Biblioteka



NIEDZIELA PALMOWA




NIEDZIELA PALMOWA


 
     Rano wczas, gdy ruszył wraz ze swoimi chłopcami na drogę jerozolimską i wszedł w tłum pielgrzymów, natychmiast został rozpoznany. Myślał, że to tylko pierwszy kontakt wywołał taką reakcję. Ale nie, w miarę jak zbliżał się do Jerozolimy, entuzjazm rósł. Procesja przemieniała się w żywiołową manifestację. Właściwie już od razu przydałby Mu się ten osiołek, o którym mówiła Magdalena. Ale przepadło. Otrzymał go dopiero przy Betfage i dopiero wtedy przekonał się, jaki był to dobry pomysł. Był przez wszystkich widziany i On widział wszystkich.
     Jeszcze gdy szedł w pochodzie, ludzie towarzyszący Mu bezpośrednio zrywali gałęzie palmowe, by asystować Mu jak księciu, królowi. Teraz, gdy się ukazał nad ludzkimi głowami, masowo zaczęto podejmować ten pomysł.
     Wciąż pojawiali się znajomi, z którymi kiedyś miał bezpośredni kontakt, którzy teraz przyznawali się do Niego, przypominali się Mu, chcieli okazać swą wdzięczność, chcieli, by ich rozpoznał:
     – Tyś mnie uzdrowił!
     – Uratowałeś moje dziecko od śmierci!
     – Pamiętasz mnie, kiedyś zlitowałeś się nade mną. Żyję! Jestem wciąż zdrowy!
     Wobec tego witał się, przyjmował uściski, pocałunki, sam przytulał, całował, przygarniał, wypytywał.
     Ale nie ulegało wątpliwości, że ten ostatni cud: wskrzeszenie Łazarza był głównym powodem tej manifestacji. Mógł się o tym przekonać, wsłuchując się w tę burzę okrzyków. która Go otaczała. Patrzył po swoich chłopcach. Oni na początku również byli zaskoczeni zachowaniem się pielgrzymów. Potem dali się ponieść entuzjazmowi. Śpiewali, niektórzy też nieśli gałęzie palmowe.
     Obserwował Judasza. Na początku oklapł. Wyglądał na zdruzgotanego. Teraz się odnalazł. Przemienił się prawie w organizatora imprezy. Jakby to on był jej inspiratorem. Jakby to on ją wymyślił, a teraz był gospodarzem, kierownikiem, któremu wszyscy powinni się podporządkować. W chwili, gdy drogi się rozchodziły: albo na skróty przez górę Oliwną, a potem w dół do Cedronu i w górę do bramy zachodniej, albo główną drogą prowadzącą konsekwentnie do Portyku Królewskiego świątyni, Judasz, nie pytając nikogo, skierował Jego pochód tą właśnie dalszą drogą przez całe miasto – co było zresztą zgodne z Jego intencją.
     Rosły tłumy. To już nie była procesja, ale olbrzymia rzeka ludzi. Spieniona, niespokojna, pulsująca niepokojem, gniewem. Podrywały się wciąż okrzyki powtarzane, podejmowane przez tłum, skandowane:
     – Tyś Król Izra-e-la!
     – Tyś naj-wyż-szym ka-pła-nem!
     – Precz z He-ro-dem!
     – Precz z An-na-szem i Kaj-fa-szem!
     – Nie chce-my rzym-skich pa-rob-ków!
     – Niech ży-je nie-po-dle-gły Iz-ra-el!
     – O-ba-lić Pi-ła-ta, wy-rzu-cić oku-pan-tów rzym-skich!
     – Po-wy-wie-szać zdraj-ców!
     – Niech ży-je Je-zus Syn Da-wi-da!
     – Niech ży-je na-stę-pca Da-wi-da!
     Od czasu do czasu spoglądał na Judasza. Ten był w swoim żywiole. Jeżeli nawet nie inspirował tych okrzyków, to podtrzymywał je. Promieniał, chciał, by trwały.
     To był marsz na stolicę. Szedł na czele niezliczonego tłumu, gotowego na wszystko. W chwili, gdy zaczęły się przedmieścia, pochód został przyhamowany przez ciasnotę ulic, które nie były w stanie przyjąć ani przepuścić tego rozpędzonego morza ludzkiego. Stało się to, co się stać musiało. Tłum nie ograniczył się do jednej głównej drogi, ale rozpełzł się po wszystkich bocznych ulicach, uliczkach, przejściach, wyprzedził Go. Już nie był pierwszym, prowadzącym, ale został otoczony ze wszystkich stron. Również z przodu. Entuzjazm nie zmalał, ale wzrósł. Ludzie spontanicznie zdejmowali płaszcze, rozkładali na drodze, przykrywając kałuże, uliczny brud, żeby – przecież nie On sam – ale żeby osiołek Jego nie zanieczyścił się.
     Byli już w centrum Jerozolimy, gdy nagle poczuł szarpnięcie. To Piotr czegoś chciał od Niego:
     – Dokąd idziemy?
     – Do świątyni, modlić się.
     Nie było to przypadkowe pytanie. Teraz spostrzegł, co się dzieje. Zbliżali się do skrzyżowania wiodącego do Sanhedrynu. Judasz był przy uździe Jego osiołka i wyraźnie skierowywał go na lewo, w tamtą właśnie stronę. Piotr zatrzymał osiołka, zwracającego się już za Judaszem, i pociągnął go w główną ulicę. Judasz rzucił się do Piotra, odpychając go dwoma rękami:
     – Ja tu rządzę.
     Ale Piotr był przygotowany na ten atak. Pod wpływem uderzenia zachwiał się, lecz nie upadł.
     – Jezus tu rozkazuje. Nie ty – odpowiedział stanowczo.
     Judasz rzucił się ku Niemu, wrzeszcząc prosto w Jego twarz rozkazującym tonem, usiłując przekrzyczeć huczący tłum:
     – Najpierw musimy rozpędzić Sanhedryn i obsadzić go naszymi ludźmi! Potem idziemy na pałac Kajfasza i zajmiemy go! Jezu! Słyszysz?!
     – Nie – odpowiedział mu. – Idziemy modlić się do świątyni.
     – Czyś Ty zwariował?! To jest Twoje być albo nie być. Jak ich dzisiaj nie rozpędzisz, jutro zawiśniesz na krzyżu. Idziemy na Sanhedryn! – wrzeszczał, ciągnąc za sobą osła.
     Piotr jakby ustępował pod naporem tego ataku. Włączył się wobec tego jeszcze raz w ten spór:
     – Nie! Idziemy do świątyni. My głosimy miłość, nie nienawiść. Pokój, nie wojnę – tłumaczył.
     – O czym Ty mówisz!? – twarz Judasza już nie była czerwona, a fioletowa z wściekłości, usta zabieliły się śliną. – Jeżeli dzisiaj nie zagarniesz władzy, jutro zniszczą nie tylko Ciebie, ale nas wszystkich i całą Twoją Ewangelię. Rozumiesz czy nie?! – krzyczał Mu prawie prosto w twarz.
     – Gdy Ewangelia wprowadzana będzie siłą, przestanie być Ewangelią – łagodnie wyjaśniał.
     – Co Ty bredzisz?! Nie rób z siebie głupca – Judasza ogarniało szaleństwo.
     – Dokąd idziemy? – zniecierpliwił się Piotr.
     – Do świątyni – powtórzył.
     – No to już – Piotr szarpnął osła w swoją stronę.
     – Bądź przeklęty, ty głupi Galilejczyku! Jutro przestaniesz istnieć! – Judasz wrzasnął schrypłym głosem i utonął w tłumie.
     W nieustannie trwającym huraganie głosów, w śpiewach, skandowaniu, oklaskach, wiwatach niewielu takich było, którzy zauważyli ten incydent, a jeszcze mniej takich, którzy usłyszeli to, co zostało powiedziane.
     Potem wszystko przebiegło zgodnie z planem. Przy wejściu do świątyni został ściągnięty z osła i wniesiony na ramionach swoich entuzjastów. Świątynię zalały tłumy Jego zwolenników. Jeszcze jakiś czas trwały wiwaty: „Hosanna Synowi Dawidowemu! Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie”, aż dobrnął do schodów wiodących na Dziedziniec Izraela. Wyszedł na sam ich szczyt. Gdy Go zobaczono, wybuchnął śpiew z nową siłą. Nie spieszył się. Pozwolił się ludziom wykrzyczeć, wyśpiewać, nacieszyć. Pozdrawiał ich wyciągniętymi rękami, błogosławił, uśmiechał się, śpiewał z nimi. Niespodziewanie, jak jakieś nieporozumienie, pomyłka, wyłoniła się obok Niego z tej ludzkiej rozentuzjazmowanej, radosnej topieli, grupka uczonych w Piśmie z paroma kapłanami.
     – Kto by pomyślał do niedawna, że tak się potrafią zaprzyjaźnić odwieczni wrogowie – usłyszał ironiczne westchnienie Tomasza.
     A ci nieprzemakalni, jakby nie widzieli, nie słyszeli tego, co się wokół nich dzieje, zaatakowali Go:
     – Słyszysz, co o Tobie mówią?
     W pierwszej chwili nie zrozumiał, jakie zdania ich uraziły, co chcą zakwestionować. „Czego oni jeszcze mogą chcieć. Czy oni nie zdają sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się znaleźli”. Widać spostrzegli Jego niepewność, bo przystąpili do wyjaśniania:
     – „Hosanna Synowi Dawidowemu” odnosi się do Mesjasza! – wykrzykiwali zgorszeni.
     – Jeżeliby oni nie wołali, kamienie wołać będą – odpowiedział dobitnie, nie wdając się w dalszą dyskusję.