Biblioteka



s. 10.





     – Pij. Co, gardzisz naszym litewskim miodem? – ryczał do niego zapitym głosem sąsiad z naprzeciwka. – Przecież dobrze mówię, w tobie płynie nasza, litewska krew. Co, przerobili cię na Polaka?
     Krzyczeć po prawdzie musiał, bo hałas był w sali zupełnie niemożebny. A i stół był szeroki, i duża odległość dzieliła ich od siebie.
     – Pij, przecieżeś skończył dwanaście lat.
     – Skończyłem dwadzieścia dwa.
     – No właśnie. Pij. Czego się boisz. No co, chcesz, bym się na ciebie obraził? Nie życzę ci tego.
     Podniósł wobec tego kielich w górę, tak jak tamten, który trzymał swój w górze już od pewnego czasu. W tym hałasie coś on jeszcze mówił do niego, ale nie był w stanie go usłyszeć. Nawet muzykantów prawie słychać nie było. Czasem tylko przebił się piskliwy głos piszczałki. Tak jak to miał w zwyczaju, również w czasie tej uczty pił minimalnie. Nie zdarzyło mu się dotąd, by był kiedykolwiek pijany. Ojciec król bardzo przestrzegał jego, jak i Olbrachta, Aleksandra, Fryderyka, Zygmunta – tego ostatniego jeszcze by nie musiał, bo był mały – przedtem jeszcze Władysława: „Na przyjęciach unikajcie alkoholu jak ognia. Nie tylko teraz, zawsze, do śmierci. Bo ani się spostrzeżecie, jak powiecie to, czegoście powiedzieć nie powinni”. „A jak będą przymuszać?” „Nikt cię siłą nie będzie przymuszać”. „A jak będą grozić, że się obrażą?” „Niech się obrażają. Gdy wytrzeźwieją, to się odobrażą. Jak już nie ma wyjścia, to markujcie. Podnoście kielichy, maczajcie usta, ale nie przełykajcie. Niech wam się nawet i po twarzy trunek poleje, a w stosownym momencie przechylcie kielich i za kołnierz, za siebie, na ziemię wylewajcie. Nie pijcie na ucztach”. Pamiętał to dobrze i stosował pilnie. Co zresztą sam ojciec król doprowadził do perfekcji. Ale tym razem sąsiad z naprzeciwka był szczególnie podejrzliwy.
     – No pij. Tylko nie próbuj mnie oszukiwać. Alboś przyjaciel, alboś wróg. Pij.
     Coraz bardziej utrwalał się w podejrzeniu, że ten nieustępliwy i dokuczliwy sąsiad bardziej udaje niż jest pijany.
     – Do dna, do dna.
     Nie ma wyjścia. Spróbujemy za kołnierz. Wstał i z rozmachem wylał cały kielich do zamkniętych ust, zasłaniając twarz, jakby przypadkiem, szerokim rękawem swojej złotolitej szaty, zadarłszy kielich dnem aż prawie do sufitu. Trzymał tak ten kielich chwilę zadarty do góry, aż miód ściekł mu trochę z twarzy. Opuścił rękę. Spojrzał na natręta. Tamten z kielichem w ręce przyglądał mu się badawczo.
     – A ty nie wypiłeś – teraz on go zaatakował.
     – Kaźko, wypiłem już dawno – kłamał najwyraźniej.
     „Dlaczego mu tak zależy, żebym był pijany” – myślał coraz bardziej zaniepokojony. Może mu się zdawało, ale chyba całą tę scenę obserwował spod oka zawsze czujny ojciec król. Może mu się zdawało, ale jakby jakieś napięcie wzrastało w ojcu, jakby sztywniał. Nachylił się do niego i ze spokojną, nawet pogodną twarzą, jakby mu coś miłego przekazywał, powiedział:
     – Nie widzę od dłuższego czasu nikogo z naszej straży przybocznej. Co się z nimi dzieje?
     Ledwie skończył to mówić, gdy prawie w posuwistym, tanecznym kroku zbliżał się do ojca olbrzymi kniaź z rozanieloną gębą i załzawionymi z tkliwości oczami, z rozłożonymi szeroko ramionami, z pucharem w jednej dłoni, z chustą – chyba do ocierania potu, którym pokryta była cała jego twarz – w drugiej ręce. Już z daleka wołał w tym gwarze tubalnym głosem:
     – Ze mną się nie napijesz? Cóż, żeś jest królem Korony Polskiej, aleś kniaziem litewskim, tak jak ja, bratem naszym. A pamiętasz, jakeśmy razem… – i zaczął się śmiać aż mu brzuch się zatrząsł.
     Ojciec król uniósł się ze złotem zdobionego stolca, podniósł kielich i wpadł w ramiona olbrzyma, który teraz przywarł mu do ucha i wyszeptywał jakieś tajemnice, wciąż śmiejąc się. Trwało to krótszą chwilę niż myślał, po czym napastnik podobnym tanecznym krokiem, balansując wyraźnie, oddalił się w tłum. Nagle wyczuł, że coś się złego stało. Choć ojciec uśmiechając się, spokojnym ruchem postawił puchar na stole, sięgnął po chustę, żeby otrzeć twarz i czoło. Z przerażeniem zauważył, że u ojca drga leciutko, prawie ledwo zauważalnie, prawy kącik ust. Znał to. Pamiętał z Malborka z rozmowy z komturem, pamiętał ze sejmu w Piotrkowie. I znowu teraz, tak nagle. Co się stało. Czy jakieś tylko złe wspomnienie? Ale ojciec, nachylony do sąsiada z naprzeciwka, odpowiadał spokojnie na zapytanie:
     – A tak, wzięło go na wspominki. Chyba wypił jeden kielich za dużo. Choć przecież słynie z tego, że twardą ma głowę i niejeden garniec miodu w sobie zmieści.
     A potem, zwracając się do niego, powiedział szeptem, wciąż się uśmiechając:
     – Uśmiechaj się do mnie. Zdrada. Pod koniec uczty mają nas wszystkich wyrżnąć. Za chwilę wyjdź do komnaty i przez okno uciekaj. Spróbuj zawiadomić nasze wojsko. Niech wchodzą do zamku natychmiast. Nie mordować tylko wiązać. Może zdążysz. Spróbuję przeciągnąć, będę wygłaszał długie przemówienie, może nawet dwa. A ty spiesz się. Odchodzisz dopiero za chwilę.
     Zdawało mu się, że ziemia ucieka spod nóg. A więc jednak przeczucia go nie myliły. Boże drogi. Cóż za szatański plan. Dlaczego wymordować. Ale nie czas na takie dywagacje. Teraz należy wypełnić polecenie ojca. Jakie szczęście, że sąsiad z naprzeciwka zmusił go do wypicia całego kielicha miodu. Na tym trzeba pojechać.
     Choć zdawało mu się, że zemdleje z przerażenia, schylił się z uśmiechem, wziął dłoń ojcowską i ucałował serdecznie. Potem, podnosząc pusty puchar, zwrócił się do sług pod ścianą z poleceniem, by go napełnili. Z kolei zajął się jakimś jedzeniem. Już sam nie wiedział, co je. Zwrócił się do siedzącego obok, już nawet nie wiedział sam z czym. Byle się nie spieszyć. Byle zachować spokój – przestrzegał się.
     – Alem się tym kielichem zaprawił! – zawołał pijackim głosem do sąsiada z naprzeciwka. – Ale to tyś, tyś winien. Tak, to tyś… – czknął pijackim beknięciem. – O, o.
     Zagrał chyba bezbłędnie. Złapał się za gardło. Złapał się za usta. Skurczony w pół dźwignął się ze swojego stolca. Trzymając się jedną ręką za usta, wyraźnie szarpany skurczami wymiotnymi, przytrzymał się oparcia, przez moment jakby zbierając się w sobie, czy się odważy dobrnąć do wyjścia, a potem, wciąż zgięty, zataczając się, wytoczył się do drzwi. Tych się przytrzymał, postał trochę. Jeszcze stojąc przy drzwiach usłyszał, jak ojciec król tłumaczył go:
     – Kaźko, choć tęgiego umysłu, to jednak nietęgiego zdrowia.
     Wreszcie odważył się iść dalej. Już za drzwiami posłyszał polecenie rzucone do Olbrachta:
     – Idź z Kaźkiem i zaopiekuj się nim.
     W dalszym ciągu zataczając się, szedł nieskończenie długo do swojej komnaty. Po chwili poczuł pod ramieniem rękę Olbrachta i usłyszał jego zgorszone napominanie:
     – Po co pijesz, jak wiesz, że ci szkodzi. Trzeba umieć pić tak jak ja to robię.
     Nic nie odpowiadał, wciąż trzymał dłoń przy ustach i wciąż się zataczał. Wreszcie dobrnęli do ich komnaty. A Olbracht narzekał:
     – Nie wstyd ci przed Litwinami i Rusinami. Jak oni cię będą szanować! Następca tronu! Żeś ty się przede mną urodził. Przynajmniej mieliby godnego króla. No, to teraz sobie radź. Nie będę uczty tracił przez ciebie.
     Poderwał się. Już go chciał wrzucić przerażonego, zaskoczonego do wnętrza. Już chciał mu powiedzieć: „Zdrada. Chcą nas wszystkich wymordować. Ojciec kazał mi wezwać nasze wojsko stacjonujące opodal”. Ale opamiętał się. Przecież Olbracht nie wróci do ojca, rozbeczy się jak dzieciak i będzie tylko kłopot, będzie chciał razem z nim iść do obozu. W ostatniej chwili zagrał raz jeszcze:
     – A co ojciec ci powiedział: żebyś się mną zajął.
     – Nie: żebym zaraz wrócił.
     – Aha. No to idź. Ale powiedz ojcu i komu trzeba, żeby mnie nikt nie nachodził, bo ja się źle czuję. Prześpię się ze dwie godziny i wrócę koło północy do stołu. No, nie gniewaj się już.
     Mówił, potykając się na co drugim słowie, międląc wyrazy, wypowiadając je z trudem. Cały czas trzymał się framugi drzwi, kołysząc się na nogach.
     – No idź już, idź, bom ci gotów w kieszeń zwymiotować.
     – Tylko pamiętaj – odgryzł się Olbracht – jak wrócisz, nie pozwolę ci nawet powąchać miodu – odwrócił się na pięcie, trzasnął drzwiami i pobiegł.
     „No to do roboty”. Najpierw szafę do drzwi. Ale nie dał jej rady, wobec tego przynajmniej stół. Zaparł się nogami. Stół zaczął sunąć do drzwi. Dobrze, teraz okno. Ostrożnie otworzył, wyjrzał. Cisza, spokój. W porządku, tylko pod oknem płaska, goła ściana. „Nie zejdę. O zeskoczeniu mowy nie ma. Chyba żebym trafił do rowu z wodą. A jak nie trafię. Nie wolno ryzykować”. Sznur. Rozglądnął się rozpaczliwie po izbie. Skąd sznur. Nie, nie ma nic takiego. „Jezus Maria, przecież muszę się stąd wydostać”. Jego wzrok padł na łoża przygotowane na noc. Boże, prześcieradła, wystarczy. „Jak dobrze, że przyjechaliśmy wszyscy. Olbracht, Aleksander, Fryderyk, Zygmunt i ja”. Całe nie wystarczą. Drzeć na pół. Może nawet na trzy części. Zerwał prześcieradła z pierwszego łoża. Sztylet. Teraz dopiero zobaczył, jak mu się ręce trzęsą. Naciął, szarpnął. Ciszej. Rany Boskie Święte, ciszej. Darł jak mógł najostrożniej, jedno, drugie, piąte. Wiązać mocno. Nie ma żartów. Sprawa życia. Na szczęście ciemna, pochmurna noc. Prędzej, prędzej. Wyrzucił warkocz prześcieradeł na zewnątrz. Wyjrzał – trochę brakuje. „Ale to już nic. Zeskoczę”. Wiązać do framugi okiennej, która jak w sam raz dzieliła otwór okienny na dwie części. Silna, wytrzyma. „Już. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Nie patrzeć na zewnątrz, bo się przelęknę. Twarzą do muru. Powoli”. Był zawsze silny w rękach. Na ćwiczeniach fechtmistrzowskich mógł się podnosić i opuszczać wiele razy. Szczęście od Boga, że założył rękawiczki, byłby ręce odarł ze skóry aż do kości. Byle tylko nie puściły węzły – lniane płótno grubo dziane na pewno wytrzyma, przecież próbował, wieszał się na każdym węźle. Byle tylko nikt nie przechodził. Ale przecież to akurat strona lasu. Spuszczał się od węzła do węzła. Za każdym razem stawiał sobie pytanie: wytrzyma czy nie wytrzyma. Wszystko to trwało nieskończenie długo. Był cały mokry. Już ręce odmawiały posłuszeństwa, już nogi dygotały skurczami bolesnymi. Wreszcie koniec. Jeszcze trochę wysokości. Do ziemi było dalej niż mu się z góry zdawało. Trzymał się do końca swojej prześcieradłowej liny. Byle tylko nie wytknąć nogi w kostce. Dopiero gdy miał wyciągnięte ręce nad głową jak struny, wtedy zeskoczył. Zszedł do niskiego przysiadu. Jeszcze moment tak pozostał, sprawdzając, czy się nic nie stało. Nic. Teraz fosa. Zsunął się błyskawicznie, nawet wbrew woli – skarpa wpadała ostro w dół. Runął głową. Nogami nie zgruntował. Fosa była głębsza niż miał nadzieję. Pływał dobrze. Parę ruchów i był przy drugim brzegu. Namacał ręką idący pionowo w górę brzeg fosy. Nigdzie możliwości pewnego uchwytu. A więc dalej i dalej. Nic i nic. Fosa kuta w litej skale, przecież i dla takich śmiałków jak on wymyślona, nie stwarzała żadnych możliwości, by z niej wyleźć. A więc dalej i dalej. Musi się wreszcie coś znaleźć. Nie ma doskonałych tworów. Jest w skale szpara, pęknięcie! Wszedł palcami jak najgłębiej. Byle się utrzymać. Znaleźć drugi uchwyt na drugą rękę. Póki jeszcze ciało w wodzie i łatwiej unieść jego ciężar. Teraz byle noga natrafiła na występ, szparę. Nic. Próba podciągnięcia się na próżno. Chlup, wpadł w wodę jak kamień. Jeszcze raz. Wreszcie udało się. Krok po kroku, centymetr po centymetrze darł się w górę. Aż na szczyt fosy. Boże drogi. Już. Przez chwilę leżał na ziemi, ciężko oddychając, ociekając wodą. A teraz biegiem. Byle nie pobłądzić w tej ciemności. Rozejrzał się. Tędy. Na pewno. Pobiegł. W lesie zgubił się przynajmniej tysiąc razy. Darł się na krzakach, wpadał w jakieś wykroty, dziury. Gdy natknął się na pierwsze warty, nie mógł złapać tchu. Upadł z wyczerpania na ziemię przy przestraszonym wartowniku, który nawet nie zdążył wykrzyknąć – „stój!”
     – Prowadź do namiotu dowódcy.
     Wartownik, choć go nie rozpoznał, usłuchał polecenia. W namiocie zastał zaskoczonego jego pojawieniem się dowódcę.
     – Odpraw żołnierza. – A gdy tamten odszedł: – Zwołaj natychmiast naradę dowódców.
     Gdy został sam, rzucił się na łoże, by choć trochę odpocząć. Plan miał w głowie. Za chwilę byli wszyscy. Przedstawił im sytuację i sposób działania:
     – Myślę, że most zwodzony nie jest jeszcze podniesiony. Oni do końca będą chcieli zachować pozory normalności. Na pomoc z wewnątrz nie liczymy. Cała gwardia przyboczna jest albo wymordowana, albo uwięziona. Do bramy przy moście zwodzonym podejdzie paru naszych żołnierzy udających pijanych i zlikwiduje strażników. Wtedy wchodzimy my, dowódcy, jakbyśmy byli gośćmi zaproszonymi. Należy jak najprędzej dotrzeć do sali, gdzie trwa wieczerza, żeby zabezpieczyć króla. Prowadzi akcję dowódca obozu, ja idę jako przewodnik. Przydam się wam wewnątrz zamku, bo znam dobrze jego rozkład. Zaraz za grupą dowódców, w odległości paru chwil, na tyle, żebyśmy mogli dojść do jadalni, wchodzą żołnierze.
     – Najjaśniejszy panie, proszę zostać. Jesteście zupełnie wyczerpani.
     – Nie, pójdę z wami.
     – Dajcie wobec tego konia, owińcie kopyta szmatami.
     – Już idziemy, już idziemy.
     – Zachowywać się cicho. Dowódcy już mogą wychodzić. Jeden idzie z żołnierzami. Dajcie mi jakieś odzienie, bo moje mokre.
     Przebrał się z trudem, mokre szaty przylepione były, jakby się stały drugą jego skórą, wycierał się ręcznikiem do czerwoności. Jeszcze łyk gorzałki na rozgrzewkę. Koń był ratunkiem. Po prostu nie dałby rady iść pod tę stromą górę. Posuwali się cicho jak koty. Najpierw lasem, potem już odsłoniętą łąką.
     – Byle nas nikt nie zauważył.
     Doszli do skraju lasu. Dalej była łąka, którą przecinała droga prowadząca do zamku. Widać było most zwodzony, jeszcze nie podciągnięty. Odetchnął z ulgą. Teraz przedstawienie z pijanymi żołnierzami. Udało się.
     – Wchodzimy. Już wchodzimy. W bramę, póki jeszcze nikt się nie spostrzegł.
     – A teraz szeroko, całym korytarzem, ze śmiechem, i rozmawiamy, tylko po litewsku, i nie rozmawiamy inaczej, i nie wdajemy się w zaczepki, i byle do przodu.
     Jeszcze skok przez korytarz i róg, i załamanie muru. I następny strażnik unieszkodliwiony, zdławiony okrzyk, i już cisza. Nikt nie zwrócił uwagi. Udawać pijanych, byle jak najprędzej do sali, gdzie trwa uczta. Najbardziej niebezpieczne: schody oświetlone wyraźnie zespołem kaganków dających silne światło. I strażnicy stojący na co drugim stopniu.
     – Czy to jedno jedyne wejście na górę?
     – Jest jeszcze inne, skrzydłem.
     – To skrzydłem, tędy nie przejdziemy.
     Wobec tego skrzydłem. Biegiem, gdzie tylko można. Bo już późno. Bo już najwyższy czas. Już roztrącając ludzi. Już wzbudzając popłoch, krzyki. Na górę, po dwa, po trzy schody, z wyciągniętymi szablami, ze sztyletami w drugiej ręce. Korytarzem, na którym z rzadka ludzie. Nagle w wielkie światło z otwartych drzwi wielkiej izby.
     – Zdra… – okrzyk zgaszony jednym uderzeniem.
     I już z pięścią, z głowicą szabli, z bijakiem. Po głowach. Już wrzask, krzyk pod same niebiosa. Jeszcze tego w sali nie słyszą, bo stamtąd muzyka. Ale już się wysypują bliżej drzwi stojący, wobec tego we drzwi. Na stoły.
     – Rzucić broń!
     Nie pomaga. Do króla przez stolce, po stołach, wywracając półmiski, dzbany, wazony, do króla, obstawić króla, chronić króla. Brzęk szabel, stuk upadających ciał, przewracanych stołów, rozbijanych zydli, wrzask ranionych, okrzyki atakujących i wciąż powtarzane:
     – Rzucić broń! Bo zginiecie!
     I rozdzierające wołanie:
     – Zdrada!
     I już przy królu. On blady, skupiony, oparty o ścianę, z szablą w ręce, po jednej stronie Olbracht, po drugiej Aleksander, przywarty do niego Fryderyk i Zygmunt. Z dołu nagle wybuchający krzyk:
     – Hurra!
     To wojsko. Już. Już po wszystkim. I wpadł w ramiona ojcowskie, żeby usłyszeć:
     – Toś się dzielnie spisał.