdecydował się na mówienie nadal, choć zdawał sobie sprawę, że to wszystko, co dotąd, jak i to wszystko co dalej, doskwiera do żywego ambicję i dumę ojca.
     – Nie można było robić ekspedycji wojskowej, opierając się na jakichś tylko słownych zapewnieniach nieokreślonej grupy spiskowców, którzy namawiają do interwencji zbrojnej, a na miejscu znikają jak mgła w południe, bez żadnej odpowiedzialności, choćby finansowej, za poniesione przez nas straty, nie mówiąc o innych.
     – Mów, mów, ale wiedz, że gdyby mi to kto inny i w takiej formie powiedział, nie zdzierżyłbym tego – wydusił ojciec przez zaciśnięte zęby.
     – To już ostatnie, co powiem – starał się teraz skrócić do maksimum ostatni akapit swojego wystąpienia. – Nie wolno było nie wypłacić żołdu zaciężnemu wojsku. Trzeba było w razie potrzeby nawet sięgnąć do osobistego skarbu. Jak mnie doszły wieści, zaciężni splądrowali setki naszych wsi. Podobnie nie powinno się było dopuścić, by Korwin najeżdżał nasze przygraniczne tereny tytułem zemsty. Skończyłem.
     – I tak za dużo na moją wytrzymałość – odpowiedział król. – Ale niech tak będzie. A teraz moja kolej. Przyjechałem, abyś podpisał list do cesarza dotyczący tej wyprawy i dalszych twoich planów co do Węgier.
     – Ja nie mam żadnych planów.
     – Z listu dowiesz się, jakie masz.
     Wziął dokument i czytał. Przeczytał raz. Potem jeszcze raz na głos.
     – Stoi w tym liście między innymi: „Gdy słońce troszkę się podniesie, stwarzając lepsze możliwości do działań wojennych, postanowiłem wrócić na nowo do królestwa węgierskiego z wzmocnioną moją armią i szczęśliwie dokończyć rozpoczęte dzieło. Proszę gorąco waszą cesarską mość, aby, o ile postanowi zgodnie z obowiązkiem krwi i przymierza sprzyjać mi i wesprzeć swoją pomocą słuszną moją sprawę, uznał we mnie nie tylko życzliwego sąsiada ale i syna oddanego mu całkowicie. Dobczyce, 30 stycznia 1472. Uniżony syn Kazimierz, syn jego książęcej mości Kazimierza króla Polski, naturalny dziedzic Węgier”. Czy mogę powiedzieć własne zdanie na temat tego listu?
     – Mów.
     – Otóż, zrobię to, co każecie, ale wracać do Węgier, gdzie nie mamy żadnych zwolenników, jest pozbawione sensu. Nawet gdybyśmy Korwina pokonali, przecież nie można rządzić państwem, gdy się nie ma poparcia ze strony jego narodu. Chyba tylko obsadzając je wojskiem, ale to nie jest rządzenie lecz okupowanie.
     – I ja też tak sądzę.
     – No to po co taki list? – zdumiał się.
     – List dla cesarza. Żeby mi – żeby tobie – dał odpowiedź. Ciekawy jestem tej odpowiedzi. On też nie jest pewny czy ja gram, czy faktycznie zamierzam podjąć tę wyprawę.
     Na chwilę przerwał. Potem znowu podjął temat:
     – Chcesz się uczyć, to ucz się. Ja wiem i ty wiesz, i cesarz wie, żeśmy przegrali wyprawę węgierską. Ale my nie możemy jej przegrać do końca. Musimy z tej klęski wyjść. Ten list to jest próba wyjścia. Bo trzeba ci jeszcze wiedzieć, odpis tego listu cesarz prześle natychmiast do papieża. Z pewnością, gdy jeden i drugi ten list oceni dostatecznie poważnie, ponieważ im zależy wciąż na koalicji antytureckiej, wystąpią z propozycją mediacji między nami a Korwinem. A to nam odpowiada. Potargujemy się, na pewno coś przy tym zarobimy. Nie jakoby to była tylko gra. Nam też zależy na koalicji. Niebezpieczeństwo tureckie jest wciąż obecne, a nawet ostatnio wyraźnie się wzmaga. Potrzebujemy na południu sąsiada potężnego i przyjaznego. Ale niech oni sobie nie myślą, że to tylko my potrzebujemy.
     Znowu przerwał. Znowu zapatrzył się w płonące żagwie. Potem zaczął mówić dalej:
     – Powiedziałeś na początku, że nie wiesz, jakie są moje zamiary względem ciebie. Nie chcę, żebyś żył w niepewności. Pragnę, byś był moim najbliższym współpracownikiem, a potem – kiedyś, po mojej śmierci – następcą. Należy ci się, boś najstarszy spośród braci, a po drugie: najbardziej rozumny. Olbracht i Aleksander nie wydają mi się zbytnio rozumem obdarzeni, a przy tym Olbracht w gorącej wodzie kąpany. Fryderyka przeznaczam do kariery kościelnej. Zrobię go biskupem, kardynałem, prymasem Polski. Dobrze, żebyśmy mogli zrobić porządek i w polskim Kościele.
     – Nie sądziłem, że ojciec król nas tak pilnie obserwuje.
     – Jakże może być inaczej. Bóg obdarzył mnie tak licznym potomstwem, trzeba będzie obsadzić nim parę tronów królewskich i książęcych. Był królewski ród Piastów, jest obecny Habsburgów, może być też Jagiellonów. Myślę również o dziewczętach, przecież mam ich sporo. Już jest prawie pewne, że Zosię wydam za mąż za Brandenburga, a Elżbietę…
     Znowu cisza zapadła, w tej ciszy dał się słyszeć odgłos kroków, ktoś zastukał.
     – Wejść.
     W drzwiach pojawił się ochmistrz dworu.
     – Najjaśniejszy Panie, wieczerza gotowa.
     – Zaraz tam będziemy.
     I w dalszym ciągu tkwił w fotelu.
     – Pytałeś mnie, co z tobą. Otóż jeszcze parę lat pozostaniesz w rękach Jana Długosza. To mądry człowiek. Trochę na mnie narzeka, bo nie puściłem go na stolicę biskupią, On tego nie rozumie, ale kiedyś zrozumie, że trzeba było go na waszego wychowawcę, a przy tym dałem mu możność pracy kronikarskiej, zbierania dokumentów, uczestniczenia w ważnych wydarzeniach państwowych, czego by w żadnym razie nie mógł, będąc gdzieś – choćby we Lwowie – biskupem. A tak was pomoże mi wychować i napisze naprawdę wiekopomne dzieło, ową wspomnianą kronikę. Potem puszczę go na biskupa, gdy tamto skończy.
     Tu przerwał. Patrzył znowu w płonące bierwiona. Za chwilę podjął temat:
     – Ale jeszcze wracając do ciebie. Za parę lat będziesz już wciąż przy mnie, będziemy razem jeździli na sejmy. Mamy przed sobą spotkania z Krzyżakami – trzeba ich ciągle mieć na oku. Mamy wyjazdy na Litwę. Nie wiem, ale gdy będą się upierać Litwini, zrobię cię Wielkim Księciem.
     Znowu przerwał. Jakby namyślał się, czy mówić dalej, ale w końcu podniósł się ze stolca:
     – No, ale chodźmy na wieczerzę, bo na nas czekają.
     Nie wytrzymał. Nie, tak nie wolno było kończyć tej rozmowy, w której ojciec król okazał mu tyle szacunku i wyrozumiałości. Ukląkł przed nim i przywarł ustami do jego dłoni.