Biblioteka



WYPĘDZENIE KUPCÓW ZE ŚWIĄTYNI





WYPĘDZENIE KUPCÓW ZE ŚWIĄTYNI


     Stał jak porażony tym wszystkim, co tu się działo – jak przed laty, gdy jako dwunastoletni chłopiec wszedł tu po raz pierwszy. Patrzył z tamtym przerażeniem na zwierzęta zabijane przez kapłana, obdzierane ze skóry, ćwiartowane, na ołtarz zlany krwią, na krew płynącą kanalikami ściekowymi, na kapłana kropiącego zebrane tłumy krwią zwierzęcia ofiarnego, na ludzi zbroczonych krwią oczyszczenia, na stos ofiarny, na którym płonęły wnętrzności. Patrzył, choć nie był w stanie patrzeć, uciekał ze wzrokiem, odwracał głowę. Bo robiło Mu się od czasu do czasu niedobrze, myślał, że nie wytrzyma i zwymiotuje od tego okrutnego widoku, od zaduchu mdłego krwi zmieszanego z odchodami, od ryku, rzężenia, kwiku zabijanych zwierząt, jak i tych, które były dopiero podprowadzane w kolejce do ołtarza, ale w przeczuciu śmierci usiłowały uciekać, wyrywały się i ryczały ze strachu, od dymu, który czasem zmiatany przez podmuch wiatru ogarniał swoim tłustym, ciężkim smrodem Jego jak i wszystkich zgromadzonych.
     Patrzył na to i już by uciekał stąd, żeby nie słyszeć, nie widzieć, nie czuć. Rozejrzał się po tłumie otaczającym ołtarz ofiarny. Nie, nic z tego, a wprost przeciwnie – trwało jakieś niesamowite, nieludzkie podniecenie, teraz dla Niego zupełnie przerażające. Każde uderzenie noża zadawane zwierzęciu wywoływało jeśli nie okrzyk radości, to przynajmniej było obserwowane z najwyższym uniesieniem. Krew, którą kapłan skrapiał ludzi, która rozbryzgiwała się po ich twarzach, włosach, ubraniach, była przyjmowana jak błogosławieństwo, dar, łaska. Rękami już lepkimi od krwi ludzie rozmazywali sobie kolejne krople po całej twarzy, po włosach, po rękach. Wyglądali jak jakieś piekielne stwory, jak nieziemskie istoty, a przynajmniej jak wampiry karmiące się krwią, potrzebujące krwi do życia. Na próżno doszukiwał się w tych ludziach oznak obrzydzenia, a przynajmniej przestrachu. Była w nich jakaś nienaturalna rozkosz z tego, w czym brali udział. Już nie mógł dotrwać, już nie wytrzymywał, już myślał, że Mu się nogi załamią i upadnie.
     Nagle usłyszał słowa Kuby, który będąc niskiego wzrostu, po to, żeby lepiej widzieć, stanął za ich plecami, na stopie kolumny:
     – Barbarzyństwo, barbarzyństwo, czyste szaleństwo. Po co, na co? Co oni wyrabiają? Zgroza. Czy oni powariowali?
     Kuba mówił to do Piotra i Andrzeja, którzy tuż obok niego stali wraz z innymi uczniami. Ale nie był pewny, czy ci go słyszą w tym harmiderze, który wciąż trwał, a czasami narastał z taką siła, że nikt nie byłby w stanie sam siebie usłyszeć. Zresztą Kuba wcale nie był pewien, czy oni podzielają jego oburzenie i jego negację tego, co się tu działo. Wobec tego teraz zwrócił się wprost do Niego:
     – Panie, żeby ktoś im wreszcie to potrafił powiedzieć, tak jak Ty to nam wytłumaczyłeś, że to nie krew baranów i wołów ofiarnych zmywa grzechy, ale przyznanie się do winy, żal za swoje grzechy, pokuta i życie sprawiedliwe, zadośćczyniące.
     Aż się zdziwił, że Kuba potrafi zachować dystans wobec tego, co tu się działo, i własne zdanie. „Przynajmniej on jeden jest przytomny”.
     – Wychodzimy – powiedział wyschłymi ustami do Kuby i uczniów.
     Nawet nie zwrócił uwagi na to, czy Go posłyszeli, czy Go usłuchali, czy nie trwali w tym ekstatycznym napięciu, które doprowadzało wszystkich do jakiegoś szaleństwa. Przyszło Mu do głowy: co by było, gdyby teraz zaprotestował, gdyby kazał im przerwać tę krwawą orgię. Po prostu by Go nie usłyszeli. Musiał wreszcie stąd wyjść. Bo już nie mógł patrzeć na ludzi, którzy rzucali się na jeszcze ciepłe kawałki mięsa i rozrywali je rękami, pakowali sobie do ust i pożerali. „Jak zwierzęta. Nie zwracają uwagi na to, co się z nimi dzieje”. Gdyby nawet trąba jerychońska się odezwała, gdyby spadł piorun z jasnego nieba, gdyby Bóg przemówił, jak na górze Synaj – również i Jego by nie usłyszeli. „Tak jakby nie usłyszeli moi uczniowie tego, co bym do nich teraz mówił”.
     – Chodźmy stąd, bo zemdleję – powtórzył bardziej do siebie  niż do nich.
     Zszedł na miękkich nogach po schodach na Dziedziniec Izraela, przez Dziedziniec Kobiet, po kolejnych schodach wydostał się w dół, na Dziedziniec Pogan – żeby być jak najdalej, bo Mu się wciąż zdawało, że słyszy ryk zarzynanych zwierząt, żeby uciec od obrazu ludzi zlanych krwią. I to wszystko, na co było Go stać: wyczerpany usiadł w Zachodnim Portyku i patrzył tępo niewidzącymi oczami przed siebie. Dopiero po dłuższej chwili zaczęły do Niego dochodzić głosy z otaczającego świata. Miał przed sobą ogromny plac, zawalony przynajmniej w jednej trzeciej stadkami bydła, owiec, stosami klatek z gołębiami, kramami, stołami bankierów zmieniających pieniądze.
     – Gdy się przybliży święto Paschy, to nie znajdziesz ani jednego metra kwadratowego, który byłby niezajęty – posłyszał głos któregoś z uczniów.
     „A więc oni też wyszli ze mną” – pomyślał.
     Przynajmniej tutaj było po ludzku, było normalnie. Trwał zwyczajny handel. Taki jak w poniedziałki i czwartki gdzieś na rynku w dużym mieście. Przymknął oczy. „Tak – myślał gorzko – najlepiej było patrzeć na świątynię ze wzgórza nad ogrodem oliwnym. Podziwiać jej budowle, kolory, koncepcję – i wracać do domu, ale broń Boże nie wchodzić, żeby się nie przekonać, że to rzeźnia i opętanie ludzkie mordem tych zwierząt, a do tego plac targowy”. Siedział z przymkniętymi oczami. Dochodził Go z daleka tylko szum głosów, jak szum nawałnicy morskiej, ponad który od czasu do czasu wybijały się poszczególne zdania:
     – Brać i wybierać! Oto najpiękniejszy wół, jakiego nawet król Salomon nie miał w swojej oborze, kup go, człowieku, opłaci ci się! Złożysz Bogu w ofierze takie bydlę, to na pewno On ci za to tak pobłogosławi, że zwróci ci się to stokrotnie! Ten za drogi? Taki wół za drogi! Ty popatrz na jego rogi, na jego racice, czy on jest za drogi? Gdzie takiego drugiego dostaniesz?! A ja nie powiedziałem rzeczy ważnej: że tyś tego wołu nie gnał gdzieś z Galilei, Perei czy Iturei. On ci po drodze mógł paść z głodu, z pragnienia, jego mógł ukąsić skorpion, mogli ci go ukraść bandyci, zwłaszcza gdyby zobaczyli, że on taki piękny. Ale ja nie powiedziałem rzeczy najważniejszej, ty kupujesz go w świątyni, ty wiesz, co to znaczy? On już – ten wół – stoi tu od paru dni! Jak on się już przez ten czas uświęcił!
     – Ty słyszysz, jakie on brednie opowiada? – doszło do Niego pytanie, z jakim Janek zwrócił się do Piotra, który już od pewnej chwili zajął miejsce obok Niego.
     Wyczulony przez Janka słuchał i On uważniej głosów, które do Niego dochodziły:
     – Kupić, nie kupić – potargować można! Bierz tę owcę, ona jest bez skazy, taka owca, jaką kazał Mojżesz wybierać ze stada do Paschy. Ty się nie pytaj, ile ona kosztuje. Ona bardzo tanio kosztuje. Nie chcesz owcy, to weź koziołka za połowę ceny. Ty mówisz, że on taki mały. On dość duży, żeby unieść wszystkie twoje grzechy, chociaż patrząc na ciebie, to myślę, że lepiej by ci było kupić wołu. Ale niech będzie to koźlę. A może weźmiesz dwa koziołki, będzie to za twoje grzechy i za grzechy twojej rodziny. Kapłan go zabije, pokropi cię jego krwią i będziesz czysty jak łza, jak nowo narodzone dziecię. No, bierz tego większego, żeby potrafił unieść wszystkie grzechy twoje!
     Głosy handlarzy bydła czasem przycichały, wtedy wyraźniej słyszeć można było targowanie się przy stołach bankierskich:
     – Czyś ty zwariował? Czy ty masz dobrze w głowie? Ile ty bierzesz za tego półsykla?
     – Tyle ile trzeba. Czemu krzyczysz? Co ci się nie podoba? Jak nie umiesz rachować, to tym się nie zajmuj.
     – Nie rób ze mnie idioty. Tyś myślał, żeś trafił na durnia. Nie dam się oszukać. Dawaj z powrotem moje pieniądze. Znajdę uczciwszego handlarza.
     – Co ty wygadujesz? Szkoda ci pieniędzy na taką świętą sprawę? Widzę, że ci nie zależy na twoim przynależeniu do narodu wybranego. A pójdziesz do karczmy i przepijesz, i wtedy nie pożałujesz. Ale jak już taki jesteś dokładny, to dla ciebie mogę coś opuścić, żebyś na mnie nie narzekał, żebyś na drugi rok znowu przyszedł do mojego kramu.
     Słyszał za sobą rozmowy Janka z Jakubem:
     – Po co tu są bankierzy? Co oni tu robią?
     – Jak wiesz, każdy Izraelita swoją przynależność do narodu wybranego potwierdza w ten również sposób, że musi corocznie składać opłatę na Świątynię.
     – A co kapłani robią z tymi pieniędzmi?
     – Słyszałeś, jak Jair opowiadał o pałacu Kajfasza, jaki bogaty?
     – No, ale gdyby nawet, to jest ogromna masa pieniędzy, która spływa co roku.
     – Masz rację. Bo obowiązek tego podatku mają nie tylko Izraelici mieszkający w Palestynie, ale wszyscy Izraelici, gdzie by nie mieszkali. A więc tych pieniędzy kapłani mają a mają. Słyszałeś, co kiedyś Piłat wymyślił.
     – A co? – spytał Janek.
     – Widziałeś akwedukt? Zmusił ich, aby pokryli koszta zbudowania tego właśnie akweduktu.
     – Kapłani powinni przede wszystkim te pieniądze przeznaczać na pomoc ubogim – oburzył się Janek.
     – Co oni myślą o ubogich, to wiemy i ty, i ja, i dlatego tez nie potrzebujemy sobie przypominać.
     – A po co są bankierzy?
     – Nie godzi się, żeby Izraelici płacili pogańskimi pieniędzmi – tak ustalili kapłani. Wobec tego ludzie, którzy na co dzień posługują się pieniędzmi rzymskimi czy fenickimi, muszą zmieniać je na monety starohebrajskie albo tyrejskie. Oczywiście przy zamianie bankierzy biorą procent.
     – Duży?
     – Od dwóch do czterech procent. Bywa, że są i nadużycia, zwłaszcza w wypadku ludzi prostych, którzy niezbyt dobrze orientują się w tych przeliczeniach.
     Znowu wystrzelił obok Niego okrzyk:
     – Och, wreszcie moje oczy mają zaszczyt oglądać szanownego dobrodzieja. Hej tam, wyprowadzić najpiękniejszego wołu, jakiego mamy w naszym stadzie. Wreszcie nie musimy mówić o pieniądzach. I ja też o nic nie muszę pytać, ja już od razu wiem, o co chodzi. Oczywiście, trzeba Panu Bogu złożyć należną ofiarę za te wszystkie łaski, w jakie opływa mój czcigodny klient. Za te cnoty mądrości i przedsiębiorczości, jakimi Pan Bóg go obdarzył, za bogactwo i zdrowie nie tylko własne, ale całej rodziny, którymi Pan Bóg wynagradza tych, co żyją zgodnie z Prawem. Za to wszystko trzeba podziękować ofiarą wspaniałą, wołem najpiękniejszym złożonym w ofierze. Ja to rozumiem, bo Bóg tego nie zapomni, ale się odwdzięczy stokrotnie!
     Posłyszał głos Piotra, który zwracał się do Kuby:
     – Przyjrzyj się temu typowi: to bogacz z Kafarnaum. Łotr spod ciemnej gwiazdy, człowiek, przez którego niejeden w naszym mieście ciężkie łzy wylewa.
     Słuchał tego wszystkiego, co się obok Niego działo, coraz bardziej świadomie. To już nie był bezwład, z którym tu przyszedł. Zwłaszcza niektóre sformułowania dotykały Go do żywego. Zdawały Mu się jakby ukłucia serca. Spostrzegł, że zmęczenie znikło, jakby go nigdy nie było, a od dłuższej chwili rośnie w Nim oburzenie. Już zdawało Mu się, że nie wytrzymuje, że to, co słyszy, przekracza Jego możliwości. Zaczął machinalnie rozwiązywać swój sznur, którym był obwiązany w pasie.
     – Daj mi jeszcze twój sznur – zwrócił się do Piotra.
     – Po co? – ten zdziwił się, ale już rozwiązywał go.
     Odebrał sznur od Piotra, owinął sobie obydwa twardo koło dłoni, pozostawiając cztery długie końce. I dopiero wtedy Piotr zrozumiał, co chce zrobić. Uchwycił Go za ramię, powstrzymując:
     – Nie! Czyś Ty rozum stracił? Rozszarpią Cię, zamordują.
     – Zostaw – wyszarpnął się z ręki Piotra, zerwał się na równe nogi i rzucił się w stronę kupców:
     – Precz! Precz! Wynoście się ze świątyni!
     Zobaczył ich zaskoczone twarze, nierozumiejące, o co Mu chodzi. Podbiegł do stada wołów, zamachnął się powrozami i smagnął je po zadach. Raz, drugi, trzeci. Zaskoczone zwierzęta przez moment jeszcze stały nieporuszone, ale wreszcie drgnęły. I wtedy zaczęło się. Stado wołów poganiane Jego krzykiem i razami bicza z wolna zaczynało nabierać szybkości. Za nimi ruszyły owce z bekiem, również przez Niego popędzone. W przodzie już wybuchnął krzyk ludzi widzących zbliżającą się lawinę zwierząt, taranującą co napotkała. Wszyscy rozstępowali się na boki, a był to najwyższy czas, bo zwierzęta szły jak burza, nie zważając na przeszkody. Zewsząd zrywały się krzyki, lamenty:
     – Ratunku! Na pomoc! Uciekać!
     Ale to nie robiło na Nim najmniejszego wrażenia. Tymczasem rwąca rzeka zwierząt jednym skrzydłem zdążyła zdemolować napotkane kramy i stoły, tratując i równając je z ziemią. Resztę teraz On załatwiał. Zrywał blaty stołów z ich krzyżaków jednym ruchem, rozsypując monety. Wreszcie natknął się na klatki z gołębiami. Powstrzymał się. Zdołał tylko wyrzucić z siebie okrzyk:
     – Zabierzcie je stąd!
     I poszedł dalej. Ludzie uciekali przed Nim, rozbiegali się na wszystkie strony, wołając:
     – Wariat! Oszalał! Zły duch Go opętał!
     Tylko niektórzy bankierzy rzucili się na ziemię, zbierając rozsypane pieniądze.
     Aż napotkał pusty plac. Ręka Mu zwisła, nogi drżały, pot zalewał oczy. Łapał gwałtownie powietrze otwartymi ustami, serce czuł w gardle, zdawało Mu się, że Mu rozwali klatkę piersiową. Drżał z wysiłku. Przedsionek Pogan – ogromne pole – był prawie pusty. Ale już nie pusty. Nadciągali zza murów ludzie, których wrzask zdawał się jeszcze trwać gdzieś w oddali; teraz z ciekawością i z większym lub mniejszym strachem wchodzili na dziedziniec, niepewni. Już Go rozpoznawali. Już Go wskazywali palcami, rękami, oczami. Zapytywali jedni drugich, czy się nie mylą, czy to ten sam ich Mistrz z Galilei, spokojny i łagodny, pełen współczucia i miłosierdzia – ten tam, stojący na ogromnym dziedzińcu wśród resztek pogruchotanych kramów, zwywracanych stołów, ten z biczem w rękach, w rozwianych włosach i luźnej szacie. Słychać było ich głosy znakomicie na całym placu.
     Aż sam się zreflektował. Zaczął rozplątywać powoli sznury, odwijał ze swojej dłoni, obwiązał się swoim w pasie. Spostrzegł, że pozostał Mu jeszcze sznur Piotra. Nie chciał trzymać go w ręce. Rozejrzał się. Uczniów przy Nim nie było, gdzieś znikli. Spojrzał do tyłu. Stali zbici w gromadę, chyba wciąż sparaliżowani tym, co widzieli. Obwiązał się więc i tym drugim sznurem. Obciągnął suknię. Poprawił włosy.
     Nagle zauważył grupę ludzi biegnących pod kolumnadą Portyku Zachodniego. Dobiegli na Jego wysokość i nie schodząc na plac zaczęli Mu się przyglądać, wymieniając pomiędzy sobą jakieś uwagi. I On się im przyglądnął i stwierdził, że to grupa ludzi Świątyni. Byli tam wśród nich i kapłani, i lewici. Chyba zdziwiło ich to, że na rumowisku zobaczyli Go samotnego. Jeszcze jakby nie dowierzając, że to On sam jeden spowodował tę zawieruchę, rozglądali się, szukając wspólników. Dopiero gdy się przekonali, że nie miał wspólników, zaatakowali Go:
     – Toś Ty był sam jeden?
     Nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie zdobyć się na żadne słowo. Dopiero wtedy przystąpili do szturmu. Jeszcze z odległości, jeszcze nie będąc pewni, jak On się zachowa, jak zareaguje na ich słowa, wołali, ostrożnie zbliżając się. Schodzili po schodach na plac i szli ku Niemu:
     – Czy Ty masz dobrze w głowie? Czy Ci szatan rozum pomieszał? Czy Ty wiesz, coś Ty narobił? Ile to straty! Ileś szkody spowodował!
     Poruszył się. Odskoczyli jak oparzeni. Ale po chwili znowu się przybliżyli, wołając do Niego:
     – Tyle bydła rozgoniłeś i owiec! Niektórzy ludzie są poturbowani! Dobrze, że pouciekali i nikt nie został stratowany. Ale jakby ktoś umarł? Tyle zniszczenia! Pieniądze rozrzucone! – próbowali na rozum, łagodnie Mu tłumaczyć, żeby się uspokoił i wziął ich słowa do serca: – No, czemu milczysz? Mowę Ci odjęło? No powiedz, czemuś to zrobił?
     Posłyszał kroki za plecami. Odwrócił się gwałtownie. To byli Jego chłopcy. Bogu niech będą dzięki. Wreszcie odważyli się dołączyć do Niego.
     Zauważył, że z górnej świątyni, tą samą drogą co pierwsza grupa, idzie kolejna grupa kapłanów. Rozpoznał wśród nich Annasza i Kajfasza. Uśmiechnął się do siebie: „No, teraz już nie zaproponuje mi posady uczonego w Piśmie pracującego dla kapłanów”. Zbliżyli się i dołączyli do pierwszej grupy. Wtedy jeden z kapłanów zawołał do Niego z bezpiecznej odległości:
     – Wzywamy Cię, abyś się wytłumaczył przed najwyższymi kapłanami, dlaczego to zrobiłeś?!
     Odpowiedział mu równie głośno:
     – Bo napisane jest: „Mój dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodów”, a wyście zeń uczynili jaskinię zbójców.