Biblioteka



PRÓBA UKAMIENOWANIA JEZUSA




PRÓBA UKAMIENOWANIA JEZUSA


     Już wiedział, jaki podejmie temat. „Teraz będzie o nieodwzajemnionej miłości. Będzie o was, faryzeusze. Jeżeli zbliża się mój koniec, trzeba sobie powiedzieć słowa prawdy”. Spokojnie odczekał, aż przyjdzie reszta żegnających. Patrzył, jak dołączają do tych, którzy już od dawna siedzieli w charakterze słuchaczy. „Trzeba i wobec faryzeuszy zostawić jakiś testament”. Zaczął w miarę spokojnie, choć groźnie:
     – Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze.
     To pierwsze zdanie ustawiło całe przemówienie jak również słuchających Go. Na krużganku zapadała cisza, jakby wszyscy zorientowali się, że to będzie bardzo ważne przemówienie, skierowane nie tylko do prostych ludzi, ale i do faryzeuszów i uczonych w Piśmie. Tych, do których ono nie doszło i zajęci byli jeszcze rozmowami, uciszano energicznie. Odczekał tę chwilę i mówił dalej:
     – Uczynków ich nie naśladujcie. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać.
     Był świadomy, że rusza lawinę: że jeszcze chwila, a zwali na ich głowy zarzuty, jakich nikt nigdy nie śmiałby powiedzieć:
     – Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich „Rabbi”.
     Faryzeusze, zgromadzeni w jednym kącie, zachowali się jak dotknięci paraliżem. Po prostu ani drgnęli. Może i z powodu zaskoczenia, ale z pewnością i ze względu na szok, że ktoś – że On ośmielił się ich publicznie zaatakować. Patrząc na ich bezradność, wygłaszał pierwsze „biada”:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą.
     Dopiero teraz zaskoczenie faryzeuszów było całkowite. On faktycznie nigdy tak do nich nie mówił. Owszem, czasem krytykował ich zachowanie, postępowanie czy też naukę, ale przecież nigdy nie użył zwrotu „biada wam”. Tak, w Kazaniu na Górze użył słów „biada wam” wobec bogaczy. Ale przecież tam było ono zwrócone ogólnie do bogaczy, tutaj kierował je do określonej grupy społecznej: do nauczycieli Izraela. A już zabrzmiało następne Jego zdanie:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, że objadacie domy wdów pod pozorem długich modlitw, dlatego otrzymacie większy wyrok.
     Usłyszał szept Piotra:
     – To im się od dawna należało.
     Z drugiej strony błagał Filip:
     – Jezu, proszę Cię, nie mów tak, bo Cię zabiją. Daj spokój, po co ich drażnić? Ty wiesz, jacy są wrażliwi na swoim punkcie.
     Niektórzy z adresatów już oprzytomnieli. Zaczęła się reakcja. Jeszcze nieskoordynowana. Dobiegały do Niego okrzyki, zapytania. Jeszcze nie chcieli wierzyć, że to jest możliwe, że On ośmiela się ich wprost atakować.
     – Co On mówi? Czy On mówi o nas?
     – Oszalał. Zawsze mówiłem, że to wariat!
     – Szatan Mu rozum pomieszał!
     Owszem, krążyły na ich temat anegdoty, wymieniano siedem kategorii faryzeuszów, ale przecież oni byli w narodzie najwyższym autorytetem, niepodważalną świętością. Zwracano się do nich z największym szacunkiem, ich godność uznawano bez zastrzeżeń, przynajmniej oficjalnie.
     To, co od lat w Nim się gromadziło, cała gorycz niespełnionych nadziei, wobec tych, którzy siebie kiedyś nazwali rewolucyjnymi reformatorami religii Mojżeszowej, którzy zapowiadali powrót do pierwotnej czystości, do źródeł, do tekstu Mojżeszowego. Te wszystkie głupstwa, które piętrzyły się w ich szkołach, a które Go wciąż tak raziły, teraz mógł wreszcie wypowiedzieć. Zaczął podawać konkrety:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo obchodzicie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami.
     Stwierdził, że „piekło” stanowiło jakby cezurę. To ich oprzytomniło do reszty. Zachowali się jak podcięte batem konie. Niektórzy faktycznie zerwali się na równe nogi, wpatrując się w Niego wybałuszonymi oczami, jakby Go po raz pierwszy zobaczyli. Niektórzy podnieśli do góry ręce, wzywając chyba pomsty Boga. Ale i podniosły się krzyki:
     – Jak On śmie na nas, nauczycieli Izraela, krzyczeć, nam wymyślać!
 Nasilił głos, żeby być dokładnie słyszanym. Pozostał przy konkretach. Zaczął dalej przytaczać ewidentne nonsensy, głoszone przez ich „mądrych” rabinów:
     – Biada wam, przewodnicy ślepi, którzy mówicie: Kto by przysiągł na przybytek, to nic nie znaczy, lecz kto by przysiągł na złoto przybytku, ten jest związany przysięgą. Głupi i ślepi. Cóż bowiem jest ważniejsze, złoto czy przybytek, który uświęca złoto.
     Wybuchł rwetes. Dobiegały do Niego poszczególne okrzyki.
     – Jak śmiesz tak się o nas wyrażać i nas krytykować! Jakim prawem! To my jesteśmy od tego, by pouczać! To my jesteśmy nauczycielami Izraela! Tobie milczeć i słuchać! Ty nie masz nic do gadania!
     Odczekał chwilę, żeby się wykrzyczeli, ale wzrastał w Nim gniew: „Nieodmiennie uważają siebie za nietykalnych. I chcieliby, abym i ja ich tak traktował”. Ich arogancja i bezkarność zawsze wywoływały w Nim oburzenie. Zwłaszcza teraz. Nie wytrzymał. Zaczął mówić podniesionym głosem:
     – Mówicie: Kto by przysiągł na ołtarz, to nic nie znaczy, lecz kto by przysiągł na ofiarę, która jest na nim, ten jest związany przysięgą. Ślepi! Cóż jest ważniejsze. ofiara czy ołtarz, który uświęca ofiarę. Kto wiec przysięga na ołtarz, przysięga na niego i na wszystko, co na nim leży. A kto przysięga na przybytek, przysięga na Tego, który w nim mieszka. A kto przysięga na niego, przysięga na tron Boży i na Tego, który na nim zasiada.
     Patrzył nie tylko na faryzeuszów, ale i kontrolował reakcję wszystkich zgromadzonych. Reakcja była niejednolita. Były twarze tak rozjaśnione, jakby zobaczyły czy usłyszały anioła, który zstąpił prosto z nieba i zaczął do nich przemawiać, jakby ktoś zrzucił z nich maskę, jakby zdjął z nich więzy. Czuł prawie namacalnie, że wypowiada to, co oni myśleli i myślą, ale nigdy nie mieli śmiałości tego wypowiedzieć, przełamać schematy, opory, kompleksy, w których tkwią. I wreszcie ktoś się odważył – odważył pomimo wszystko, nawet za cenę życia – nazwać po imieniu to, co było dotąd otoczone zmową milczenia, strachem przed konsekwencjami, przed zemstą, przed nienawiścią wszechmocnych nauczycieli ludu. A On nie miał już żadnych oporów:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy. Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda.
     Zauważył, że słuchali Go uważnie nawet niektórzy spośród faryzeuszów. Wpatrzeni w Niego jak w Mojżesza, starali się nie uronić ani jednego słowa, które wypowiadał, i rozumieć to, co mówił, jak i tę gorycz, która Go przepełniała. Uciszali swoich poirytowanych kolegów.
     To było Jego wyznanie wiary, treść Jego posłania, Jego protest przeciwko temu co małe, podłe, zakłamane:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.
     Ale widział i twarze przestraszone, zgorszone miny, potępiające Jego wypowiedzi: Ludzi, którzy nic nie zrozumieli, a Jego słowa odczuli jako szarganie świętości, naruszenie oficjalnej nauki synagogi, porządku ustanowionego przez Boga samego. Widział w ich oczach dezaprobatę dla tego, że posunął się za daleko, poza dopuszczalne granice. To dotyczyło nie tylko obcych ludzi, ale i Jego uczniów. Nie mówiąc o Judaszu, bo ten siedział z kamienną twarzą, wyraźnie dając do zrozumienia, że odcina się od tego wszystkiego, co padało z Jego ust.
     Trudno już było Mu mówić. W grupie faryzeuszów panował taki rejwach, że nie wiedział, czy Go ktoś jeszcze słyszy, wobec tego nasilił swój głos do krzyku. „Jeżeli to ma być ostatnie moje wystąpienie wobec nich, to niech usłyszą wszystko do końca”. Bo miał jeszcze dużo do powiedzenia. Śpieszył się z obawy, że Mu przerwą: wpadną na schody i dojdzie do jakichś rękoczynów. Wołał, ile tylko miał sił:
     – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych…
     Gdy to wypowiedział, fala okrzyków opadła, prawie że się uciszyło. Uderzenie było zbyt potężne, by mogli je przyjąć. Zostali nim zdruzgotani: porównać ich do grobów pobielanych, które straszą w dzień i w nocy, ostrzegają, by się nie zbliżać, by nie utracić rytualnej czystości – to było ponad ich możliwości. Zobaczył twarze z otwartymi ustami, wybałuszonymi oczami, jak ryby wyciągnięte z wody, czekające na śmiertelne uderzenie. A On nie obniżył nasilenia głosu i wołał nadal:
     – …które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa!
     Mógłby na tym porównaniu skończyć. Ale patrząc na ich otępiałe twarze, dopowiedział rzecz do końca:
     – Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz jesteście pełni obłudy i nieprawości.
     Dopiero teraz zareagowali krzykiem wściekłości.
     – Śmierć! Śmierć temu bluźniercy, świętokradcy! Oszalał! A mówiliśmy, że oszalał i sam nie wie, co mówi!
     – Nie oszalał, ale wreszcie pokazał swoje oblicze! Ten Samarytanin!
     Już zaczęli się przepychać przez siedzących przed nimi. Już jeden czy drugi uskoczył w bok, na Dziedziniec Pogan, biegnąc najwyraźniej po pomoc. Usłyszał okrzyk Piotra:
     – Robimy zaporę!
     I zobaczył, że Jego chłopcy rozstawiają się murem, by stanowić tamę na wypadek, gdyby faryzeusze faktycznie chcieli Go zaatakować.
     Ale On wcale nie miał zamiaru kończyć. Mówił. Odpowiadał na ich zachowanie się. Ale dalsze Jego słowa utonęły we wrzasku, który zapanował w całym krużganku. Jeszcze wykrzyknął:
     – Węże, plemię żmijowe! Jak wy możecie ujść potępienia w piekle?
     Usłyszał okrzyk, z którym się zwracał do Niego „ich” uczony w Piśmie: Szymon Trędowaty:
     – Tymi słowami nam też ubliżasz!
     Przycichło. O swoje prawa upominała się elita: uczeni w Piśmie. Odparł:
     – I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo wkładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie. Biada wam, ponieważ budujecie grobowce prorokom, a wasi ojcowie ich zamordowali. A tak jesteście świadkami i przytakujecie uczynkom waszych ojców, gdyż oni ich pomordowali, a wy im wznosicie grobowce. Dlatego też powiedziała Mądrość Boża: Poślę do nich proroków i apostołów, a z nich niektórych zabiją i prześladować będą. Tak na tym plemieniu będzie pomszczona krew wszystkich proroków, która została przelana od stworzenia świata, od krwi Abla aż do krwi Zachariasza, który zginął między ołtarzem a przybytkiem. Tak, mówię wam, na tym plemieniu będzie pomszczona. Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania: samiście nie weszli, a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli.
     Ale też nie dali Mu skończyć. Już nie słyszał nawet siebie samego, tylko hałas, jak szum morza, przez który przebijały się poszczególne głosy:
     – Skończ! Nie chcemy Cię słuchać! Nie słuchamy tych bredni szaleńca! Szatan Go opętał! Z piekła rodem, syn Belzebuba!
     W zasadzie już skończył. Miałby jeszcze niejedno do powiedzenia, ale nie chciał przeciągać struny, choć chyba wszyscy tu zgromadzeniu uważali, że i tak ją przeciągnął. A poza tym już nie bardzo miał siłę, by przekrzykiwać nieustannie ten wrzask. Musiał pozwolić, aby Jego gardło odpoczęło. Ale nie uważał rozmowy za skończoną. Wbrew temu przerwał i usiadł. Był zupełnie wyczerpany. Nad Nim przewalał się huragan ludzkiego krzyku. Nawet nie usiłował wychwycić zdań czy słów, które by Go zorientowały, co faryzeuszów i doktorów tak rozzłościło, czym ich najbardziej dotknął, co ich zabolało.
     Nagle oprzytomniał. Wrzask uciszył się. Jeszcze tu i ówdzie trwały okrzyki, ale i te gasły. Niewątpliwie ktoś uciszał ten wybuch wściekłości, W tej zamierającej burzy posłyszał wyskandowane zdanie:
     – Sam o sobie wydajesz świadectwo! Świadectwo Twoje nie jest prawdziwe!
     Podniósł głowę. Wypatrzył mówiącego, którego głos był Mu znajomy. Tak, to był Szymon Trędowaty.
     Uznał, że nie powinien tego zarzutu zostawić bez odpowiedzi. Dźwignął się na nogi, choć poczuł ich drżenie, i zaczął odpowiadać:
     – Nawet jeżeli ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem, skąd przyszedłem i dokąd idę. A sąd mój jest prawdziwy, ponieważ ja nie jestem sam, lecz ja i Ten, który mnie posłał. W waszym prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Świadczy o mnie Ojciec, który mnie posłał.
     Mówił to, ale zarazem obserwował, że idą posiłki dla faryzeuszów. Szybko, biegiem, na skos przez Dziedziniec Pogan podążały ku Niemu grupy ludzi. To byli faryzeusze, ale nie tylko. Ludzie świeccy, chyba jacyś ich zwolennicy.
     Znowu wystrzelił okrzyk:
     – Gdzie jest Twój Ojciec?!
     „Szymon gra na czas – przeszło Mu przez myśl – niech tak będzie”.
     – Nie znacie ani mnie, ani Ojca mojego. Gdybyście mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego.
     – Kimże Ty jesteś?
     Jedno nie ulegało wątpliwości, że nie podarują Mu tych „biada”, jakie skierował przeciwko nim. I nie będą szukali nowych sposobności. Już teraz, dziś, zechcą zemścić się na Nim. Szymon Trędowaty przytrzymywał Go byle jaką gadaniną, czekając, by doszły posiłki i wtedy przystąpi do ataku. Że robi się niebezpiecznie – nie tylko On zauważył. Piotr nachylił się ku Niemu:
     – Chodźmy stąd, bo będzie chyba gorąco. Za dużo ich idzie. Nie damy im rady. A poza tym za dużo tu kamieni.
     Skąd Piotr naraz taki przewidujący? Rozejrzał się. Faktycznie, pod ścianą piętrzył się stos gruzu, odłamków płyt marmurowych, porozbijane jakieś kolumienki. „Kamienowanie?”
     – Nie. Dla mnie przewidziane jest ukrzyżowanie – mruknął trochę do niego, trochę do siebie. – Nie martw się. Pamiętam dobrze, co mi przepowiedziała Salome.
     Do gromadzących się coraz liczniej faryzeuszy i doktorów zawołał pełnym głosem:
     – Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że ja jestem i że ja nic sam nie czynię, ale mówię, czego mnie nauczył Ojciec. Głoszę to, co widziałem u mego Ojca, wy czynicie, coście słyszeli od waszego ojca. Teraz usiłujecie mnie zabić, człowieka, który wam oznajmił prawdę usłyszaną u Boga.
     Widział jednak, że robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Ale wciąż szkoda Mu było tej rozmowy. I to nawet nie ze względu na faryzeuszów, chociaż przecież oni byli pierwszymi adresatami, ale ze względu na swoich uczniów, którzy śledzili tę rozmowę z najwyższą uwagą. „Tak mało mówię do nich o sobie, niech usłyszą przynajmniej teraz”.
     – Kto jest z Boga, słów Bożych słucha. Wy dlatego nie słuchacie, bo nie jesteście z Boga.
     – Czyż nie mówimy słusznie, że jesteś Samarytaninem i czarta masz? – usłyszał odpowiedź.
     Przez cały ten czas jedynym Jego rozmówcą był Szymon Trędowaty. Znał go z tylu już rozmów. Ale jeszcze go takiego jak dziś nie widział. Miał wrażenie, jakby spotkał się z żołnierzem, który dotąd walczył na „tępe miecze”, a teraz zdjął ochraniacze i walczy „na ostre”. „Chce faktycznie doprowadzić do samosądu, do ukamienowania mnie. Chyba, że się wycofam. Wyraźnie zmierza do tego, żebym nie miał wyjścia”. Odpowiedział spokojnie:
     – Ja czarta nie mam, ale czczę Ojca mego. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki.
     – Teraz wiemy, że czarta masz. Abraham umarł i prorocy, a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Czy Ty jesteś większy od naszego ojca Abrahama, który przecież umarł?!
     Wyraźnie Go prowokował, wiedząc, co odpowie. Ale postanowił nie wycofywać się. Nie tylko odpowiadał na jego pytania, ale je poszerzał. Znowu i w tym wypadku tak postąpił:
     – Jeżeli ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem. Ja Go znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy kłamcą.
     Już myślał, że po tym zdaniu Go zaatakują. Ale jeszcze i to przełknęli, udali, że nie słyszą, że nie rozumieją. Teraz zaistniała sytuacja odwrotna: to On ich prowokował, to On ich wzywał o reakcji, a oni się wycofywali i robili uniki. Tę niebezpieczną grę śledzili uczniowie. Również Piotr, na którego od czasu do czasu rzucał spojrzenie i widział, jak mu tężeje twarz. Prawie w ostatniej chwili rzucił Mu:
     – Furtka jest za Tobą w murze. Ale teraz nie odwracaj tam głowy.
     – Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał go i ucieszył się.
     – Pięćdziesięciu lat nie masz i Abrahama widziałeś?
     To było przyciśnięcie do ściany. Poprzednie Jego zdanie nie uprawniało Szymona do takiego pytania. Mógł się jeszcze z niego wykręcić. Ale nie chciał. Jeżeli to ma być godzina prawdy – niech będzie, choć wiedział, że to może być Jego ostatnie zdanie w życiu:
     – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, zanim Abraham się stał, jam jest.
     Tak, to było to. Odpowiedzią był okrzyk, który zabrzmiał jak klaśnięcie kamienia o kamień:
     – Zbluźnił!
     Zawtórował mu wrzask faryzeuszów:
     – Śmierć Mu!
     Rzucili się do sterty gruzu, roztrącając zdezorientowanych ludzi. I to był równocześnie moment, który pozwolił Piotrowi uratować Mu życie – gdyż obiema rękami chwycił Go w pół i zasłaniając sobą, błyskawicznymi susami zaczął biec ku zbawczej furtce. Jeszcze krzyknął ku reszcie chłopców:
     – Blokujcie nas.
     Za moment znaleźli się przy bramce, którą teraz Piotr szarpnął, odsłaniając niewielki otwór w murze.
     – Wchodź! – usłyszał jego okrzyk.
     Schylił się jak tylko mógł i znalazł się po drugiej stronie. Tuż za Nim wsunął się Piotr.
     Gdy pierwsze kamienie rozpryskiwały się na murze, Piotr zatrzaskiwał za sobą drzwi.
     – Trafili Cię, Jezu?
     – Nie. A ciebie?
     – Też nie. Poczekaj. Zaraz biegniemy – Piotr był dziwnie spokojny.
     Na drzwi runął grad kamieni.
     – Uciekajmy – przynaglał go.
     – Poczekaj, jeszcze moment.
     Piotr wciąż coś tam jeszcze przy drzwiach manipulował, a potem porwał Go pod ramię i wolno, ale przecież jak na te ciemności w szalonym tempie, zaczęli biec. Dopiero po chwili, gdy wzrok Jego oswoił się z ciemnością, zauważył jakieś okna czy tylko dziury w murze, przez które wlewał się słaby blask dzienny, umożliwiający im w ogóle jakieś poruszanie się.
     – Uważaj, teraz schody – usłyszał ostrzeżenie Piotra.
     Tak, spostrzegł je. A więc po schodach, po dwa, trzy na raz, byle szybciej, byle dalej od tych, którzy za chwilę wpadną tutaj w pogoni za nimi. Schody, schody, schody, bez końca schody, aż do zadyszki, kiedy nie ma czym oddychać, kiedy zdaje się, że serce rozwali klatkę piersiową. Wreszcie koniec biegu. Przystanęli. Nasłuchiwali, starając się, by przez swoje oddechy usłyszeć odgłosy pogoni. Ale nic się nie działo. Trwała cisza.
     – No, nasi chłopcy sprawili się na medal. Nikogo nie przypuścili. Ale ile oberwali, to oberwali – słyszał zdyszany wciąż szept Piotra.
     – Co dalej? – spytał.
     – Teraz wychodzimy na Dziedziniec Kobiet. I zachowujemy się tak, jak gdyby nigdy nic – instruował Piotr.
     – Tylko jeszcze chwila odpoczynku, żebyśmy nie wyglądali na uciekinierów.
     – W porządku.
     Odczekali jeszcze chwilę, poprawili suknie, sznury, włosy, brody i gdy uznali, że wyglądają normalnie, pchnęli drzwi. Faktycznie, byli na Dziedzińcu Kobiet, Ogromna płaszczyzna była zapełniona w miarę gęstym tłumem.
     – Wiadomo, szabat. Nie ma się co dziwić, że tyle ludzi – tłumacył Piotr, jakby to było konieczne. – Całe szczęście dla nas, bo łatwiej zniknąć.
     – A teraz zachowujemy się jak jerozolimczycy, którzy świętują.
     Już Go tu i ówdzie ludzie rozpoznawali, pozdrawiali, pokazywali jedni drugim, wymieniali uwagi. Uśmiechy.
     – Ale skąd ty znałeś to przejście? – zapytał Piotra w miarę spokojnie, jakby to chodziło o pogodę.
     – Ja już od dawna z Szymkiem przemyśliwałem, czy jak wolisz, przewidywałem rozmaite wersje zamachu na Ciebie. W wolnych chwilach przeglądnęliśmy wszystkie kąty, szukając jakichś możliwości ucieczki z Portyku Salomona, który sobie upatrzyłeś jako swoje miejsce. Zupełnie przypadkowo odkryliśmy to przejście.
     – Skąd ono?
     – Resztki starej, jeszcze chyba Salomonowej świątyni, które kiedyś zostaną zasypane gruzem, ale póki co przysłużyły się nam. Założyliśmy tę dziurę jakimiś prowizorycznymi drzwiami i – jak znalazł. Oczywiście, wnętrze tego przejścia trochę inaczej wyglądało. Pełne było jakiegoś gruzu. Ale chwyciliśmy się za robotę i doprowadziliśmy je do porządku.
     – Dziwię się, że jeszcze nie przyszli.
     – Nie zauważyłeś w ciemnościach, że ja uruchomiłem wielki kamień, który zawalił za nami wejście.
     – Istotnie nie zauważyłem.
     – Bo też i nie kosztowało mnie to wiele roboty, wysunąłem klin, a kamień umieszczony na pochylni potoczył się sam.
     – Tak, jak to chętnie stosują w grobowcach?
     – Właśnie tak.
     – No, wreszcie! – usłyszał głos Janka i zaraz ten wyłonił się spośród tłumu; rozpędzony wpadł Mu w objęcia.
     – Już myśleliśmy, żeście wrócili do Betanii albo nie wiem dokąd. Szukamy was i szukamy.
     – A co z wami? – zapytał z troską Piotr. – Nikomu nic się nie stało?
     – A cóżby nam się mogło stać. Owszem, nie powiem, wpadli na nas faryzeusze. I może by do czego doszło, ale Szymek rozkazał, żeby ich przepuścić – teraz włączył się do rozmowy Jakub. – Tośmy ich przepuścili. Oni otworzyli drzwi i przekonali się, że za drzwiami jest skała – mówił dalej, ale Janek mu przerwał, wołając:
     – No i wyobraź sobie, Jezu, co było dalej! Oni zbaranieli i myśmy zbaranieli. I oni z pewnością pomyśleli, żeś Ty czarodziej. Myśmy też tak pomyśleli, ale Szymek nam potem wszystko wytłumaczył. No to przybiegliśmy was tu szukać. Oczywiście dopiero gdy się faryzeusze rozeszli jak niepyszni.