Biblioteka





WYJŚĆ Z DOMU


        Właśnie ojciec kiwa na matkę.
        że już wzeszła gwiazdka na niebie,
        że czas dzielić się opłatkiem,
        więc wszyscy podchodzą do siebie
        i serca drżą uroczyście 
        jak na drzewie przy liściach liście. 
        Jest cicho. Choinka płonie.
                                              (K. I. Gałczyński)


     Powiedziała, że choć ja je nie znam, to ona mnie zna, bo chodzi na te nasze Msze święte niedzielne, że chciałaby porozmawiać. Umówiliśmy się na następny dzień po obiedzie.
     Była na czas. Przyniosłem z góry herbatę, jakieś ciastka. Zauważyłem, że jest w ciąży.
     – Ja chciałam porozmawiać, proszę księdza, o swoim dalszym życiu. Nie wiem, co mam robić. Jestem na granicy wytrzymałości nerwowej. Nie panuję nad sobą. Proszę mi wyraźnie powiedzieć, czy ja jestem winna, czy kto jest winien. Jak mam postępować dalej? Jesteśmy po ślubie od pół roku. Zaraz po ślubie zamieszkałam u jego matki. To są dwa pokoje, właściwie dwa pokoiki, i kuchnia. Nie mogę znieść sposobu postępowania tej kobiety wobec mnie. Wchodzi do pokoju bez pukania, i to pod byle pretekstem, np. żeby znaleźć jakąś swoją torebkę, którą rzekomo u nas zostawiła. Nie pozwoli nic ruszyć, nie zgadza się na żadną zmianę, która by mogła jakoś usprawnić nasze życie. Nie ma mowy o przesunięciu mebla, nie mówiąc już o jakimś obrazie czy dywanie. Czuję się jak nie u siebie. Ja tego zupełnie nie znoszę. Wciąż jestem pod jej wzrokiem – jak pod obstrzałem – kontroluje mnie na każdym kroku. A poza tym najwyraźniej buntuje mi męża przeciwko mnie. Rozpieszcza go w sposób niemożliwy – to jest jedynak. Dawniej zawsze podawała mu śniadanie do łóżka. On nic w domu nie zrobi, nie chce zrobić. Nie potrafi zrobić. A wiem, że potrafi, bo gdy jej nie było, gdyśmy byli razem sami albo gdyśmy wyjeżdżali w góry na wycieczkę, to wszystko zrobił, co trzeba było. Ale przy niej – nigdy. Przecież tak nie wytrzymam. A do tego nie mam żadnej perspektywy na mieszkanie – za pięć lat najwcześniej. Ja do tego czasu zwariuję. A gdy dziecko przyjdzie na świat? Ma kota, przedtem były dwa koty. Nie cierpię kotów. Nie chcę, żeby był kot. Dla dziecka to też niebezpieczne, bo koty mają robaki. Jemu wolno wszystko, jemu wolno wszędzie wejść, bardziej niż mnie na pewno.
     Płakała, mówiła i płakała. Była rozżalona, rozgoryczona, zrzucała z siebie upokorzenia, rozczarowanie, beznadzieję.
     Słuchałem tego zupełnie zgnębiony. Wreszcie powiedziałem:
     – To niech się pani stamtąd wyprowadzi.
     – Dokąd? Dokąd ja teraz pójdę? Do moich rodziców? Pewnie, tam jest lepiej niż u nich, ale ona nie puści go. Już napomykałam o tym mężowi. Odmówił. Odmówili właściwie.
     – No to niech się pani wyprowadzi do osobnego mieszkania.
     – To nie tak łatwo. To niełatwo znaleźć tutaj w mieście pokój. Ja się spodziewam dziecka. Kto mnie przyjmie?
     Nagle wpadło mi do głowy pytanie:
     – Wy pracujecie obydwoje w geologii. Nie moglibyście wyjechać? Wyjedźcie z miasta. Za 5 lat dostaniecie mieszkanie, to wrócicie. Może wam się uda przyspieszyć. Czy macie jakieś możliwości w tym względzie?
     – Tak. Mamy. My teraz kopiemy w Beskidzie Śląskim. Mogłabym dla siebie tam znaleźć pracę. Nawet mi proponowano.
     – Świetnie. Pani jest teraz w ciąży – ruch pani dobrze zrobi, dobrze pani zrobi chodzenie. Dostaniecie tam pokój?
     – Oczywiście że tak. Należy nam się.
     – Znakomicie. Niech pani tam zostanie jak najdłużej.
     Opowiadam to zdarzenie, ale równocześnie nasuwa mi się mnóstwo takich spotkań, rozmów, przykładów. Najbardziej kochający rodzice po prostu nie są w stanie nie zranić, nie dotknąć, nie utrudnić, nie obrzydzić życia. Rodzice reagują wobec tego człowieka tak, jak wobec swojego dziecka, a to już nie jest to samo dziecko – to już są inne konwencje, to już są inne struktury, to już jest inna sytuacja i nie wolno posługiwać się tymi samymi schematami i mechanizmami, którymi posługiwali się dotąd. A oni nie potrafią inaczej i nie są w stanie, bo są z innej płaszczyzny, z innego wymiaru.
     Idealne rozwiązanie? Mój Boże, trudno mówić, co jest idealnym rozwiązaniem. Ale znowu niechże przykładem będzie życie moich młodych przyjaciół. Inka i Grzegorz. Błogosławiłem ich ślub. Wynajęli – zresztą za duże pieniądze – pokój. Byłem u nich w cztery miesiące po ślubie. To, co wynajęli, to była nora. Harowali, by doprowadzić ten pokój do porządku. I doprowadzili. Cacko. Śliczne. Biedniutkie to, ale takie przyjemne, że życzyłbym każdemu młodemu małżeństwu mieć takie cztery ściany jak oni mają, z niszą na gaz i zlewozmywak, maleńką łazienką.
     Może mi na koniec powiesz: jak z tego wynika, jest ksiądz nieprzejednanym wrogiem teściów. Wyobraź sobie, że wręcz przeciwnie. Nawet twierdzę, że wiek XX, a przynajmniej jego druga połowa, będzie kiedyś nazywany wiekiem energii atomowej, kontenerów, babci i dziadka. I nie jestem pewien, które z tych trzech odkryć jest ważniejsze. To ostatnie jest zresztą odkryciem z dwustronną korzyścią: korzyścią dla małżeństw i korzyścią dla babci i dziadków. Po pierwsze z korzyścią dla małżeństw: my już chyba nigdy, a przynajmniej nieprędko, wrócimy do modelu męża – jedynego żywiciela rodziny – i kobiety, którą charakteryzowano w Niemczech skrótem trzech k: Kinder, Küche, Kirche – dzieci, kuchnia, kościół. Kobieta pracuje zawodowo i chce pracować zawodowo. Nie tylko na to, żeby „dorobić”. To jest potrzebne do jej rozwoju osobowego. Oczywiście, to musi być praca z długimi przerwami – gdy przyjdą dzieci. Oczywiście, powinna to być praca nie w pełnym wymiarze godzin. Ale jednak tak. I w tym układzie kobieta potrzebuje pomocy do pracy w domu. Służące są przeżytkiem. Zastępują je, częściowo przynajmniej, pralki, lodówki, automaty kuchenne. Gorzej z dziećmi. Co to są żłobki, dobrze wiemy. Ostateczna ostateczność. W tym poszukiwaniu pomocy łaskawy wzrok spoczął na teściach. Ale i odwrotnie: coraz surowiej przestrzega się przepisów dotyczących wieku emerytalnego. Nowe kadry rosną: trzeba przygotować dla nich miejsca pracy. Czasem coś się w tym układzie zatnie i trzeba korzystać z chęci tych, który pragną popracować jeszcze w swoim zawodzie, ale coraz bardziej rośnie liczba ludzi spacerujących nad brzegiem rzeki samotnie lub z pieskiem. Rośnie liczba tych, którzy rano zrywają się z łóżka automatyzmem wypracowanym tyloletnią praktyką, a potem plączą się po domu, czytają gazety poranne i sprzątają nawet to, co jest posprzątane, i marzą o dawnych, dobrych czasach, przeżywając ból rozstania z pracą. I w ich życiu może się jeszcze coś zdarzyć. Tym czymś, a raczej kimś, jest dziecko ich dzieci. Wnuk. Z pewnością spotykasz takie pary na drogach twoich wędrówek po mieście. Siwy albo mocno szpakowaty pan i mały berbeć, który wisi u jego ręki. Starsza pani, która pcha wózek z małym szkrabem. Trudno zdać sobie sprawę z wagi takiego wydarzenia w życiu człowieka w stanie emerytalnym: radość, że można jeszcze komuś się na coś przydać, i to nie w byle jakiej sprawie, ale najważniejszej: w kształtowaniu osobowości małego człowieka. Radość, że znowu jest się kochanym, że się znowu kocha, i to jak kocha. Niektórzy z nich twierdzą, że własnych dzieci tak nie kochali jak swoje wnuki.
     Może obruszysz się: No, to ksiądz jest nielogiczny, bo teraz postuluje, aby teściowie przyszli do dzieci. Wyobraź sobie, że nie. Moja stara znajoma przeszła na emeryturę. Nauczycielka świetna, zdolna, znakomita – talent pedagogiczny rzadko spotykany. Poszła na emeryturę nawet po czasie, dopiero wtedy, kiedy lekarz powiedział, że trzeba iść. Synowa urodziła dziewczynkę. Zbiegły się te dwa fakty prawie jednocześnie. Pani Maria podjęła się opieki nad maleństwem. Nie chciało jej się dochodzić, bo mieszka prawie w centrum miasta, podczas kiedy oni na nowym osiedlu, na peryferiach. Wobec tego zamieszkała z nimi: dwa pokoje i kuchnia; większy pokój dla młodych, ona została z dzieckiem w małym. Dla niej to była mordęga noc i dzień. Sprzeciwiałem się. Poza tym widziałem, że coś się tam psuje. Zaczęliśmy na te tematy rozmawiać. Wtedy wyszło, ile jest drobiazgów, które mogą wszystko zepsuć. Po uporczywych moich prośbach, a raczej naleganiach, doszliśmy do takiej umowy, że ona pojawia się u nich w chwili, kiedy młodzi wychodzą do pracy. Jest przy dziecku do momentu, w którym otwierają się drzwi i przychodzi matka albo ojciec, czyli młodzi. Wtedy wychodzi, najwyżej jeszcze relacjonując, co się działo i co należy w najbliższych minutach czy w najbliższym czasie zrobić. I ma swoje życie. Swoją ścieżkę obok ich drogi. Stan prawie idealny. Mówię „prawie”, bo nie obejdzie się bez rozmaitych zgrzytów i zderzeń, ale w zasadzie idealny, pozwalający normalnie żyć obu organizmom społecznym: tej nowej rodzinie i temu staremu człowiekowi – powiedzmy: starszej pani, która oddaje im do dyspozycji tyle godzin swojego życia, aby pomóc wychować dziecko – teraz już dzieci, bo jest i drugie.