Biblioteka





TEŚCIOWIE


Ona czujnie patrzy
Pilnuje by nie zgasł płomień domowego ogniska
Kiedy trzeba miotłą odpędzi nocne ćmy
Ona oko i ucho domu
Sto na straży szlachetnych praw i obowiązków
Kroi pieluszki dla nienarodzonych
Jest wysłańcem praktycznego życia
……………………………
Przeproście teściową
Starą kobietę, która wyciąga ręce
Aby się ogrzać przy ognisku domowym


Pokłońcie się do samej ziemi
Głupie konie rżące na dźwięk
Tego szacownego imienia
I powiedzcie ludzkim głosem
„Chodź matko do nas”
                                        (Tadeusz Różewicz)


     A gdy pojawi się na horyzoncie twojego życia ta jedna jedyna, a gdy zaczniesz myśleć o jakiejś dziewczynie w kategoriach małżeństwa, zajdź jak najprędzej do jej domu. Zobacz jej matkę. Spróbuj sobie postawić pytanie: „Czy będę w stanie powiedzieć do niej: mamo”. Zobacz jej ojca. Z tym samym pytaniem: „Czy będę w stanie powiedzieć do niego: tato”. Czy jest to taki dom, w którym będzie ci dobrze. Czy będzie mógł to być twój drugi dom.
     Równocześnie bądź przygotowany na reakcje z drugiej strony. Oni sobie też usiłują odpowiedzieć na podobne pytanie: „Czy będziemy w stanie nazwać tego chłopca swoim synem”. Nie zdziw się, że nie zawsze, nie od razu spotkasz się z entuzjazmem. Nie dziw się, że spotkasz się z ostrą krytyką, która może nawet do ciebie dojdzie: „Jak on chodzi, jak on się wyraża, jak on się zachowuje, jak on się ubiera”. Nie oburzaj się, nie mów, że z teściową ty się nie żenisz ani nie masz zamiaru podbijać jej serca i że ci na niej nic a nic nie zależy.
     Spróbuj to zrozumieć, że stanowisko krytyczne, a nawet nieprzyjazne rodziców twojej dziewczyny – czy rodziców twojego chłopca – płynie z głębszych źródeł: oni czują w tobie potencjalnego wroga. Zwłaszcza matka. Przecież swoje dziecko w sobie nosiła przez dziewięć miesięcy. Ona je wyniańczyła. To część jej samej, jej ciała, jej duszy. I teraz przychodzisz ty, obcy, barbarzyńca, żeby je porwać. Zdawaj sobie z tego sprawę i staraj się ich oswoić, i pozwól, żeby cię oswoili.
     Pamiętasz rozmowę lisa z Małym Księciem w książce Saint-Exupery’ego. Oswoić to znaczy uczynić kogoś swoim. Dać się oswoić, to znaczy pozwolić, żebyś ty stał się jego. A więc staraj się wejść w ich świat. Słuchaj, jak mówią. Dostosuj się do ich zwyczajów, uszanuj ich obyczaje. Sam mów do nich. Mów o sobie, o swoim życiu, o swoich planach, zamiarach, o swoim domu, o tym, co myślisz. Nie unikaj kontaktów z nimi. Wypij z nimi herbatę, zjedz podwieczorek. Przyjdź na ich imieniny, urodziny. Niech to będzie coraz wyraźniejsze, że ty przychodzisz nie tylko do ich córki, ale i do nich.
     Oni muszą się do tego przyzwyczaić, że zdobywają w tobie nowe dziecko. Oni muszą coraz bardziej ciebie uważać za swojego. I nie tylko formalnie, ale faktycznie. Ty musisz się stopniowo coraz bardziej stawać członkiem ich rodziny. Oni chcą małżeństwo swojego dziecka traktować nie tylko jako jego odejście z domu rodzinnego, ale jako poszerzenie rodziny. Rodzice, choć wiedzą, że jakoś tracą swoje dziecko, równocześnie wiedzą, że jakoś wzbogacają się przez nowe. Ale najpierw tracą. Pan Jezus powiedział: „Człowiek opuści ojca i matkę”. I tak być musi ze strony chłopca i dziewczyny. To musi być odejście. To nie może być jedną nogą jeszcze w domu rodzinnym, a drugą nogą w nowym mieszkaniu. To ma być kategoryczne odejście z domu, wraz ze wszystkimi swoimi rzeczami, a nie część tu a część tam. Bo to, co zdawałoby się nieważne: materialne uwarunkowanie, ma swoje psychologiczne konsekwencje. A więc odejście fizyczne i psychiczne.
     To nie może być wiszenie u klamki rodziców, na garnuszku rodziców. To nie może być psychiczne uzależnienie: że wciąż najbliższym człowiekiem jest matka i ojciec, i z nimi trwają bez przerwy, bez końca rozmowy i narady, a nie z człowiekiem, któremu przysięgało się wierność. Ale na to się muszą całkiem świadomie zdecydować również rodzice. Powinni pozwolić im siebie opuścić. Zostawić ich sobie. A więc nie nachodzić, nie nałazić, nie siedzieć im na głowie. Jak również nie zapraszać bez przerwy, nie zmuszać, by te ciągłe zaproszenia młodzi musieli przyjmować. Zostawić ich sobie, by mieli czas, by mieli możliwość budowania swojego „razem”, swojego „my”.
     Ale z drugiej strony, jeżeli ci się zdaje, że z chwilą zawarcia małżeństwa odchodzisz z domu na zawsze, zrywasz wszelkie więzy rodzinne, zakładasz niezależne gniazdo, nie będziesz utrzymywał z nikim z rodziny żadnych kontaktów, że ich nie potrzebujesz ani nigdy potrzebował nie będziesz – to się mylisz. Nawet gdy wychodzisz ze swojego domu zbuntowany. Nawet gdy oceniasz swoich rodziców bardzo krytycznie. Nawet gdy ich uważasz za konserwatywnych, zacofanych, staroświeckich a przynajmniej przestarzałych, nierozumiejących współczesnego życia, współczesnych wymogów. Nawet wtedy wiedz, że wrócisz wcześniej, niż ci się zdaje. Bo tak to też być musi. Nie może być inaczej. Pamiętam Małgorzatę, która pełna buntu oświadczyła swojej matce: „Tylko pamiętaj, jak urodzę dziecko, to ty się go nigdy nie dotkniesz”. Pamiętam, bo opowiedziała mi to właśnie jej matka, pełna przerażenia, skąd to takie oświadczenie. Pocieszałem ją jak mogłem, że tak to na pewno nie będzie: „Jeszcze cię sama poprosi, byś się zajęła jej dzieckiem”. I tak się też stało. Wyniańczyła Małgorzacie całą trójkę jej chłopców.
     A więc, przy faktycznym odejściu dzieci do nowego gniazda, powinien trwać kontakt z rodzicami, bo są oni potrzebni wciąż. Potrzebni są wtedy zwłaszcza, gdyby doszło do jakichś pomiędzy młodymi nieporozumień. Z tym trzeba się liczyć, na to trzeba być przygotowanym. Takie nieporozumienia nie mogą być jakimś totalnym zaskoczeniem. Dwoje młodych ludzi. Dwoje indywidualistów. Wychowanych w innych domach, w innych światach, w innych tradycjach – i nagle mają spędzać ze sobą 24 godziny na dobę. Jeszcze nie wiedzą, co to jest miłość – ta całkiem na co dzień – że to jest bezustanne dawanie swojego czasu, uśmiechu, usługi, cierpliwości, bez przeliczania ile za to dostanę, że to jest bezustanne przebaczanie bez wyliczania, ile razy mnie przebaczono. Tego się muszą nauczyć, ale póki co, wychodzą jakieś zadry, kolce, zahaczenia, nierówności.
     I tu niejednokrotnie dochodzi do tragedii. Powodem bywają na pozór głupstwa, które zwielokrotnione przez dnie i miesiące narastają do problemów. „Bo ona jest flejtuch”. „Bo on po pracy bierze gazetę i nic go nie obchodzi”. I w którymś momencie przed dom rodziców zajeżdża taksówka, z niej gramoli się córka, wypakowuje poduszki, sukienki, buty i jeszcze tam parę książek z oświadczeniem: „Ja do tego brutala już nigdy nie wrócę”. I teraz przychodzi czas na wielkoduszność rodziców. Bo należy córkę wsadzić z powrotem do taksówki i odesłać do męża. Ale bywa przeciwnie. Matka tuli do łona rozszlochane dziecko i mówi: „Twoja noga już tamtego progu nie przekroczy. Nie pozwolę, by katowano moją córkę. Masz tu u nas swoje miejsce”. Ileż takich przykładów, kiedy rodzice nie zaakceptowali od początku swego zięcia. Zresztą bywa to jego winą, że o to wcale się nie starał. Nieporozumienia wybuchające między nim a córką stają się tylko potwierdzeniem ich opinii. Właściwie na rozpad tego małżeństwa czekali z dnia na dzień. Nic nie robili, by temu przeciwdziałać. Gdy do tego doszło, mieli pełną satysfakcję i czyste sumienie.
     Przeważnie jest tak, że dziecko, które się rodzi, jest istotnym czynnikiem porządkującym wszystkie napięcia i ustawiającym je w sposób najbardziej naturalny. Tak gdy chodzi o życie młodych małżonków, jak również napięcia na linii: młodzi i ich rodzice. I bywa, że wtedy dzieją się cudowne rzeczy.
     Nie zapomnę, gdy po raz pierwszy taki młody dziadek, czyli innymi słowy taki teść, powiedział mi: „Wstyd mi się przyznać, ale ja swoje wnuki chyba bardziej kocham niż swoje dzieci”. Byłem tym zaskoczony, gdy usłyszałem takie oświadczenie po raz pierwszy, ale gdy usłyszałem po raz setny – od kolejnego, setnego dziadka, kolejnej, setnej babci – to teraz już wiem: to tak jest. To druga młodość tych ludzi, którzy teraz już na emeryturze albo jeszcze nie. Zdawało im się, że mają wszystko już za sobą, a teraz trzeba tylko spokojnie dożywać swych dni, i nagle wybuchła w nich nowa, nieoczekiwana miłość: miłość do swego wnuka, do wnuczki. Nagle odkryli, że przed nimi wyrósł nowy cel, nowe powołanie, najpiękniejsze, jakie człowiek może otrzymać – wychowanie małego człowieka.
     Taki najbardziej ewidentny przykład, co wnuk może uczynić z babcią, miałem tuż obok, u moich przyjaciół. Była pani domu, która w gruncie rzeczy nigdy nie pracowała w swoim zawodzie, bo po stażu wyszła za mąż. Przyszły dzieci na świat – dwie córki i syn. Wobec tego została w domu. A potem, gdy dzieci wyrosły, „przeszła na emeryturę”. Wyglądało to tak, że zawsze, ile razy tam przyszedłem, o każdej porze dnia była w szlafroku, bo miała migrenę. Ubierała się czasem wieczorem. Dokładnie rzecz biorąc, zawsze w soboty, bo szła do Piwnicy, a poza tym w te dnie, gdy szła do teatru albo na koncerty. Prawie nie zauważyła tego, że pierwsza córka wyszła za mąż. Aż przyszło pierwsze dziecko na świat. I wtedy zwariowała. Zajęła się nim. Ale jak. Boże. Wstawała o piątej rano i biegła do córki, tam siedziała do późna w noc przy obłędnej harówce – córka chorowała. Potem ona, która nie wyobrażała sobie, że można żyć bez miasta: bez Piwnicy, teatrów, kabaretów, koncertów, bez tych wszystkich ludzi, z którymi się spotykała, ona pojechała na wieś i siedziała tam bez przerwy pół roku, bo tego wymagało zdrowie dziecka. I już nigdy nie powróciła do tamtego dawnego życia, bo po prostu już nie znalazła na to czasu. Bo potem przyszło na świat jedno i drugie dziecko drugiej córki. Bo potem przyszły na świat dzieci syna. A ona jest najszczęśliwszą babcią pod słońcem. I chociaż lata lecą, to dla niej prawie że w przeciwnym kierunku. Zniknęły migreny, palpitacje serca.