Biblioteka



WSKRZESZENIE ŁAZARZA (2)




WSKRZESZENIE ŁAZARZA (2)



     Czekali już dość długo na Martę czy Magdę w kępie drzew u stóp wzniesienia, na którym leżała Betania. Aż zobaczyli – czarną postać, która w rozwianej sukni zaczęła zbiegać w dół po zboczu pokrytym krzewami winorośli. To była Marta. Za nią w pewnej odległości schodził Tadek. Po chwili znalazła się przy nich. Zdyszana, zarumieniona, niosąca w sobie żałość po stracie Łazarza. Upadła Mu do stóp, mówiąc:
     – Panie, gdybyś tu był, nie umarłby brat mój.
     Nie rozumiał tego zdania. „Dlaczego ona mówi: <Gdybyś tu był, nie umarłby brat mój>?” Zadawał sobie pytania: „Czyżby to znaczyło, że nie odważyliby się dokonać na Łazarzu tego zamachu? Czy że Bóg nie dopuściłby do tego ze względu na moją obecność? A może liczyły na to, ze uleczyłbym go z choroby?” Ale zbyt dużo było świadków, zbyt mało czasu, żeby o coś pytać. Oświadczył krótko:
     – Zmartwychwstanie brat twój.
     – Wiem, że zmartwychwstanie w dniu ostatecznym – powiedziała zaskoczona.
     – Jam jest zmartwychwstaniem i życiem. Kto wierzy we mnie, choćby i umarł, żyć będzie. Wierzysz w to? – powiedział kategorycznie.
     – Tak, Panie. Ja wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży – potwierdziła, nadal nie wiedząc, o co chodzi.
     Aż sam się zdziwił, skąd w niej i skąd w Nim zerwał się nieoczekiwanie potok tak zasadniczych stwierdzeń.
     Nagle Marta rozpłakała się. Przygarnął ją i przytulił. Ale ona – zawsze taka opanowana i surowa – już oderwała się od Niego, otarła mokrą od łez twarz i powiedziała:
     – Jestem pewna, że i teraz Bóg sprawi wszystko, o cokolwiek Go tylko poprosisz.
     Znowu i to zdanie stanowiło zagadkę. „O czym ona mówi? Co tu się kryje?” Marta była coraz bardziej zdenerwowana. Nie poznawał jej. Zawsze spokojna, teraz traciła panowanie nad sobą. Choć równocześnie nie mówiła wszystkiego do końca. Chyba krępowała ją obecność apostołów, stojących tuż obok. Nagle zapragnął się widzieć z Marią.
     – A co z Marią?
     – Chcesz się z nią widzieć? – spytała niepewnie.
     – Tak.
     – To poczekaj tutaj, zaraz jakoś się z nią skontaktuję i może jej się uda tu przyjść.
     – Nie możemy iść z tobą do twego domu? – spytał, jakby sprawdzając przypuszczenia Szymka.
     – Nie, nie, w żadnym wypadku – oświadczyła stanowczo.
     – Dlaczego? Powiedz, co się dzieje? – chciał wreszcie usłyszeć prawdę.
     Marta podeszła, przytuliła się do Niego jakby na pożegnanie i wyszeptała Mu do ucha:
     – Czekają na Ciebie.
     – Ale widzisz, że nie jestem sam – odszeptał jej. – Przecież jest ze mną Dwunastka.
     – Nic nie pomoże. Błagam, zostań tu – Marta miała znowu łzy w oczach.
     – Dobrze, czekamy tutaj na Marię – powiedział na głos.
     Pozostał wraz z uczniami, oczekując na przyjście Marii.
     – Myślisz, że czekają na Ciebie? – zapytał Piotr.
     – Potwierdza się chyba, co mówił Szymek – odrzekł krótko.
     – Na to wygląda – tu zabrał głos Tomasz. – Bo dlaczego Marta nas nie zaprosiła do domu, ale kazała tu czekać jak trędowatym.
     – Ech, chłopcy, to widać, żeście niewojskowi ludzie. Wciąż mi nie dowierzacie – oświadczył ze śmiechem Szymek, który od dłuższej chwili „strzygł uszami” w ich stronę, choć był niby zajęty rozmową w grupce obok. – Tu jest wszystko jasne. Tak jak przypuszczałem. Normalna zasadzka na Ciebie, Jezu. Wiedzą, że przyjdziesz. I czekają na Ciebie. Iść tam, to pchać się w ich łapy. Czyste samobójstwo, a przynajmniej pewne uwięzienie. Nie ma co się narażać. Wracamy na swoje miejsce, poczekamy na Galilejczyków, jak będą szli na Paschę do Jerozolimy. I do nich dołączymy. Ty mu już nie pomożesz, a sobie możesz zaszkodzić.
     Przerwał wywód Szymka krótkim oświadczeniem:
     – Na razie schowajmy się w lesie, usiądźmy, odpoczniemy, bo jak z tego wynika, jeszcze niejedno dzisiaj nas spotka.
     Posiadali więc na stoku wzniesienia i czekali pełni niepokoju.
     Już od dawna wiedział, co zrobi, i o to prosił Ojca: o wskrzeszenie Łazarza. Ale jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, jakie to było szaleństwo. Bo jedno nie ulegało wątpliwości, że za tą śmiercią Łazarza tkwi jakaś afera, w którą są wmieszani „wszyscy święci jerozolimscy”. A wycelowana została przeciwko Niemu. Miała Go zmieść z ziemi, doprowadzić do Jego śmierci. Mieszanie się, zakłócenie tej operacji było wsadzaniem palca między szprychy toczącego się koła. „Taka interwencja jak wskrzeszenie Łazarza będzie przekreśleniem ich planów, stąd też doprowadzi ich do wściekłości czy nawet szaleństwa i w odwecie przyjść może do jakichś gwałtownych posunięć, a więc do natychmiastowego zamordowania mnie”. To wszystko stawało Mu jasno przed oczami, gdy siedział teraz oparty o kamień i wpatrywał się niewidzącymi oczami w krajobraz rozciągający się przed Nim. Ale nie te zagrożenia były dla Niego najważniejsze. Najważniejszy był Łazarz. „Ojcze, uczyń ten cud. Niech ludzie się przekonają, że przyjaźń ze mną to nie grzech – prosił gorąco. – Przywróć mu życie”.
     Nagle posłyszał ostrzeżenie Szymka, który trwał na czatach:
     – Idzie Magda. Ale w towarzystwie. Jeden, drugi, trzeci. W porządku. Ale róbcie to z wyczuciem, delikatnie. Trupy niepożądane.
     Wstał i spojrzał w górę. Jeszcze nikogo nie widział. Zakrywały ich drzewa, w których schronił się wraz ze swoją Dwunastką.
     – Rozstawić się po obu stronach ścieżki – syknął Szymek.
     Chłopcy w mgnieniu oka dostosowali się do jego polecenia. Na środku ścieżki, która w tym miejscu rozszerzała się w niewielki plac, pozostał tylko On sam. Był to już czas najwyższy, bo z zakrętu wypadła Maria. Ale za nią jeden, dwóch, trzech mężczyzn. „Żołnierze poprzebierani” – przebiegło Mu przez myśl. Maria zwolniła, rozwarła ręce, jakby się chciała Mu rzucić w ramiona, ale tuż przed Nim zatrzymała się i pochyliła aż do ziemi i usłyszał, że mówi to samo zdanie, które Marta powiedziała:
     – Panie, gdybyś tu był, nie umarłby brat mój.
     Równocześnie kontrolował, co się dzieje na drugim planie. Ale na szczęście nie działo się nic złego. Jego chłopcy „pewni swojego” wychodzili spokojnie zza drzew. Towarzysze Marii, świadomi że są na przegranych pozycjach, zachowywali się jak jej troskliwi opiekunowie. Ta zupełnie nie zważała, co się działo za jej plecami, rozszlochała się na dobre. Przygarnął ją ku sobie. Udzieliło się Mu jej wzruszenie, i Nim targnął szloch. Ale nie chciał się roztkliwiać, zapytał Marię:
     – Gdzieście go położyli?
     – Panie, chodź i zobacz – odrzekli towarzysze Marii w jej zastępstwie, z przesadną uprzejmością.
     „Czy to zaproszenie do odwiedzenia grobu Łazarza, czy też do więzienia?” Ale już nie chciał o tym myśleć. Zaczął iść szybko w górę, aby jak najprędzej stało się to, co się stać miało. Aby nie było tej zafałszowanej sytuacji, która zdawała się oblepiać Go ze wszystkich stron. Aby wszystko wróciło do normalności.
     Już szli pod górę, na pozór w zgodzie. Obstawa Magdy udawała nadal jej przyjaciół, ale Jego Dwunastka traktowała ich jako zakładników. Przy jednym szedł Piotr, przy drugim Szymek, przy trzecim Tadek.
     To wszystko rozgrywało się na marginesie Jego uwagi. Cały czas się modlił: „Ojcze mój, niech ten, kto stał przy mnie w mojej obronie, nie będzie pochłonięty przez ciemność śmierci haniebnej, niech nie szydzą z niego nieprzyjaciele, niech się nie unoszą bezkarnością ci, którzy popełnili nieprawość. Wskrześ go z martwych, tak jak proszę: wskrześ mnie z martwych, gdy dosięgnie mnie nienawiść Twoich wrogów”.
     Już byli na górze, już wchodzili boczną bramą do pełnego pięknych drzew i krzaków ogrodu, który tak zawsze podziwiał. Był teraz jakby odmieniony, obcy, bo w głębi czernił się tłumek ludzi, zebrany przed małym urwiskiem skalnym, skąd dobiegał lament płaczek. Zwolnił. Szedł ku niemu teraz już spokojnie. Jeszcze chwila i osiągnął grobowiec. Zobaczył płytę kamienną, zamykającą wejście do wnętrza. Jakiś spazm wewnętrzny schwycił Go za gardło. Poczuł łzy płynące po policzkach. Ktoś obok Niego powiedział:
     – Oto jak go kochał.
     Posłyszał też inny szept:
     – Czyż Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by nie umarł?
     Znowu wstrząsnął Nim szloch. Ale opanował się. Przetarł twarz wierzchem dłoni, zwrócił się do Marty stojącej obok Niego i powiedział cicho:
     – Usuńcie kamień.
     Zobaczył jej zdziwione, przestraszone oczy, poruszające się wargi, doszedł do Niego jej głos, jakby obcy, z zaświatów:
     – Panie, już cuchnie. Leży przecież od czterech dni w grobie.
     Nie rozumiała Go. Ale zrozumiał Judasz. Energicznie odepchnął stojącego mu na drodze Piotra, a teraz, ustami prawie przytkniętymi do Jego ucha, szeptał gorączkowo:
     – Zostaw. Nie rób tego. To Ci tylko zaszkodzi. Jemu nie pomoże. On musiał umrzeć.
     Jakby nie słyszał Judasza. Odpowiedział Marcie:
     – Czyż ci nie powiedziałem, że jeżeli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?
     Ale nie zareagowała na to oświadczenie. Twarz jej była taka sama, a nawet tamto przerażenie zdawało się rosnąć. Naraz blask zrozumienia pojawił się w jej oczach, rósł, ogromniał, objął całą jej twarz, całą jej postać. I wybuchła zduszonym szeptem:
     – Naprawdę? Chcesz to zrobić?
     Skinął głową.
     Oderwała się od Niego, dobiegł Go jej głos, wydający komuś jakieś polecenia. Sam stał wciąż nieruchomy, z oczami wbitymi w kamień tarasujący wejście do wnętrza. Prawie że chciał go wzrokiem odsunąć. „Powrócisz do swego ciała, kochany. Na pewno wolałbyś pozostać u mojego Ojca. Ale jesteś tu potrzebny. Musisz jeszcze trochę popracować, pomóc mi. Musi się przez twoje wskrzeszenie ukazać prawda Boża. Wracaj, wychodź, przyjdź. Czekam ja, czekamy wszyscy”. Aż wreszcie zobaczył dwóch ludzi – sługi miejscowe – którzy podeszli do grobu i, spozierając niepewnie w stronę Marty, która im towarzyszyła, jakby upewniając się, czy zrozumieli jej polecenie, na oczach zaskoczonych, nierozumiejących nic ludzi przystąpili – wciąż jeszcze z wyraźnymi oporami – do odtoczenia kamienia nagrobnego. Nagle gdzieś zza Jego pleców wystrzelił okrzyk:
     – Nie!
     I ktoś się zaczął przepychać gwałtownie przez zbity tłumek ludzi, wrzeszcząc cały czas:
     – Czy wyście zwariowali? Co wy robicie?! Kto wam to rozkazał? Chcecie się zanieczyścić? To jest zakazane Prawem!
     Na pusty placyk przed grobem przebił się jakiś faryzeusz, wpadł na jednego z robotników, wczepił się w niego rękami, chcąc go odepchnąć od kamienia, ale zaraz poszedł za jego wzrokiem, skierowanym na Martę. Oderwał się od służącego i napadł na nią:
     – Czy wiesz, że nie wolno? Co ty wyrabiasz!?
     Ta spojrzała pytająco na Niego. Faryzeusz wreszcie Go spostrzegł:
     – A, to Ty jesteś winowajcą. No oczywiście. Mogłem się spodziewać. Wariat. Chce odwiedzić swojego przyjaciela. Czy nie tak? Ale po co wy Go słuchacie, skoro wiecie, kim On jest, ten bluźnierca, opętany przez szatana! Czemu ty Go wciąż słuchasz? – znowu zwrócił się do Marty. – Dlaczego nam nie ufasz, gdy ci tłumaczymy, kim jest ten szaleniec z Nazaretu?
     To wszystko prawie do Niego nie dochodziło, a przynajmniej pozostawało na obrzeżu Jego uwagi. Cały był skoncentrowany na prośbie do Boga. Prośbie gorącej, nieustępliwej. Prośbie-pewności, że zostanie wysłuchany, że nie może być inaczej, że jeżeli ma budować z polecenia Ojca królestwo Boże na ziemi, to niech ono będzie i w ten sposób realizowane, że wszystko będzie w sprawiedliwości i prawdzie, wszystko i wszędzie, gdzie tylko On postawi nogę.
     Ale już ten pierwszy szok wywołany wrzaskiem i awanturowaniem się faryzeusza minął. Znowu robotnicy spojrzeli pytająco na Martę, Marta na Niego. On skinął głową, potwierdzając swoją poprzednią decyzję. Marta dała znak sługom. Ci już energicznie zabrali się do roboty.
     Kamień drgnął i powoli odtaczał się, ukazując czarną czeluść. Powiało słodkim, trupim zapachem, ludzie cofnęli się przezornie, wciąż patrząc z rosnącym przestrachem to na Niego, to na ziejący otwór grobowy.
     Faryzeusz odskoczył już bez słowa, stanął wpatrzony w Niego jak w potępieńca, czekając na to, co nastąpi. Nie tylko on. Wszyscy tu zgromadzeni wpatrywali się w Niego, rzucając tylko od czasu do czasu bojaźliwe spojrzenia na to, co robią słudzy. Kątem oka dostrzegł, że ktoś obok Niego zbielałymi wargami szepcze do siebie czy do towarzysza przy nim stojącego:
     – Po co On kazał odsunąć kamień? Czy On naprawdę chce tam wejść? Czy On zwariował?
     Spokojnie podszedł do skały, oparł się o nią i wychylony w głąb pieczary, zawołał donośnym głosem:
     – Łazarzu, tobie mówię, wstań.
     Jakby przystanął w drzwiach do sypialni, w której Jego przyjaciel zaspał. A to już słońce wysoko, a to tyle spraw niezałatwionych, a to wszyscy zainteresowani domagają się jego obecności.
     Wsłuchiwał się w ciszę grobu, wyczekując najmniejszego odgłosu. Ale nic się nie działo. Nie tylko On słuchał. Zgromadzony za Nim tłumek również. Chyba dopiero teraz ludzie zrozumieli, po co słudzy odwalali kamień. Cisza panowała, jakby nikogo nie było. Zebrani przed grobem zdawali się wstrzymywać oddechy. I nagle wystrzelił okrzyk:
     – Wariat! Wariat! Mówiłem, że wariat, a wy Mu wierzycie!
     To krzyczał ten sam faryzeusz, stojący wciąż z boku.
     Pochylił się jeszcze niżej i wsunął się do pieczary. W pierwszej chwili nic nie widział. Ale już za moment dojrzał bielejącą postać leżącą na kamiennej półce, umieszczonej nisko, tuż przy ziemi. Jeszcze dwa kroki i stał nad ciałem Łazarza, obandażowanym taśmami płótna. Przykucnął, wsadził jedną rękę pod kark, drugą pod uda i dźwignął na tyle, aby przekręcić go. Teraz oparł go plecami o skałę i spuścił nogi z ławy na ziemię. Pod rękami czuł nie bezwładne, martwe ciało, ale ciało żyjącego człowieka.
     – Kochany, poczekaj jeszcze chwilę i już będziesz wolny. Pomogę ci wyjść. Ale i ty mi pomóż, bo tu strasznie ciasno. Powolutku dźwigaj się.
     Łazarz posłusznie, choć z trudem, starał się podnieść.
     – Spróbuj wstać, tylko ostrożnie, bo tu nisko i wychodzimy.
Łazarz stosował się do Jego poleceń i drobiąc skrępowanymi nogami, przesuwał się ku wyjściu.
     – Najpierw ty, a ja za tobą. Trzymaj się nisko – prowadził go w kierunku otworu.
     Usłyszał krzyk ludzi i tupot uciekających.
     – Teraz możesz się już wyprostować, jesteśmy na powietrzu.
     Wysunął się On również z grobu i porwał przyjaciela w ramiona. Jeszcze trzymając go, krzyknął w stronę Marii i Marty, które jedne ostały się na miejscu:
     – Rozwiążcie go!
     Dopiero to polecenie pchnęło Magdę do działania i wytrąciło z odrętwienia Martę. Rzuciły się do brata, zaczęły wyplątywać go z płócien, w które był spowity, wreszcie zdjęły mu chustę z głowy. Stał, mrugając powiekami, oślepiony dziennym światłem, niewiele widzący, aż Go rozpoznał. Rozwarł ramiona i wpadł w Jego objęcia.
     – Zawczasu wybrałeś się na tamtą stronę. Jeszcze trzeba tu trochę popracować – zaśmiał się do niego, klepiąc go po plecach.


     Potem siedzieli przy kolacji – która zamiast stypy pogrzebowej przemieniła się w ucztę wesela – wraz z domownikami i przyjaciółmi, którzy na wieść o cudzie przybywali, aby się przekonać, czy to prawda, aby się nacieszyć, że znowu go mają wśród żyjących. Pomiędzy nimi był również faryzeusz, awanturujący się niedawno przy grobie:
     – Czy masz pojęcie, że nie wszyscy uwierzyli w to, żeś Ty ten cud sprawił?
     – Nie pierwszy to raz, muszę cię pocieszyć – roześmiał się.
     – Ja im mówię: „Widziałem na własne oczy”. To oni mi odpowiedzieli: „Ty tak mówisz, bo jesteś jednym z nich”.
     – Co ty na to? – zapytał Filip.
     – Ja mówię: „Tak, ja teraz już jestem jednym z nich”.
     – A co oni?
     – A oni: „No widzisz. Ty dlatego tak mówisz, bo jesteś jednym z nich”. To ja im tłumaczę: „Ale ja nie byłem jednym z nich”. Odpowiedzieli mi: „Ale teraz jesteś. To dlatego tak mówisz”.