Biblioteka



JAWNOGRZESZNICA (1)




JAWNOGRZESZNICA (1)


     Wybuchnął krzyk na samym szczycie świątyni.
     – Już – powiedział Jakub.
     Przez moment zobaczyli na najwyższych schodach – na ścieżce zostawionej wśród tłumu – postać człowieka, a przed nim czarny kształt kozła. Teraz już krzyczeli wszyscy. Nawet ci, którzy jeszcze nic nie widzieli, dołączyli swój krzyk do tych, obok których przelatywał kozioł. Gdzie był, można było rozpoznać po falującym tłumie i histerycznym wrzasku, który wyskakiwał ponad krzyk reszty i przetaczał się z góry w dół. Już Dziedziniec Mężczyzn. Już schody. Już Dziedziniec Kobiet – tu krzyk trwał najdłużej, bo też i przedsionek ogromny. Teraz schody w dół, ku Dziedzińcowi Pogan. Wrzask wielotysięcznego tłumu zdawał się sięgać nieba samego.
     Na płaszczyźnie wiodącej ku Dziedzińcowi Pogan, na szczucie schodów zobaczył Azazalema – czarnego, dużego kozła. Nie tylko On, ale i dziesiątki tysięcy ludzi zgromadzonych na tym dziedzińcu. Wybuchł wrzask nieprawdopodobny. Ludzie wrzeszczeli tak, jakby zobaczyli prawdziwego diabła. Zwierzę, oszalałe ze strachu, zatrzymało się u szczytu schodów, chciało wracać, ale natrafiło na naganiacza. Wobec tego usiłowało wbić się w mur ludzki, ale tu czekały na nie kije, które broniły, by nie dopuścić do zetknięcia się obarczonego grzechami zwierzęcia z człowiekiem. Strach wywoływał agresję. Ludzie kłuli je, bili. Zwierzę zygzakowatymi skokami zbiegało w dół po schodach, daremnie szukając schronienia pomiędzy ludźmi. Ustały wypytywania się. Janek też wrzeszczał. Nie tylko on. Teraz wrzeszczeli Jego chłopcy również, cała Dwunastka. Wreszcie zwierzę i naganiacze dosięgnęli posadzki dziedzińca i zniknęli im z oczu. Tylko wrzask wskazywał, że zwierzę przesuwa się ku Portykowi Królewskiemu. Trwało to długo, bo plac był ogromny. Dłużej niżby tego chciał. Niżby chciał, by się zakończyło to okrutne misterium. W Portyku okrzyki spotęgowały się echem odbijanym od potężnych ścian. Aż zaczęły przycichać, milknąć. Ale krzyk podniosły tłumy zgromadzone przed świątynią. Ludzie na Dziedzińcu Pogan przysłuchiwali się temu, jakby czekając z obawą czy zwierzę nie wymknie się i nie wróci na teren świątyni. Ale nie. Napięcie spadało. Śpiewacy zaintonowali psalm.
     Patrzył na to wszystko, co się rozgrywa przed Jego oczami, zdruzgotany. Czuł swoje osamotnienie i zupełną bezradność. Przecież to wrzeszczeli nie tylko tam jacyś ludzie – Jego chłopcy byli w ten dramat, który się rozgrywał, równie zaangażowani jak tłumy na placu. Żadnego dystansu, współczucia. Nie! Dla nich był to Azazalem, wcielony diabeł, dokładnie tak, jak to wyraził Janek po dziecinnemu: który niesie na sobie czy też już w sobie wszystkie ich grzechy i grzechy całego Izraela. Naraz usłyszał szept Joanny – do Zuzanny czy do siebie:
     – Mój Boże, mój Boże, gdzie my jesteśmy, w jakim pogańskim kraju. Co tu się dzieje? I uczestniczy w tej farsie najwyższy kapłan i wszystkie autorytety Izraela.
     Posłyszał odpowiedź Zuzanny:
     – Mnie się płakać chciało, jak widziałam to przerażone zwierzę, jeszcze je szturchali patykami.
     – Co winne to biedne zwierzę! Zabawka w rękach rozhisteryzowanej bandy. I my mamy czelność gardzić poganami. Przecież to, co tu się dzieje, bije wszelkie rekordy czarnej magii i zabobonu. Teraz wszyscy otrzepią ręce, w przekonaniu, że są znowu czyści, i zabiorą się do nowych oszustw, nieuczciwości. I popatrz na tych naszych wielkich apostołów, Nauka Jezusa nie zmieniła ich ani o włos, ani ich nie zadrasnęła. To nie tylko Janek – temu bym się nie dziwiła, bo to jeszcze dziecko, ale ta cała reszta. Wszyscy w to wierzą, że kozioł poniósł na swoim grzbiecie ich grzechy.
     Słuchał tego szeptu. Równocześnie prześladowała Go natrętna myśl: tak przecież bywa z człowiekiem, tak potrafią ludzie zaszczuć człowieka, nawet niewinnego. Tylko umiejętnie rozpętać histerię i wtedy wciągną się nawet najbardziej rozsądni.


     Jak zwykle rano przyszedł do Krużganku Salomona. Usiadł na schodach. Ludzie zajęli miejsca na posadzce. Jeszcze wciąż panował chłód, choć słońce już grzało, ale nie paliło i po nocnym zimnie przyjemnie było czuć jego ciepło. W tym miejscu nikomu nie przeszkadzali. Na bocznym planie miał nurt ludzi, który wspinał się środkiem schodów, gdzie u szczytu widniały bramy wiodące na Dziedziniec Izraela.
     Mówił, posługując się – jak zawsze – opowiadaniami, przypowieściami. Tak jak zwykle, swoje kazanie przetykał modlitwami, śpiewaniem hymnów, pieśni. Pomagali Mu w tym Jego chłopcy, którzy dołączali do rosnącego tłumu.
     W pewnej chwili zobaczył żołnierzy świątynnych wśród swoich słuchaczy. „A więc jednak doczekałem się”. Prawie że odetchnął. Już wolał mieć przed sobą przeciwnika niż nieustannie na niego czekać. Przychodzili w ubraniach zwyczajnych ludzi, po dwóch, trzech. Starali się przepchnąć pomiędzy siedzącymi i zająć miejsce stosunkowo blisko Niego. Łatwo ich rozpoznawał. Potwierdzał te spostrzeżenia w momencie, gdy siadali na posadzce. Wtedy ukryte w fałdach płaszczy miecze wyraźnie im w tym przeszkadzały i musieli się z nimi mozolić, nie zawsze dostatecznie zgrabnie, by nie zwrócić na siebie uwagi. Obstawili Go szerokim łukiem. W sumie nie było ich wielu. Może trzydziestu. „Co oni zamierzają? Przecież nie odważą się zaatakować wprost. Na co czekają? Zaraz się powinienem tego dowiedzieć. Jeżeliby chcieli mnie aresztować, mogliby już to zrobić. Właśnie. Tylko czy pozwoliłby na to ten tłum ludzi?” Czuł, jak wzrasta w Nim napięcie.
     Nagle od strony głównego wejścia, od strony Królewskiej Hali Kolumnowej, usłyszał z daleka, jeszcze spoza terenu świątyni zbliżający się szum głosów, który powoli, ale wyraźnie narastał. Nie wiedział, co to może być, ale podświadomie wyczuwał, że to o Niego chodzi, zbliża się jakieś wielkie zagrożenie. Nadal jeszcze mówił, ale zwolnił, bo coraz więcej słuchaczy odwracało głowy do tyłu, doszukując się źródła tego niepokoju. Aż wrzask wybuchł w głównym wejściu na Dziedziniec Pogan. Zwielokrotnił się poprzez sklepienie i kolumny Hal Królewskich i przetoczył się przez plac.
     Przestał mówić, bo już nie było nikogo – Jego słuchacze oczami tkwili tam, gdzie w głębokim cieniu między kolumnami coś się rozgrywało. Wstawali, żeby lepiej widzieć. Już prawie wszyscy byli na nogach. Nie szli, stali w miejscu, ale spodziewał się, że za moment ruszą, żeby uczestniczyć w tym jakimś ważnym wydarzeniu, które się tam dokonuje. Jeszcze chwila i to ważne wysypało się z Królewskich Hal na zalany słońcem, prawie pusty plac.
     Zobaczył to coś, co przypominało Mu kulę os, zapamiętaną z lat dziecinnych, przed którą Go Matka ostrzegała. Wciąż jakby kręcąc się wokół swojej osi, nieustępliwie zbliżała się w Jego stronę. Nie domyślał się nawet, co się dzieje, co się stało, o co te wrzaski, co wywołuje tę wściekłość, ale już wiedział na pewno, że ta rozjuszona grupa ludzkich os za moment uderzy w Niego. Już rozróżniał poszczególne postacie. Byli tam również faryzeusze i doktorzy w Piśmie. „A więc jednak zgadza się to, co mówiła Joanna: Kapłani wezwali do akcji przeciwko mnie również faryzeuszy”. Już doszli do Jego słuchaczy. Już Jego ludzie rozstępowali się, dając im wolne przejście ku Niemu. „A więc oni też domyślają się, że celem tej rozwścieczonej gromady jestem ja sam”. Wrzask się nasilił. Wreszcie doszli pod same schody, tam, gdzie On wciąż siedział. Przyglądał się pilnie poszczególnym twarzom uczestników tej awantury, spodziewając się, że odgadnie cel ich przybycia. Nadaremnie.
     Nagle grupa się rozdzieliła, otwarła – wtedy zobaczył ze zdumieniem, że wszyscy ludzie mają patyki w rękach. Takie jak wtedy, gdy wypędzano kozła ofiarnego ze świątyni. Patyki, którymi ludzie chronili się przed kontaktem z grzesznym zwierzęciem. „Czyżby przyprowadzili mi kozła ofiarnego?” – pomyślał irracjonalnie. Odruchowo omiótł spojrzeniem całą grupę i dopiero teraz spostrzegł kobietę – dziewczynę prawie. „Ach, to ona jest kozłem ofiarnym! Co mogła zawinić, że traktują ją jak nieczystą?” Przyglądnął się jej. Oddychała ciężko. Rozwiane włosy, poszarpana czarna szata. Kamienna twarz. Nie znał tej kobiety. Przyglądał jej się uważnie. Twarz urzekająco piękna. Bogata suknia. Coś tu się nie zgadzało. Gdzieś tkwi jakaś tajemnica. „Jeszcze chwila i wszystko się wyjaśni. O co im chodzi?” Wciąż nie mógł zgadnąć, dlaczego On jest adresatem tego teatru, który się tak nieoczekiwanie rozwinął przed Nim.
     Zrozumiał, gdy jakiś doktor w Piśmie wystąpił spośród tej gromady. Nie jakiś. Teraz go już rozpoznał. To był „Jego doktor”: ten, który od dawna szedł za nim krok w krok, który już parokrotnie atakował Go osobiście i organizował zamachy na Niego. Na razie stał w milczeniu. Wciąż jeszcze zdyszany, teraz symbolicznie wycierał sobie ręce, otrzepywał szaty jakby skalane. Czekał. Wreszcie gdy uznał, że jest dostatecznie cicho i będzie słyszany przez wszystkich, podniósł głowę i pełnym głosem oświadczył:
     – Tę kobietę złapaliśmy na cudzołóstwie.
     Nadal nie rozumiał, po co Mu ją dostarczono? Faryzeusz zaczerpnął głęboko powietrza i wygłosił kolejne stwierdzenie – podobnie jak poprzednie tak głośno, że omal nie krzyczał:
     – Mojżesz kazał takie kamienować!
     Zrobił przerwę. Nie śpieszył się. Miał czas. A najwyraźniej zależało mu na tym, by wszystko, co mówi, doszło do świadomości słuchaczy.
     Zaczął przeczuwać, ku czemu zmierza przemawiający doktor. Naprowadziło Go zaakcentowanie słowa „Mojżesz”. Po odczekanej przerwie padło uderzenie:
     – A Ty co powiesz?
     Przyjął to pytanie jak cięcie miecza. Stało się jasne dla Niego i wszystkich zgromadzonych, że do Niego należy życie tej kobiety. On, wyznaczony przez faryzeuszy i doktorów w Piśmie na sędziego, który ma zdecydować o życiu albo śmierci człowieka? „Oczywiście, dlatego Mojżesz, bo ja nawołuję, aby powrócić do Pisma Świętego, a nie kierować się Talmudem. A więc tak wygląda zemsta”. I kolejne pragnienie – pytanie: „Jak ją uratować? Nie dopuszczają myśli, że człowiek może się nawrócić. Zasada stada gęsi: gdy któraś złamie nogę, należy ją zabić. Jak tę kobietę uratować? Oczywiście, są pewni, że nie powiem: . Pamiętają dobrze moje kontakty z grzesznikami i celnikami”. Miał w głowie natłok pytań, wciąż jeszcze nieskoordynowany. Szukał wśród nich prawie na oślep.
     – My czekamy na „tak” lub „nie”, więcej nas nic nie obchodzi! – usłyszał okrzyk jakiegoś faryzeusza.
     I nagle, jakby w błyskawicy, która przeszywa czerń nocy, stało się dla Niego wszystko czytelne. Tu wcale nie o nią chodzi, ale o Niego. To jest walka nie o jej życie, ale o Jego życie i potępienie, tak Jego osoby, jak Jego dzieła. „Jeżeli powiem: , to przekreślam Prawo Mojżeszowe, a tym samym wydaję na siebie wyrok śmierci – dojdzie do samosądu”. Jakby Go ktoś oblał zimną wodą. Przypomniał sobie żołnierzy, którzy przyszli na plac i zmieszali się z tłumem słuchaczy. „Za moment dojdzie do ataku. Wszystko teraz zależy od mojej odpowiedzi. Trzeba coś zrobić, czego oni nie przewidzieli. Tylko co?”
     Wyczekiwanie przeciągało się. Już najwyższy czas, żeby dał odpowiedź na postawione pytanie. Ale jaką odpowiedź? Odruchowo – „żeby się coś działo” – wstał i zaczął schodzić w dół parę schodów, które Go od nich dzieliły. Spostrzegł, że ludzie się cofają, odsuwają od Niego. Sam nawet nie wiedział dlaczego – z szacunku czy ze strachu, jak od błogosławionego czy potępionego, od cudotwórcy czy trędowatego. Utworzył się w ten sposób pusty półokrąg, w którym znalazł się On sam i grzesznica – wciąż z tą kamienną, obcą twarzą, jakby była głucha: jakby do niej nie dochodziło nic, co się wokół niej dzieje, jakby to nie jej dotyczyło, tylko kogoś innego.
     Co im odpowiedzieć? Pułapka została wymyślona bardzo precyzyjnie. „Nie ma żadnych możliwości manewru – pomyślał gorzko. – Jest tylko odpowiedź: . A to oznacza samobójstwo”.
     Dopiero teraz zauważył ciszę. Wśród Jego słuchaczy panowało milczenie, wydawało się, że za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki wszystkim odjęło mowę. I taka sama cisza zapadła w grupie ludzi prowadzonej przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie, która jak intruz wtargnęła i rozpanoszyła się przed Nim. Do tej chwili rozkręcona jak bąk puszczony ręką dziecka, teraz zamarła w bezruchu, jak gdyby ktoś tych wszystkich ludzi w żonę Lota przemienił. Dosłyszał szept Piotra, obok którego się znalazł, gdy zeszedł na sam dół; z ustami przytkniętymi prawie do Jego ucha mówił powoli:
     – Jeżeli powiesz, żeby ją uwolnili, sprzeciwisz się Prawu Mojżeszowemu i mają prawo ukamienować Ciebie wraz z nią.
     Poczciwy Piotr. „Szkoda, stary, że nie potrafisz mi doradzić, co mam mówić, bo czego nie mam mówić, to wiem bez twojej pomocy”. Gra była już tak widoczna, przejrzysta, że nie trzeba było się szczególnie wysilać, aby ją odcyfrować. „Tak wygląda zemsta”. Prawie że czuł na sobie wzrok tych najbliższych jak i tych dalej stojących, którzy unosili się na palcach, by ponad głowami móc Go zobaczyć. Obserwowali każdy najdrobniejszy Jego ruch, śledzili każde najdrobniejsze poruszenie. Nie podnosił powiek, zwłaszcza nie patrzył na faryzeuszów. Wiedział, że wtedy dopiero popatrzy im prosto w oczy, gdy będzie wiedział, co mówić. Ale co mówić, gdy w głowie ziała pustka? Nagle spostrzegł na posadzce rozsypany piasek. Zanim go spostrzegł, poczuł i usłyszał go pod nogami. „Coś trzeba odpowiedzieć” – huczało Mu w głowie. „Byle nie dać się opanować strachowi, byle nie porwała mnie panika. Byle spokojnie myśleć”. Przykucnął, tak jak to robił, gdy był dzieckiem, w kompletnej bezradności. I tak jak często wtedy postępował, narysował sobie palcem na piasku dwie tablice Mojżeszowe i na nich zaczął wypisywać w skrócie przykazania. Cisza przeciągnęła się ponad wytrzymałość, bo „Jego” uczony, który pierwszy postawił Mu pytanie, powtórzył je, jakby przypuszczał, że On go nie dosłyszał:
     – Mojżesz kazał takie kamienować, a Ty co powiesz?
     Ubodło Go słowo „takie”. A więc oni uważają się za bezgrzesznych. I nagle już wiedział. Tu tkwi całe źródło ich błędu: oni są czyści, bezgrzeszni. Jeżeli się tego nie zburzy, przynajmniej nie podważy, nie ma możliwości żadnego porozumienia. Oni muszą przyznać, że są nieczyści. Oni, którzy uważają się za świętych, muszą zrozumieć, że i oni są nieświęci. Muszą się przyznać, że grzeszą. Trzeba zburzyć mur, jaki dzieli ich od grzeszników. Już wiedział, co powie, choć nie wiedział, jaki to osiągnie skutek. Ale trzeba zaryzykować. Nie ma innego wyjścia. W akcie ostatecznej determinacji dźwignął się na równe nogi i patrząc doktorowi w Piśmie prosto w twarz, oświadczył głośno i stanowczo:
     – Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień.
     I znowu pochylił się i zaczął kreślić litery palcem po piasku. To był odruch. Wolał nie trzymać ich wzrokiem, chciał im pozostawić wolną decyzję. Kreślił i czekał w najwyższym napięciu na to, co się stanie. Wiedział, że teraz waży się życie i śmierć Jego i tej kobiety. Nie był pewny i nawet nie próbował się domyślać, czy oni widzą, co On pisze. Kreślił sobie swoje znaki, nie podnosząc głowy, w kompletnej ciszy. Po chwili posłyszał szelest kroków. Ale i wtedy nie podniósł się. Odchodził jakiś człowiek. Faryzeusz czy może Jego uczeń? Już za moment ruszył ktoś drugi i trzeci, aż zaszeleściło kilka, kilkanaście kroków naraz – cała grupa ludzi odchodziła. Trwało to dobrą chwilę i potem zapadła kolejna cisza. Co wróży? Śmierć czy życie? Kto pozostał, a kto odszedł – faryzeusze czy Jego uczniowie? Wciąż pisał na wyrysowanych tablicach mojżeszowych przykazania Boże. Dopiero potem posłyszał głos Piotra, który nachyliwszy się nad Nim powiedział:
     – Już nie ma nikogo. Wszyscy odeszli. – A jeszcze dodał, jakby to dla niego było ważne czy charakterystyczne: – Począwszy od najstarszych, a skończywszy na najmłodszych.
     Odruchowo przesunął ręką po piasku i dopiero, gdy zmazał swoje pisanie, wtedy dźwignął się i rozejrzał. Faryzeusze i doktorzy w Piśmie zniknęli. Z grupy Jego wrogów nie pozostał nikt. Równocześnie mógł stwierdzić, że ilość Jego słuchaczy wzrosła chyba w dwójnasób przez gapiów, jacy nadciągnęli tłumnie. Podszedł do kobiety, która miała twarz zakrytą dłońmi.
     Jakby poczuła Jego obecność, bo odsłoniła twarz. Zauważył, że była młodsza niż Mu się początkowo zdawała. Postarzały ją tylko rozmazane plamy kurzu zmieszanego ze łzami. Ramionami wstrząsał od czasu do czasu spazm płaczu. Popatrzyła na Niego niewidzącymi oczami, jakby wciąż nie rozumiała, co się stało, co zaszło. Jakby czekała na uderzenie. Wtedy pokazał jej puste miejsce, które jeszcze przed chwilą zajmowali faryzeusze wraz ze swoimi ludźmi.
     – Gdzie oni są?
     Nie było odpowiedzi. Chyba nie rozumiała nadal nic. Szok był zbyt silny, by się mogła pozbierać. Stała jak martwa, patrząc na Niego okrągłymi oczami, nie wiedząc, o co Mu chodzi. Spróbował inaczej:
     – Nikt cię nie potępił?
     Teraz dopiero zrozumiała.
     – Nikt, Panie.
     – To i ja cię nie potępiam. Idź i nie grzesz więcej.



     Pojawił się Piotr, mówiący z daleka:
     – Gości prowadzę.
     Faktycznie, szło z nim dwóch nieznanych Mu faryzeuszów.
     – Chcemy Cię zaprosić na wieczerzę, którą organizuje Szymon zwany Trędowatym.
     – Kto to jest? – zwrócił się do Piotra.
     – Jak się okazuje, to jest „nasz” uczony w Piśmie. Ten, który towarzyszy nam krok w krok. Tak tu go nazywają – dodał tytułem wyjaśnienia – bo ma twarz po ospie.
     – Dobrze. Chętnie przyjdę – odpowiedział, zwracając się do faryzeuszów.
     Ci jeszcze nie odchodzili. Jeden z nich zaczął tłumaczyć cel tego zaproszenia:
     – Chcielibyśmy z Tobą porozmawiać. Nagromadziło się tyle spraw i problemów, wzrastają niepokoje wśród ludu, których Ty jesteś powodem i źródłem. Trzeba to wszystko spokojnie omówić i przeanalizować. Niestety, Szymon nie ma do dyspozycji dużego domu i dlatego zaprasza tylko Ciebie, bez Twoich uczniów. Zaprosił do tej rozmowy kilku wybitnych mężów. Będzie na pewno Nikodem. Może przyjdzie Gamaliel. Zobaczymy, kto jeszcze. Powinieneś być nimi w pełni usatysfakcjonowany.
     Gdy już odeszli, odezwał się Piotr. Zareagował jednoznacznie:
     – Mowy nie ma. Nie idziesz nigdzie. A jeżeli chodzi o zaproszenie Gamaliela i Nikodema, o których on Ci tak to zgrabnie opowiadał, nie powiem Ci, co ja myślę na ten temat, bo nie chcę obrażać Twoich czcigodnych uszu. Po prostu nie wierzę w to. Krótko i węzłowato – zasadzka oczywista. Jasne jak dzień.
     – Właśnie dlatego, że zasadzka jest tak dziecinnie łatwa do rozszyfrowania, nie wydaje mi się, żeby wchodziła w rachubę.
     – Tak czy owak, sam nie pójdziesz.
     – Wy się nie pomieścicie – słyszałeś – a poza tym, nie zaproszono was.
     – To nic nie szkodzi.
     – Chyba że zostaniecie na zewnątrz.
     – I bardzo dobrze. Nie ma lepszego rozwiązania. Ażeby już żadnych nie było wątpliwości, postaram się, żeby nas przyszło trochę więcej niż zwyczajnie.