Biblioteka



WYROK SANHEDRYNU




WYROK SANHEDRYNU


     Już prawie zasypiał, gdy poczuł szarpnięcie za ramię. Nie wiedział, gdzie się znajduje: czy to Kafarnaum, czy gdzieś po drodze, czy już Betania. Zobaczył w ciemności złamanej światłem gwiazd sylwetkę Piotra.
     – Jakiś człowiek chce się z Tobą widzieć.
     Powracał do rzeczywistości: rozpoznawał izbę, okno. Tak, to dom Łazarza. Dźwignął się, zgarniając z oczu sen, z jakimś niewytłumaczonym przeczuciem, że właśnie teraz nieuchronnie nadchodzi niebezpieczeństwo, przed którym się tyle czasu bronił. Choć jeszcze i teraz jakimś instynktem samozachowawczym próbował odparować cios, zatrzymać zbliżający się koniec.
     – Kto to jest? – zapytał.
     – Nie wiem. Nie rozpoznałem go w tej ciemności. Nie podał swojego nazwiska – Piotr się tłumaczył. – Choć mi się głos wydawał znajomy. Ale tyle tu ludzi się przewija. Powiedział, że go dobrze znasz, a „sprawa jest niecierpiąca zwłoki” – tak to określił.
     – Przyprowadź go tutaj.
     Za chwilę Piotr przybył z nieznajomym – wysokim mężczyzną z twarzą owiniętą szalem, w szparze którego pobłyskiwały tylko oczy. Na moment zawisła cisza. Piotr nie odchodził. Nieznajomy jakby zaniepokoił się, że przyjdzie mu prowadzić rozmowę w towarzystwie świadka. Mając Piotra z tyłu, sięgnął po szal i odsłonił twarz. Wtedy ze zdumieniem stwierdził, że to Józef z Arymatei.
     – Zostaw nas, Piotrze – poprosił.
     – Coś się stało? – to było jedyne pytanie, jakie wydawało Mu się odpowiednie, gdy Piotr wyszedł. Widział bladość twarzy Józefa, która w świetle księżyca miała prawie trupi wygląd. „Wyczerpany czy przestraszony?” – pomyślał.
     – Przynoszę Ci śmierć – Józef powiedział zmęczonym głosem.
     Wzdrygnął się wewnętrznie. Jeszcze chciał potraktować to, co usłyszał, jako żart nie na miejscu. Wpił się wzrokiem w niego, pragnąc potwierdzenia takiej interpretacji. Ale daremnie. Twarz Józefa była wciąż tak samo nieruchoma, okrutna w tej martwocie.
     – Nie rozumiem – domagał się wyjaśnień.
     Słyszał swój głos i prawie się dziwił, że taki normalny, a powinien drżeć lub przemienić się w krzyk, w żądanie, by Józef wytłumaczył się z tego stwierdzenia, by przeprosił, że śmiał Go tak przestraszyć. Ale na twarzy Józefa nie pojawił się ani ślad jakiejś zmiany. Trwała martwota, ta sama co na początku.
     – Wracam z obrad Sanhedrynu – objaśnił, najwyraźniej licząc, że będzie zrozumiany.
     Jak błyskawica w ciemnościach, tak to słowo „sanhedryn” wyjaśniało wszystko. Było odpowiedzią na wszelkie Jego pytania. Już nie potrzebował żadnych dodatkowych szczegółów. Mogły zaspokoić tylko ciekawość. Właściwie Józef mógłby już odejść. Należało powiedzieć: „Dziękuję ci, Józefie, żeś przyszedł. Idź na spoczynek, bo to już późna noc”. Jeżeli tak nie zareagował, to z uprzejmości dla niego. Taki kawał drogi zrobił, narażając się, że może być obserwowany. Ale opanował się. „Przecież muszę znać realia, przecież trzeba coś z tym zrobić. Trzeba dalej żyć”. Odnalazł pytanie, które powinno być najbardziej sensowne:
     – Jak wypadło głosowanie? Bo chyba było?
     – Oczywiście… – Józef urwał, jakby się zawahał, co ma powiedzieć.
     – Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. A w każdym razie nie wymieniaj nazwisk.
     – Byli tacy – Józef zaczął powoli – którzy głosowali przeciw Twojej śmierci. Również spośród faryzeuszów. – Zrobił krótką przerwę, a potem dla wytłumaczenia dodał: – Część uczyniła to niewątpliwie z przekonania…
     Słuchał tej relacji z głosowania z taką nadzieją, jakby wszystko mogło się jeszcze zmienić, jakby głosy korzystne dla Niego mogły teraz tak wzrosnąć, że potrafiłyby uratować Go od śmierci. Józef ciągnął wyjaśnianie:
     – …a część, żeby zrobić na złość saduceuszom, część wreszcie dlatego, że nienawidzi Rzymian i popiera wszelakie ruchy wyzwoleńcze.
     – A więc byli tacy, którzy głosowali „nie”.
     – Ale zdecydowana większość głosowała „tak” – Józef zamknął sprawę definitywnie.
     – Jak to było? – pytał, jakby grał na czas.
     Ten tylko czekał na to pytanie i natychmiast odpowiedział:
     – Długo by tu opowiadać. Jeżeli chcesz, potem mogę Ci to zreferować. Powiem krótko. Po głosowaniu wydali na Ciebie wyrok śmierci.
     – Za co? – prawie że mu wszedł w słowo. – Na jakiej podstawie? Bo uzdrawiałem w szabat, bo powiedziałem, że zburzę świątynię, że zanim Abraham się stał, jam jest, że poganie są równi nam, Izraelitom? – mówił szybko, jak w chederze dziecko, które wymienia doskonałości Boże. Podniósł szept prawie do krzyku – do krzyku wymawianego szeptem: – Za co?!
     Wciąż wpatrzony w twarz Józefa, jakby dopiero teraz spostrzegł cień uśmiechu i usłyszał:
     – Dobrze pamiętasz swoje wyroki. Mógłbym dorzucić jeszcze kilka innych – Józef odpowiadał łagodnie.
     – A więc powiedz, dlaczego? – przerwał mu znowu żądaniem.
     – Żaden z tych zarzutów nie był powodem wyroku śmierci.
     – A więc co? – znowu wyszarpnął pytanie zniecierpliwiony.
     – Żeś buntownik – zaskoczył Go.
     – Buntownik? – zdumienie zerwało Go z nóg, stanął wyprostowany przed Józefem. – Jaki buntownik? O co im chodzi? – nic nie rozumiał.
     – Że dla Ciebie nie jest najważniejsze ani państwo, ani naród, że dla Ciebie najważniejszy jest człowiek. To po pierwsze.
     Słuchał tego zupełnie zaskoczony. Wreszcie powiedział:
     – A, to zgoda.
     Nie spodziewał się, że tak Go ktoś trafnie podsumuje.
     – A po drugie? – pytał już zaciekawiony.
     – A po drugie, że dla Ciebie nie ma różnicy czy ktoś jest arystokratą czy bezdomnym, magnatem czy robotnikiem, dla Ciebie wszyscy są równi. A taki pogląd wcześniej czy później musi doprowadzić do tego, że runie porządek społeczny.
     Słuchał tej relacji i coraz bardziej spływał na Niego jakby jakiś wewnętrzny spokój. Ginęły gdzieś przestrach, gniew, niepokój, rosła radość. Powtarzał sobie: „Najważniejsza jest prawda. Najważniejsza jest prawda. A to, co Józef mówi, jest prawdą”. Spytał go już łagodnie:
     – A po trzecie?
     – A po trzecie, że dla Ciebie nie ma różnicy między pomazańcem Bożym a niewolnikiem, między władcą, którego choćby Egipcjanie a nawet Rzymianie uznają za boga, a niewolnikiem. Taki pogląd musi doprowadzić do anarchii, do obalenia władzy i władcy.
     „Boże, niech Tobie będą dzięki, że to do nich doszło, że oni zrozumieli”. Wyrok śmierci odpłynął gdzieś na daleki plan.
     – A po czwarte? Czy jest „po czwarte”? – domagał się.
     – A po czwarte, nie czynisz różnicy pomiędzy grzesznikiem i sprawiedliwym, biednym a bogatym, chorym a zdrowym. Twierdzisz, że Bóg wszystkich jednakowo kocha, że za grzechu nie karze chorobą i biedą, a za cnotę nie nagradza bogactwem i zdrowiem, co się sprzeciwia sprawiedliwości Bożej.
     – Czy jest „po piąte”? – pytał, już prawie żartując.
     Ale tamten nie żartował, wciąż był śmiertelnie poważny:
     – Jest po piąte i po dziesiąte. Ale po piąte: twierdzisz, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy Izraelitą a poganinem, wszyscy są równi.
     – A podali, na jakiej podstawie to twierdzę?
     – Owszem, tak, że Bóg wszystkich kocha, co jest podstawowym błędem. I za to musisz zginąć.
     – No to naprawdę wszystko jest w porządku – odetchnął prawie z ulgą.
     W tym momencie poczuł na sobie zaniepokojony wzrok Józefa. Jakby na potwierdzenie zmiany, która dokonała się w nim, Józef wykonał delikatnie pół kroku do tyłu. „On uznał, że ja ze strachu zwariowałem”.
     – Coś mi nie dowierzasz? – Józef jeszcze upewniał się, czy ocenił Jego stan prawidłowo.
     – Dowierzam, dowierzam – mówił już prawie że radośnie.
     – Słuchaj – Józef zaczął tłumaczyć jak dziecku czy też jak szaleńcowi – ja przyszedłem nie po to, aby Cię straszyć albo niepokoić. Ty masz wyrok Sanhedrynu. W tej chwili zakończyło się posiedzenie. Wracam stamtąd. Nie mylę się.
     – Czy może być większa radość – odpowiadał mu spokojnie na pozór, a wewnątrz płonął szczęściem – jak to, że prawda, którą chciałem przekazać, została zrozumiana?
     – Ale przecież oni za to Cię zabiją! – Józef prawie krzyczał, choć zduszonym szeptem.
     – To już jest dalsza sprawa. Najważniejsze, że zrozumieli.
     Józef widział, że nic nie poradzi i usiłował zmienić temat:
     – Spróbuję Ci przedstawić debatę chronologicznie. Albo nie – zmienił decyzję. – Nie ma na to czasu. Za długo by to trwało. Samą konkluzję.
     – Nie ma czasu? Ty nie masz czasu? – zdziwił się.
     – Nie. Ty nie masz czasu. Musisz natychmiast stąd odejść.
     – Stąd? Tu w Betanii jest niebezpiecznie?
     Posłyszeli pukanie do drzwi. Ruszył w ich kierunku. Dobiegł Go jeszcze szept Józefa:
     – Nie mów, że to ja jestem u Ciebie.
     To była Magdalena. W świetle gwiazd zobaczył jej niespokojne oczy:
     – Wszystko dobrze? – spytała. – Wróg czy przyjaciel?
     – Przyjaciel – uśmiechnął się do niej, choć z pewnością to nie był taki uśmiech, na jaki czekała.
     Powrócił do Józefa:
     – To była Maria, siostra Łazarza. A więc twierdzisz, że powinienem stąd odejść.
     – Teraz tutaj jest najbardziej dla Ciebie niebezpiecznie. Bo tutaj najpierw będą Cię szukać. Zresztą już wszędzie jest niebezpiecznie, gdzie Cię znają. Ale pozwól, że skończę o Sanhedrynie.
     – Mów, proszę.
     – Debata została podsumowana stwierdzeniem jednego z moich kolegów – tu przerwał. – Może chcesz znać nazwisko?
     – Nie.
     – Dobrze. Otóż powiedział: „Cóż my robimy wobec tego, że ten człowiek czyni wiele znaków? Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze święte miejsce i nasz naród”.
     Znowu poczuł falę radości, która Go ogarnęła. Powiedział:
     – I jak nie cieszyć się z tego, gdy to się słyszy? Cóż może być bardziej radosnego niż to, gdy moi wrogowie przyznają, że gdyby mnie pozostawili w spokoju, to wszyscy przyjęliby moją naukę, czyli że ona jest przekonująca.
     – Co Ci z tego, jeżeli Cię oni zabiją – powtórzył Józef. – Bo wtedy właśnie wystąpił Kajfasz: „Wy nic nie rozumiecie, Kajfasz zaczął bezczelnie wobec faryzeuszów, i nie bierzecie pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród”.
     – Z tego niedwuznacznie wynika, że to najwyżsi kapłani wydali na mnie wyrok śmierci, a nie faryzeusze – stwierdził.
     Wciąż niepokoiło Go jedno zdanie Józefa, na które dotąd nie umiał znaleźć dostatecznego wytłumaczenia. Teraz uznał, że jest sposobność, by to wyjaśnić:
     – A dlaczego powiedziałeś, że nie mam czasu i muszę stąd jak najszybciej odejść?
     – Sanhedryn wydał polecenie – teraz Józef mówił powoli i bardzo wyraźnie, a Jemu zdawało się, że z każdym jego słowem o milimetr stają włosy Józefa ze strachu na głowie – aby każdy, ktokolwiek będzie wiedział o miejscu Twojego pobytu, doniósł o tym, aby Ciebie można było pojmać.
     Zapadła cisza. Żeby nie było wątpliwości, Józef dodał po chwili:
     – Nie tylko muszą na Ciebie donieść ci, którzy uważają, że zwodzisz ludzi, ale i ci, którzy są przekonani, że masz rację. To decyzja Sanhedrynu.
     – Każdy zrobi to, co mu sumienie podyktuje – usiłował złagodzić tę informację.
     – Nie, tu nie ma sumienia. To u Ciebie. U nas jest tylko Sanhedryn, który rozkazuje – Józef chciał Go wyraźnie przestraszyć.
     – A jaka śmierć? – zadał najtrudniejsze pytanie.
     – Oni Ci gotują śmierć buntownika.
     – A więc jaka śmierć – nie ustępował, choć wiedział, co usłyszy. Przecież Salome Mu to już oznajmiła. Ale liczył na to, że może wycofają się z tej decyzji, że oszczędzą Go.
     – Po co pytasz? – ten odpowiedział Mu już wprost niegrzecznie, zdenerwowany. – Wiesz przecież, jak tacy giną: krzyżowanie. A więc nie zetną Ci głowy jak Janowi – to była błogosławiona śmierć – ale będziesz wisiał godzinami, rozpięty na krzyżu. I dalej się cieszysz?
     Zamilkł, jak za poprzednim razem, przywalony ogromem męki, jaką Mu zapowiadano. Dopiero po chwili odezwał się. Zaczął półgłosem:
     – To nie jest sprawa cieszenia się. Ale jeżeli jest to cena, którą trzeba zapłacić za to, że ludzie zrozumieli prawdę, to chyba nie jest to cena zbyt wielka. Nie sądzisz?
     – Zrozumieli, ale odrzucili. A Ciebie stracą. I jeżeli są nawet tacy, którzy Twoją prawdę przyjęli, też ją odrzucą, gdy Cię zobaczą potępionego od ludzi, a więc i od Boga. Chyba żebyś zstąpił z krzyża – dodał po chwili. – Albo żebyś zmartwychwstał. Ale jak dotąd, takiego przypadku w historii świata nie było – dodał z gorzką ironią. – Zresztą – powiedział po chwili – gdyby nawet tak się stało, zabiliby Cię po raz wtóry, chyba żebyś Ty ich wymordował. Ale tego nie zrobisz, bo głosisz miłość nieprzyjaciół.
     – Tylko jeszcze jedno – przerwał Józefowi. – Żeby nie było nieporozumień. Ja nie mam zamiaru pchać się im w ręce. Chcę żyć. Będę się bronił, bo wiem, że dopiero zacząłem pracę nauczycielską.
     – A, jeżeli tak, to w porządku – Józef wyraźnie się ucieszył. – Co masz zamiar zrobić?
     – Nie wiem.
     Czuł pustkę w głowie. Rozglądał się, ale nie widział żadnych możliwości działania. Dookoła napotykał ciemność. Jak w tej izbie, choć tu było przecież jeszcze okno pełne gwiazd.
     – Co mi radzisz? – spytał Józefa.
     – Nie mam pojęcia, co Ci radzić. Nie widzę dla Ciebie żadnych szans. Dla wszystkich Izraelitów Sanhedryn jest nie tylko najwyższą władzą. Od niego nie ma odwołania. To głos Boga samego. Każdy musi wypełnić jego nakaz. Gdziekolwiek pójdziesz, wszędzie Cię wydadzą. Albo nawet zabiją, spełniając wolę Sanhedrynu – przerwał, a potem już innym głosem, jakby tytułem uzupełnienia dorzucił jeszcze jedną informację – arcykapłani zażądali, aby zabić Łazarza. Choć jeszcze to nie jest ostateczna decyzja Sanhedrynu. Nie wiem, czy mam mu to powiedzieć? Jak uważasz? Może Ty mu to powiedz.
     – Łazarza! Za co? – oburzył się. – Tak łatwo szafują śmiercią. Za co?
     – Za to, żeś go wskrzesił. Tego jeszcze nie było. Ludzie szaleją. Bo to, że w Kafarnaum wskrzesiłeś córkę Jaira – nikt tego nie traktował poważnie. W końcu to Galilea. Nikt się nie przejmuje, co się w tej na wpół pogańskiej krainie dzieje. Ale Łazarz to co innego. Pogrzeb miał huczny. Cała arystokracja, prawie wszyscy z Sanhedrynu. I tu Ty go wskrzeszasz. Zwariować można. Mówię to, jak rozumują ludzie. Tym bardziej, że jak z tą śmiercią jego było, to sam wiesz – plotki nie plotki, ale przecież cała Jerozolima szeptała, że go otruto, też przez Ciebie, bo się z Tobą przyjaźnił. Ale nic. To jest nieważne wobec tego, czy jest Twoja sprawa.
     – Ważne, ważne – zaprotestował.
     – Jak chcesz. Ale o jedno proszę: uciekaj stąd jeszcze dziś – Józef nalegał.
     – Dziękuję ci, że przyszedłeś.
     – Pomyśl, co można zrobić, jak się możesz uratować. Już idę. Przed Tobą dużo do roboty, a noc jest krótka.
     Podszedł do Józefa, objął go, ucałował, uścisnął, odprowadził do drzwi. Józef znowu okręcił szal wokół głowy, zostawiając tylko szparę na oczy. Towarzyszył mu przez podworzec aż do samej bramy. Psy podbiegły, ale nawet nie szczekały, łasząc się przy nodze. Odźwierny otworzył, wypuścił go.
     Stał tak jeszcze przy bramie, aż Józefa pochłonęła ciemność nocy.
     Wrócił do swej izby. Zaraz zastukał Łazarz. Opowiedział mu wszystko w skrócie, choć bez pośpiechu. Na koniec zapytał go:
     – A czemu ty nie byłeś na obradach Sanhedrynu? Źle się czujesz? Obraziłeś się na nich?
     – Wiedziałem, że ma się odbyć sesja. Ale mnie nie zawiadomiono. Nie przyjmują do wiadomości, że zostałem przez Ciebie wskrzeszony. Dla nich w dalszym ciągu nie żyję.
     – Co radzisz? – zakończył relację z rozmowy z Józefem. Czekał niecierpliwie na to, co Mu Łazarz powie.
     – Myślę, że to wszystko prawda, co mówił Józef. Sytuacja jest więc poważna. On ma rację, gdy Ci tłumaczył, że u mnie zostawać nie możesz.
     Słuchał tego i tak waliły się w Nim kolejne mury obronne. A jeszcze liczył na to, że Łazarz ma jakieś informacje z innych źródeł albo że zakwestionuje jakiś element tej rozmowy. Tymczasem nic z tego. I gdy już myślał, że zostanie samotny w tej decyzji, co dalej robić, usłyszał po chwili milczenia propozycję:
     – Mamy małą posiadłość poza Efraim. Dom stoi na pograniczu pustyni, a więc prawie pustkowie. Tym lepiej dla Ciebie. Idź tam z Twoimi chłopcami. To tak na razie – dodał. – Potem naradzimy się, co dalej.
     Przyjął ten pomysł natychmiast i to nawet nie na zasadzie, żeby coś rozwiązywał, ale żeby się zaczęło znowu coś dziać. Przynajmniej tyle, żeby wyszedł z tego miejsca, które było zawsze dla Niego przystanią bezpieczną, a okazało się naraz klatką, z której mogą Go wybrać jak rybę z saka. Tymczasem Łazarz tłumaczył Mu dalej:
     – Zresztą, jeżeli się pośpieszycie, to możecie zdążyć przed świtem. Ludzi teraz na drogach przed Paschą ile kto chce. Nikt nikogo o nic nie pyta. Pójdzie z Tobą mój człowiek. Ja na razie stąd się nie ruszam. Przypilnuję domu, zobaczę, co się będzie dziać. Przyjdę tam jutro, pojutrze, wezmę konia, będę szybko. Pogadamy. Naradzimy się. Myślę, że przed Paschą na nic się nie poważą, bo przecież przyjdzie do Jerozolimy Galilea. A ci są za Tobą.
     – To będzie jakieś dwadzieścia kilometrów? – upewniał się.
     – No, lotem ptaka. Ale drogą trochę więcej. A więc zgadzasz się?
     – Oczywiście. Budźmy chłopców i w drogę.
     Wstawali zaspani, niechętni, nawet źli. Bronili się przez sen. Ale nie ustępował. Zresztą tak jak i Łazarz. Za chwilę miał ich wszystkich przed sobą. Przedstawił im sytuację. Przyjęli relację z narady Sanhedrynu na wpół przytomnie.
     – Sprawa jest naprawdę poważna – próbował ich zmobilizować. – Zostawiam wam wolną rękę. Jeżeli ktoś z was chce się chwilowo odłączyć, nie będę mu tego miał za złe.
     – Dokąd uciekamy? – ktoś zapytał.
     – Powiem wam w drodze: tym, którzy będą ze mną szli.
     Z ciemności wyłoniła się Magdalena.
     – Ja wszystko słyszałam. Pozwolisz iść z Tobą?
     – Nie, zostań tu. Obserwuj, przyglądaj się. Gdy uznasz za konieczne, to przyjdź. Ale myślę, że wystarczy Łazarz. Ty pilnuj domu. Inne kobiety też niech nie przychodzą – zastrzegł się.


     A potem już szli w chłodzie nocy, pod czaszą z gwiazd. Był na pozór opanowany. Ale nie mógł uspokoić wewnętrznego drżenia. Chwilami czuł, że szczękają Mu zęby. To był nie tylko chłód, lecz i napięcie nerwowe, którego nie był w stanie uciszyć. Szli szybko, nawet bardzo szybko, po falistym, czasami górzystym terenie, prowadzeni przez zaufanego sługę Łazarza. Ze wzniesień z reguły zbiegali. Na szczęście księżyc jasno świecił i można sobie było na to pozwolić. Szli, biegli, podchodzili, zbiegali w milczeniu.
     Domyślał się, co się w nich dzieje. Wszystko, co było dotąd, dotychczasowe trudności stały się nieistotne. Teraz stanął naprzeciw nie jakiś faryzeusz czy grupa faryzeuszy, saduceuszy, doktorów w Piśmie. To nawet nie Kajfasz czy Annasz. To Sanhedryn. On wiedział, co to znaczy, i Jego chłopcy też. Gra była skończona. Prawda, jeszcze nie opuścili Go. Ale nie bardzo mieli co innego robić. Choć związali się z Nim nie na śmierć, tylko na życie. Czy można się łączyć ze skazańcem? Czy można trwać przy zwłokach? Cała kultura izraelska mówi: nie wolno, bo się człowiek zanieczyści. „A ja już nie żyję. Odpowiedź jest więc dla nich niedwuznaczna: uciekać. Jeszcze tym razem poszli ze mną. Obserwują pilnie moje posunięcia. Kto zostanie ze mną do końca?” Myślał intensywnie. Przyglądał się każdemu z osobna. „Wciąż wierzą, że zawsze dam sobie radę, że mnie Ty, Ojcze, uratujesz jako swego świętego. Ale gdy zginę, ocenią, żeś mnie odrzucił, że popełniłem jakiś grzech względem Ciebie i zapomną o mnie, wyprą się mnie jak trędowatego, przeklętego przez Ciebie. Proszę, gdy zginę, wskrześ mnie z martwych. Niech nie przepadnie Twoja Ewangelia”. Modlił się i próbował znaleźć wyjście z tej sytuacji, w jakiej się znalazł.