Biblioteka



POCZĄTEK NAUCZANIA W KAFARNAUM





POCZĄTEK NAUCZANIA W KAFARNAUM



     Szymon-Piotr, wciąż jeszcze chłodny i zachowujący dystans, spytał Go:
     – Co chcesz robić w najbliższym czasie?
     – Będę chodził nad jeziorem Tyberiadzkim po wsiach i miasteczkach. Będę wstępował do synagog i głosił Słowo Boże.
     – Myślę, że przyda Ci się jakieś stałe miejsce pobytu. Gdy nic lepszego nie znajdziesz, możesz zamieszkać u mnie, w Kafarnaum. Dom jest duży, w miarę wygodny. No i blisko jeziora. I tuż obok synagogi.
     – Dziękuję ci za gościnność. Chętnie z niej skorzystam.
     – Tylko Cię muszę uprzedzić, że to nie mój dom, lecz mojej teściowej.
     – To ty jesteś żonaty?
     – Żona mi zmarła.
     – To była podobna choroba – zaczął opowiadać Szymon-Piotr – do tej, na którą właśnie cierpi teściowa. Rozwinęła się nagle, tylko miała ostrzejszy przebieg. Nic jej nie pomagały żadne lekarstwa.
     – Nie wróciłeś po jej śmierci do Betsaidy?
     – Już nie. Zatrzymała mnie teściowa, mówiąc, że jak straciła córkę, to nie chce tracić syna. I zostałem. Tylko, niestety, ona często choruje. Ale to bardzo dobry człowiek – dorzucił szybko, jakby ją chciał bronić przed podejrzeniami, że Bóg ją karze chorobą za grzeszne życie.


     Do Kafarnaum doszli pod wieczór. Było wszystko tak, jak zapowiadał Piotr. Łagodnie schodzące wzgórze ku wodzie. I masa zieleni. Pola uprawne, ogrody, wszystko zadbane, dopracowane. Obszerny dom nad brzegiem jeziora, tuż obok wielkiej, bogatej synagogi. Od wody ciągnący chłodny powiew zmieszany z zapachem ryb. Suszyły się sieci, przy brzegu kołysały się przycumowane łodzie. Po skalistej, wypalonej Judei był to dla nich widok jak z wytęsknionego snu.


     Po śniadaniu przybiegł Janek z wiadomościami:
     – Ale się naszło do synagogi ludzi! Jeszczem nigdy tylu nie widział. Wszyscy czekają, by Cię zobaczyć i usłyszeć. Ile ja się od wczoraj językiem namieliłem! Jak nigdy w życiu. Wypytują i wypytują się ludzie o Ciebie i o to, co się stało w Kanie, i o to – tak, to dla nich nawet ważniejsze niż znaki w Kanie – co Jan powiedział o Tobie. O, byłbym zapomniał: przyprowadziłem Ci mojego starszego brata, Jakuba.
     Popatrzył na młodego mężczyznę ze skupioną, milczącą twarzą.
     – Tylko nie wyobrażaj sobie, że on taki spokojny, na jakiego wygląda. Nieraz od niego oberwałem. Jak dobry, to dobry, ale jak się rozzłości, to trzeba się go trzymać z daleka.
     – A po co mi to wszystko opowiadasz?
     – A widzisz, zapomniałem Ci powiedzieć, że on chce do nas dołączyć. Chce Cię prosić, żebyś go przyjął na swojego ucznia. To dzięki mnie – nie powstrzymał się od tego, by się pochwalić.


     Obszerna synagoga – chyba takiej jeszcze dotąd nigdzie nie widział – była wypełniona tłumem modlącym się i śpiewającym.
     Po odśpiewaniu psalmu przełożony synagogi podszedł do Niego i zaprosił Go na bimę. Wręczył Mu ciężki rulon Pisma Świętego, wskazując palcem kolejny werset do odczytania. Zawahał się w pierwszej chwili czy czytać ten, czy też wyszukać taki, który by odnosił się do tego, co chciał powiedzieć. Ale zrezygnował z tego zamiaru.
     Zaczął mówić po prostu o tym, co się wydarzyło w Kanie, a właściwie nawet nie o tym, ale o miłości Boga Ojca ku swym ludziom-dzieciom – stworzeniom swoim.
     W synagodze było tak cicho, że słychać było trzmiela, który się zabłąkał na czas jakiś, tylko chwilami wyrwało się z czyichś piersi westchnienie, tylko od czasu do czasu komuś wyrwało się z ust „och” zdziwienia czy przestrachu. Z rzadka widział kiwanie głowami. Był pewien, że za chwilę, gdy skończy, rozpęta się wrzask, rwetes, że posypią się pytania, zarzuty. Choć jeszcze bardziej bał się czegoś innego. Że przerwie Mu sam przełożony synagogi: odbierze Mu głos i nazwie to, co On powiedział, herezją, bluźnierstwem, świętokradztwem czy też innym słowem, albo Go przeklnie. Wciąż czekał, że to się stanie. Że już za moment. Ale nie. Nic się takiego nie działo.
     Nagle rozległ się krzyk, który Go omal nie zwalił z nóg:
     – Idź stąd! Precz! Wynoś się! Niech Twoja noga tu nie postoi! – i długie opętańcze: Ooooo!
     Jakiś mężczyzna w starszym wieku wyskoczył na równe nogi i z podniesionymi rękami wrzeszczał. Im dłużej to trwało, tym bardziej oczy zdawały się wyskakiwać mu z orbit. Nakrycie głowy zsunęło się całkiem na tył głowy:
     – Co Tobie do nas! Jezusie Nazareński! Przyszedłeś nas zgubić! – zaślinił się. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, oboma rękami machał jak ptak, który się chce poderwać do lotu, a nie może. – Chcesz zatracić cały nasz naród! Całą świętą naukę! Całe Objawienie Boże!
     Zgromadzeni, w pierwszej chwili ścięci jak pokos pszenicy, teraz już, oprzytomniawszy, wciąż patrzyli się z przerażeniem na krzyczącego. A ten stał, wlepiwszy oczy w Niego, jakby Go wzrokiem chciał zabić. Wciąż wpatrywał się w Niego jak wąż w swoją ofiarę, którą chce zaatakować.
     Uspokoiło się w Nim to wewnętrzne drżenie, które jeszcze przed chwilą Nim wstrząsało. Trzeba tego człowieka uratować. Trzeba mu pomóc. Żeby się przestał bać. Żeby go opuścił strach, pomiot szatański, który nim zawładnął. Powoli ruszył z miejsca, żeby go jeszcze bardziej nie przestraszyć. Łagodnie szedł do niego. Ale i tak w miarę zbliżania się ten krzyczał jeszcze bardziej i pomstował:
     – Ty bluźnierco! Heretyku!
     Wreszcie był już całkiem blisko. Serdecznym gestem objął go:
     – Uspokój się. Nie bój się.
     I nagle krzyk ucichł, załamał się, przemienił się jakby w skowyt, w spazm szlochu, aż wybuchł płaczem.
     – No już dobrze. Płacz, płacz, ale nie bój się.
     Trzymając go w uścisku czuł, jak ten człowiek jest rozedrgany, jak wstrząsają nim paroksyzmy, ale stawały się coraz słabsze i słabsze, aż obwisł Mu w ramionach. Posadził go więc, usiadł obok niego, głaskając go po plecach, przytulony do niego. Otoczyła ich rodzina starca, który wciąż wczepiony w Niego, choć już spokojny, szlochał na Jego piersi.
     – Przepraszamy Cię. Nie spodziewaliśmy się, że go znowu to napadnie. Wzięliśmy go ze sobą, bo ostatnio był spokojny.
     Gdy potem powoli wychodził z opróżniającej się synagogi, słyszał rozmowy towarzyszących Mu uczniów. Zwłaszcza Janek, przestraszony wciąż i zaszokowany, pytał Andrzeja ciągle jeszcze drżącym głosem:
     – Czemu on tak krzyczał?
     – Ja się dziwię, że tylko on jeden krzyczał – odpowiadał Andrzej.
     – Dlaczego tak mówisz?
     – Przecież, jeżeli ktoś uważnie słuchał tego, co Jezus mówił, to mu się wszystko zakołysało. Ten jeden nie wytrzymał i zaczął krzyczeć. Ze strachu, przede wszystkim.
     – Andrzej, dlaczego ze strachu?
     – Chyba bał się, że jeszcze chwila, a przewróci mu się wszystko i nic nie zostanie z wiary mojżeszowej. Wszystko, w czym był wychowany, w co wierzył, czym żył, runie jak dom podczas huraganu. Wszystko, czego się uczył od lat dziecinnych do swojej starości, co słyszał w każdy szabat w synagodze, czego go uczyli rodzice w domu. A co najważniejsze: czym żył na co dzień, czym się kierował, co było motywacją jego postępowania.
     – A mnie się wszystko spodobało, co mówił Jezus, od samego początku.
      – Kiedy jesteś dzieckiem, to ci się łatwiej przestawić, ale jeszcze nieraz wrócą strach i obawa. Jeszcze będziesz miał kłopoty i trudności. Nie może być inaczej. Oczywiście, teraz to jesteś już mądrzejszy od nich o te parę tygodni i już trochę zapomniałeś, jak to było na początku. Pomógł ci w tym i czas spędzony u Jana Chrzciciela. A myślisz, że ze mną było inaczej, jak zacząłem słuchać Jezusa? Mnie niedużo brakowało, by zacząć krzyczeć albo się rzucić na Jezusa z pięściami.
     – I co będzie dalej? – spytał go na dobre przestraszony.
     – Widzisz, Janek, słuszne stawiasz pytanie. Jeżeli człowiek zwyczajny tak zareagował, co będzie, gdy nauka Jezusa dojdzie do faryzeuszów, saduceuszów i uczonych w Piśmie.
     Gdy przed synagogą żegnał się jeszcze raz ze starcem, niespodziewanie podszedł do Niego Jair, przełożony synagogi. Poprosił Go na rozmowę w cztery oczy.
     – Otóż powiem Ci, że przyszło mi do głowy, że to nie on jest opętany, ale że to Ty jesteś opętany. Czy chcesz, żebym Ci to wytłumaczył?
     – Nie, nie musisz.
     – Ale ja i tak Ci wytłumaczę. Jeżeli Pan Bóg karze grzeszników chorobą i ubóstwem, to jakim prawem mówisz, że On ich bardziej kocha? Czy to jest logiczne? A potem sobie pomyślałem: a może to jest logiczne. I wtedy odkryłem, że głosisz nową wiarę. Nie wiarę w Boga, ale w człowieka. Są religie, które czczą słońce. Są takie, które oddają cześć księżycowi. A Ty ludziom. Gdzieś na wschodzie szanują bardzo krowy i nie pozwalają im uczynić żadnej krzywdy, gdzie indziej słonie. A Ty człowieka. Ja dużo lat przeżyłem i o rozmaitych religiach słyszałem, ale jeszcze o takiej nie słyszałem. Powiem Ci coś więcej. Ty w Boga wcale nie wierzysz i Bogu wcale nie służysz, ale służysz tylko człowiekowi. Są tylko dwie odpowiedzi na pytanie, kim jesteś. A chcesz wiedzieć, jakie? Albo jesteś wariatem, ot, takim myszygene, albo jesteś pomiotem szatańskim. Nie przerwałem Ci tym razem, bo mogło mnie nie być w synagodze, bo mogłem nie dosłyszeć z powodu hałasu, bo mogłem nie zrozumieć, o czym Ty w końcu mówisz. Ale to wszystko mogło się zdarzyć tylko raz. Drugi raz to zdarzyć się nie może. A wiec nie przychodź do mojej synagogi, żeby nauczać. Ja chcę żyć. Ja chcę spokojnie dożyć swoich lat. Czy musisz nauczać w synagodze? Kto tak powiedział? Jest tyle dobrych miejsc na nauczanie. Ty możesz nauczać na łące, możesz nauczać nad jeziorem, możesz nauczać na wzgórzu – wtedy nawet lepiej słychać. A wtedy nikogo nie narażasz. I czy Ty musisz nauczać we wsi. Kto powiedział, że musisz nauczać we wsi? Pustyni jest dość, możesz nauczać na pustyni. Nikomu nie wydepczesz trawy.


     Zobaczył Szymona-Piotra biegnącego w Jego kierunku. Jeszcze go takim nie widział. Ten mrukliwy człowiek, zachowujący dystans wobec Niego i wobec wszystkiego, czego On nauczał i co działał, biegł teraz z przerażeniem w oczach, ale i z żądaniem:
     – Teściowa mi umiera. Ratuj ją, jeśli potrafisz. Nie zapomnę Ci tego. Przecież mówiłeś, że chorzy nie są potępieni przez Boga.
     Przyspieszył, żeby nadążyć za Piotrem, który prawie biegł. Weszli do izby. Na łóżku leżała teściowa Szymona. Domyślił się raczej niż poznał – obrzękła, czerwona twarz, ciężki oddech, powietrze chwytane gwałtownymi haustami na podobieństwo ryby wyrzuconej na brzeg jeziora.
     – Jeszcze tak źle nigdy nie było – dosłyszał zduszony szept Szymona.
     Wziął ją za rękę – mokrą, gorącą, bezwładną.
     „Boże, Ojcze, uratuj ją – modlił się, zresztą od pierwszej chwili, gdy tylko usłyszał od Szymona, że trzeba ją ratować. – Zlituj się nad nią i nad nimi. Niech uwierzą, że kochasz każdego, że chorzy to nie odrzuceni od Ciebie. Sam widzisz, jak trudno im przyjąć Twoją prawdę”.
     – Wstań – powiedział spokojnym tonem.
     – Już wstaję. Jeszcze tylko chwilkę niech odpocznę. Trzeba przygotować wam kolację. Jużeście wrócili z synagogi? Jak tam poszło?
     Mówiła całkiem przytomnie, przejęta troską o sprawy bieżące.


     Jeszcze przed kolacją przyszedł Jair, ażeby po sąsiedzku wyrazić swoją radość z powrotu do zdrowia teściowej Piotra.
     – Głupi ludzie roznoszą na językach, że uczyniłeś cud. Ja wolę, żebyś ją wyleczył. Bo nie chcę mieć kłopotów ani nie chcę, żebyś Ty miał kłopoty. – Nagle podniósł głos: – Bo wiesz, co by to znaczyło, gdybyś taki cud uczynił?
     Wiedział, co powie dalej, i czekał w milczeniu.
     – To by znaczyło, żeś to uczynił siłami szatańskimi, a wtedy grozi Ci ukamienowanie. Bo musisz się z tym zgodzić – teraz tłumaczył Mu jak dziecku – jeżeli się postawi tezę, a myśmy taką tezę postawili, że choroba jest karą Bożą, to wtedy uleczenie nie może nastąpić siłami Bożymi, bo w ten sposób Pan Bóg przeczyłby sam sobie. A jakimi siłami? Czy mam Ci tłumaczyć, jakimi siłami? W takim razie uzdrowienia może dokonać tylko szatan. Wobec tego, jeżeli chcesz żyć, to radzę Ci ze szczerego serca, nie mów, że uzdrawiasz mocą Bożą albo że czynisz cuda, bo inaczej ukamienują Cię. Mów, że leczysz. To u nas wolno. Chociaż, na dobrą sprawę, też powinno to być zakazane. Ot, taki drobny brak konsekwencji, nie w pierwszym i nie w ostatnim wypadku. Ale czy wszystko musi być aż tak konsekwentne? Jak dotąd, wolno. No to mów, że leczysz. A jak tego dokonujesz – Twoja sprawa i nikomu się z tego nie zwierzaj.


     Po skończonej kolacji Szymon podszedł do Niego, mówiąc:
     – Panie, ludzie czekają na Ciebie.
     – Jacy ludzie, gdzie? – zapytał zdziwiony.
     – Chorzy przyszli do Ciebie z prośbą, byś ich uzdrowił. Chodź, zobacz.
     Szymon-Piotr już otwierał drzwi, zapraszając, aby wyszedł na dwór.
     Spojrzał i oniemiał. Plac był zawalony ludem. Zdawało się, że na dziedzińcu nie ma ani jednego wolnego skrawka. Leżeli na noszach albo wprost na ziemi, siedzieli. Starzy, młodzi, dzieci.
     Zaczął się modlić. Sam nawet nie wiedział, kiedy pochylił się nad pierwszym chorym, złożonym tuż przy progu. I już z największą miłością głaskał rozpalone gorączką głowy, kładł swe ręce delikatnie na nogi, tułowia owiązane szmatami przesiąkniętymi krwią.
     Przesuwał się od człowieka do człowieka, powoli, nie spiesząc się, przemawiając do każdego, pocieszając. Prawie nie słyszał wybuchów radości, dziękczynienia, płaczy szczęścia tych, którzy wstawali z ziemi, wciąż nie dowierzając sprawności swoich rąk i nóg.


     Rano skierował się do bóżnicy. Na obszernym placu siedzieli ludzie w grupkach, gwarząc, niektórzy coś jedząc. Spróbował otworzyć drzwi synagogi. Były zamknięte. „A więc przełożony dotrzymał słowa”.
     Nagle poczuł szarpnięcie. Tuż obok Niego stał przełożony synagogi. Nabrzmiała, wściekła twarz podrażnionego psa.
     – Wynoś się stąd. Co Ci wczoraj powiedziałem. Odejdź z tą hołotą. Nie chcę tu ich ani Ciebie widzieć.
     Miał zamiar mu wyjaśnić, że wczoraj była mowa o zakazie nauczania w synagodze. A przecież to jest różnica pomiędzy wnętrzem synagogi a placem przed synagogą. Ale nawet nie było się do kogo zwrócić z tym wyjaśnieniem, bo twarz jak nagle się pojawiła, tak nagle znikła. Wobec tego włączył się w śpiew, który wciąż trwał:
        – Pan ma narody wszystkie pod nogami,
        – Jego się chwała wznosi nad gwiazdami.
        – Bo któż się z Panem tym porówna, który
        – wysoko siedząc z swej niebieskiej góry…
     I zaczął iść w stronę jeziora, zagarniając ramionami najbliżej stojących. Reszta zrozumiała Go dobrze i śpiewając ruszyli procesją. Przeszedł obok zagrody Szymona i znalazł się z ludźmi nad brzegiem morza. Było cudownie. Chociaż słońce już świeciło, trwał ranny chłód idący od wody.
     A ludzi wciąż przybywało. Coraz bardziej nurtowało Go pytanie: Jak ty mówić na takim płaskim terenie? Jak ogarnąć ich głosem. Dopóki śpiew i dopóki recytacje wspólne modlitw, to jest wszystko w porządku. Ale gdy dojdzie do kazania? Ze strachem myślał: „Kto mnie usłyszy”. I wtedy zobaczył łodzie, a przy brzegu rybaków płuczących sieci. Nagle przyszło Mu do głowy: „Łódź”. Oczywiście. Jedyne rozwiązanie. Szukał gorączkowo któregoś ze swoich chłopców, którzy się gdzieś zawieruszyli. Wreszcie zobaczył Janka.
     – Janek! – zawołał.
     Przybiegł do Niego, przeciskając się między ludźmi.
     – Idź do domu i przyprowadź Szymona-Piotra.
     Za chwilę był przy Nim Piotr. Rozczochrany, z czerwonymi oczami. Najwyraźniej zerwany ze snu.
     Nie był pewny, jak na jego propozycję zareaguje. Ale nie było wyjścia.
     – Proszę cię, zepchnij łódź na wodę. Widzisz, co się dzieje. Nie ma innej rady, będę nauczał z łodzi.
     Bez słowa sprzeciwu skinął głową porozumiewawczo. Widział, jak bierze Andrzeja ze sobą i jak znikają w tłumie. Wciąż śpiewał z ludźmi, ale naprawdę niecierpliwie czekał na łódź. Wreszcie usłyszał wołanie:
     – Jezu! Wsiadaj!
     Odwrócił się. Łódź z Szymonem i Andrzejem przybijała do brzegu. Wszedł w wodę, wgramolił się do wnętrza. No cudownie! Ludzie bez rozkazu posiadali na kamieniach schodzących do wody, na trawie, która głębiej porastała brzeg idący w górę. Idealnie! Zaczął mówić. Słyszalność znakomita. Woda niosła głos wybornie. Jeszcze poprosił Piotra i Andrzeja:
     – Postarajcie się znaleźć najlepszą dla głosu odległość od brzegu. Nie za daleko, nie za blisko: żeby było jak w sam raz.
     A więc mówił. Słyszeli Go wszyscy, choć ludzi wciąż przybywało. Urozmaicał swoje mówienie przypowieściami, opowiadaniami. Przerywał śpiewem i modlitwami wspólnymi. I tak dociągnął do chwili, gdy żar słoneczny zaczął się dawać we znaki.
     Sam czuł się jak bez życia. Miał wyschnięte gardło.
     Ale nie to było najważniejsze: od przyjazdu Szymona z próżnymi rękami z łowisk uwierała Go świadomość, że ludzie, którzy przyszli, aby Go słuchać, że ta biedota nie będzie miała co jeść. Jeżeli jeszcze teraz, na tym upale, głód można oszukać wodą, to z wieczerzą może być niedobrze. Prześladowało Go zdanie, które przy jakiejś okazji Matka powiedziała, że o Panu Bogu nie należy mówić na pusty żołądek. Teraz zdawał sobie sprawę, jak rzadko kiedy, że dla tych biedaków, których ma przed sobą, nie wystarcza, jeżeli im mówi, że Pan Bóg ich kocha, ale że oni muszą doświadczyć tej miłości Bożej na własnej skórze. „Boże, Ojcze, potrzebny jest Twój znak. Znak Twojej miłości i miłosierdzia nad nimi. Nie jako ludem wybranym, bo to wiedzą aż za dobrze, ale nad biednym człowiekiem, nad głodnym człowiekiem”. I nagle stanął Mu przed oczami obraz ludu izraelskiego idącego do Ziemi Obiecanej, głodującego na pustyni. „Zlituj się i nad tymi najbiedniejszymi, niech uwierzą, że są dziećmi Twoimi na równi z bogatymi”. I już prośba Jego nabrała kształtów konkretnych: połów. Ależ tak, oczywiście, ryby: niech ryby będą dla nich manną. Niech zobaczą w nich ślad miłości Twojej ku nim. Zapalił się do tego odkrycia. Zwrócił się do Szymona, który już zdążył zasnąć:
     – Wypłyń na głębię i zarzućcie wasze sieci na połów.
     Ten wracał z trudem do przytomności, ale zrozumiał polecenie.
     – Przepraszam Cię, ale w południe nie łowi się ryb. Ty możesz tego nie wiedzieć, ale ja wiem.
     – Mimo to bądź taki dobry i spełnij moją prośbę.
     – Mistrzu, przez całą noc pracując, niceśmy nie złowili…
     Tu Andrzej mu przerwał:
     – Nie powtarzaj się. To już opowiadałeś.
     Szymon jakby nie usłyszał tego, co Andrzej mówi i zakończył to zdanie:
     – …W porządku, na Twoje słowo zarzucę sieci.
     I nagle stało się. Jeszcze nie zdążyli do końca rozciągnąć sieci, gdy pływaki zawirowały i poszły w głębię. Nie było czasu na zdziwienie, na radość, na nic.
     – Trzymaj, bo ci sieci uciekną!
     Wychyleni przez burtę do granic możliwości usiłowali ściągać sieć, równocześnie lekko wiosłując, zataczali koło.
     – Prędko, prędko.
     Gorączkowymi ruchami zgarniali sieci, żeby ławica ryb nie zdołała się wymknąć.
     – Zamykaj! Zamykaj! I ciągnij w górę.
     I tu kolejna niespodzianka: nie potrafili udźwignąć. Starał się pomagać im w tych wszystkich manewrach. Ale nie wystarczyła Jego pomoc. Po prostu ciężar był zbyt wielki. Piotr, nie wypuszczając sieci z rąk, podniósł głowę znad wody, przeczesał oczami horyzont. Spostrzegł łódź płynącą do brzegu.
     – Ahoj! Pomóżcie! – wykrzyknął.
     Zobaczył, jak na głos Szymona-Piotra rybacy natychmiast zareagowali i w parę chwil już byli obok nich. Zorientowali się, co się dzieje, i przystąpili sprawnie do akcji.
     – Ostrożnie, bo się sieci rwą! – krzyknął.
     – Mój Boże! Niebywałe – słyszał pomrukiwanie Andrzeja skierowane do Szymona-Piotra.
     – Powoli w górę. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę.
     I za moment już wysypywali ryby do łodzi jak pszenicę z przetaka.
     Skończyli dopiero, gdy druga łódź była pełna po same brzegi. Odetchnęli i patrzyli jak urzeczeni na to, czego dokonali – usiłowali ogarnąć rozumem to, co się stało.
     Nagle Piotr, wciąż zachowujący uparte milczenie, ku Jego zaskoczeniu tak jak stał – w rybach, uklęknął przed Nim, mówiąc:
     – Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny.
     – Piotrze, co ty – usiłował go dźwignąć.
     – Przebacz mi. Wciąż Ci zazdrościłem – mówił ze spuszczonym wzrokiem, z pobladłą twarzą, krótkimi zdaniami, prawie się zacinając. – I tego, co stało się w Kanie. Również co było w synagodze. Nawet uleczenia mojej teściowej. Nie mówiąc o uzdrowieniach chorych na placu przed synagogą. Miałem satysfakcję, gdy Cię atakował Jair i jego koledzy. Cieszyłem się z tego. To ja chciałem być na Twoim miejscu. Przebacz mi.
     Słuchał tego wyznania zupełnie zaszokowany, podobnie jak Andrzej, a on mówił dalej:
     – Ale teraz wierzę.
     Uśmiechnął się do niego i zagadnął go prawie żartobliwie:
     – A co chcesz dalej robić?
     – Ty pójdziesz, tak jak zapowiedziałeś, w Palestynę. Ja tu zostanę i będę, jak dotąd, jak mnie Bóg przeznaczył, łowił ryby.
     Objął go ramionami, podniósł, przytulił:
     – Nie, nie ryby, odtąd ludzi łowić będziesz.