Biblioteka



PRZED PIŁATEM




PRZED PIŁATEM


     Przystanął. Dopiero teraz ocknął się. „Dlaczego nie idę dalej. Dlaczego nie ma szturchańców, popchnięć”. Z trudem uchylił ciężkie powieki. Poprzez czerwone plamy dojrzał szary mur. „Gdzie jestem? Skąd się tu wziąłem?” Usiłował sobie przypomnieć najbliższą przeszłość. To był Sanhedryn i „winien jest śmierci”, które prawie że jeszcze brzmiało w uszach. „A teraz do Piłata”. „A więc to jest Antonia” – domyślił się. Ostrożnie spróbował rozglądnąć się. Ostrożnie, bo wiedział, że każdy ruch powoduje ból. Tak było i teraz, gdy pokręcił karkiem. Zabolało aż do szpiku kości. Ale nie zrezygnował.
     Otworzyły się drzwi, pojawił się Piłat poprzedzany przez dwóch żołnierzy, którzy zajęli miejsca po obu jego stronach.
     Bolała Go cała głowa. Chciał, żeby się to wszystko skończyło jak najprędzej, a ty ten Kajfasz ze swoim głosem, który Mu sprawiał prawie fizyczny ból. Spojrzał na Piłata. Ten przysłuchiwał się tej przemowie, nieprzemowie z narastającym zniecierpliwieniem, aż wreszcie przerwał tę gadaninę zapytaniem:
     – Jaką skargę wnosicie przeciw temu człowiekowi?
     – Gdyby to nie był złoczyńca, nie wydalibyśmy Go tobie.
     Ale Piłat ani na moment nie zmienił sposobu podejścia i obojętnym głosem, jakby nie dostrzegał agresji czy pretensji ze strony Annasza, odpowiedział:
     – Weźcie Go wy i osądźcie według swojego prawa.
     Zaczęli wołać jeden przez drugiego:
     – My nie mamy prawa skazywać na śmierć!
     – O co Go oskarżacie? – wskazując na Kajfasza, powiedział: – Mów ty.
    – Odwodzi od płacenia podatków cezarowi.
    Z pojawieniem się Piłata w rozgadanej strażnicy zapadła cisza. Piłat, nie patrząc na Niego, ale na blat stołu, rzucił prawie mimochodem pytanie:
     – To Ty jesteś królem?
     Zapytał, starając się jak najwyraźniej wyartykułować rozbitymi ustami poszczególne słowa:
     – Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o mnie?
     Sala zareagowała oburzeniem, które dało się odczuć. Jak ten Żyd śmie pytać namiestnika, zamiast odpowiadać „tak” albo „nie” – i domagała się jakiejś stanowczej reakcji Piłata. Ale namiestnik był również zaskoczony. Dopiero po chwili odpowiedział prawie obojętnym głosem:
     – Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił?
     – Królestwo moje nie jest z tego świata…
     Sala zareagowała zdziwieniem.
     – Gdyby królestwo moje było z tego świata – prawie nieprzytomny ciągnął rozpoczętą myśl – słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Ale królestwo moje nie jest stąd
     Jakby kolejny raz Piłat zainteresował się Nim, podniósł głowę, popatrzył na Niego i zapytał ni to ze zdziwieniem, ni to z powątpiewaniem, ni to ze złośliwością, ni to ze zdumieniem:
     – Toś Ty jest król?
     To pytanie usłyszał w chwili, gdy Mu się zdawało, że upadnie. Jakby grot strzały ugodził Go w samo serce, bo zrozumiał intencję Piłata. „On chce, abym tylko to potwierdził. Jemu zależy tylko na tym słowie, bo to wystarczy do wyroku śmierci”. Nie był pewien, czy to nie jest ostatnie słowo, które potrafi wydusić z siebie:
     – Tyś powiedział – oświadczył z całą stanowczością, na jaką Go jeszcze było stać przy tych zawrotach głowy.
     Żeby nie zrozumieli tego Jego życia fałszywie, żeby nie przesunęli punktu ciężkości z tego, na którym Mu najbardziej zależy:
     – Ja na to się narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby świadectwo dać prawdzie.
     Resztką sił starał się mówić wyraźnie, nie wiedząc, czy ktoś Go jest w stanie zrozumieć:
     – Każdy, kto jest z prawdy, słucha głosu mego.
     Prawie jak zza świata doszły do Niego słowa Piłata:
     – Co to jest prawda?
     Zobaczył jak przez mgłę, że namiestnik wychodzi, I to był ostatni dla Niego czas, zatoczył się, zrobił dwa kroki i runął nieprzytomny na ziemię.
     Do świadomości przywrócił Go wrzask. Ktoś krzyczał. Nie ktoś. Krzyczała rzesza ludzi. „Dlaczego oni krzyczą? Kto krzyczy?” Poczuł pod palcami płyty podłogi. Zaczął się gramolić, by powstać i wtedy uświadomił sobie, co wywołało tę burzę głosów, która wciąż jeszcze trwała na zewnątrz. To było zdanie namiestnika: „Ja nie znajduję w Nim żadnej winy”. Zrezygnował z próby podniesienia się. Był trzeźwy jak poprzednim razem, mózg pracował na pełnych obrotach. Starał się coś z tego wszystkiego zrozumieć. I nie rozumiał. Piłat powinien wyjść przed Sanhedryn i oświadczyć: „Oskarżony oświadczył, że jest królem, za co należy mu się kara śmierci”. A ten zataił Jego wyznanie i stwierdza, że jest niewinny. „A więc chce mnie uwolnić?” Nie, to niemożliwe. Wszystkie przeczucia mówiły wręcz coś przeciwnego! A więc? Jakaś, wciąż jeszcze przez Niego nierozszyfrowana, gra? Ale jaka?
     Przez szum głosów przebił się głos Piłata, tak wyraźny, jakby ten człowiek stał nad Nim:
     – To On pochodzi z Galilei? To po coście Go do mnie przyprowadzili! Macie tetrarchę Antypasa w Jerozolimie, pięćset metrów stąd! Niech on Go sądzi. Nie zawracajcie mi głowy!
     Rzucił w stronę żołnierzy krótkie:
     – Wyprowadzić – i zniknął za drzwiami.
     I tak się też stało. Podeszło do Niego dwóch żołnierzy i w trójkę, kierowani przez trybuna, wyszli na taras zalany słońcem. Był jakoś wypoczęty tymi kilkoma minutami spokoju.
     – Weźcie Go sobie – zawołał trybun do Żydów i wykręciwszy się na pięcie, odszedł ze swoimi żołnierzami w górę schodów.
     Kajfasz powiedział swoim piskliwym głosem:
     – Czy on zwariował? Czy on stracił pamięć? Przecież wszystko zostało ustalone co do joty. Dlaczego my mamy iść teraz do tego wieprza Heroda? To ja lepiej pójdę na górę do Piłata i spytam go, co to ma znaczyć. Zgoda?
     Annasz nie wyrażał zgody. Odburknął tylko:
     – Na górę to ty nie masz po co iść. Jeżeli gdzie, to tylko do Heroda.
     Wychodzili z twierdzy rozgadaną gromadą, odprowadzani przez żołnierzy wzrokiem dezaprobaty, jeżeli nawet nie pogardy. Annasz, zwykle opanowany, teraz dawał upust swoje wściekłości.


     Herod chyba był trzeźwy. Przynajmniej świadczyło o tym jego zachowanie. Dyskutował spokojnie z jakimś dostojnikiem, ubranym – równie jak on – we wspaniałe szaty.
     – A kogóż to moje oczy widzą. Najwyżsi kapłani w moim domu i całe święte zgromadzenie Sanhedrynu!
     Szedł ku nim wielki, nalany, z prostokątem czarnej brody, jakby przylepionej z okazji tej uczty do twarzy, półprzymkniętymi oczami lustrujący przybyszów. Dostrzegł Go, bo na moment zatrzymał je na Nim, ale oderwał, choć chętnie przyglądałby się Mu dłużej, i wędrował dalej, żeby się nie zdradzić.
     – Prosimy, żebyś wydał na Niego wyrok śmierci.
     – Że co? Jak ty powiedziałeś?
     – Już mówię drugi raz. Żebyś Go skazał na śmierć.
     – Tu w Jerozolimie?
     – Obwołał się królem.
     Antypas jakby czekał na ten zarzut:
     – Cicho. Sza. Ani słowa więcej – uciszył teatralnym słowem i teatralnym gestem wyciągniętych ramion rozwrzeszczaną gromadę. – Coście powiedzieli? Że obwołał się królem? – i zwracając się do Niego, zapytał: – Czy to prawda, że jesteś królem?
     Nie odpowiedział.
     – Nie mówisz? Ani tak, ani nie? – Antypas zdziwił się teatralnie. – Rzeczywiście, Tyś dotąd nie powiedział do mnie ani jednego słowa. Dlaczego? – Znowu odczekał. A potem, jakby odkrył właściwy powód, schylił głowę i z pokorą w głosie zaczął wyznawać: – No tak. Masz rację. Jam nie król tylko tetrarcha. Równy z równym powinien rozmawiać. Przepraszam Cię, królu – tu znowu skłonił się głęboko. Naraz wykrzyknął: – Hej, służba! przynieście jakiś godny płaszcz, który by ludziom obwieszczał, kim jest ten człowiek.
     Służba zrozumiała dobrze również to żądanie, tak jak całą tę farsę. Już za krótką chwilę przynieśli jakiś błyszczący łach.
     – Okryjcie Go nim. A teraz prowadźcie Go w triumfie do Piłata.


     Doszli pod bramę Antonii. Przebijali się z trudem przez niechętny tłum aż do żołnierzy stojących na straży.
     – Co to za ludzie – denerwował się Kajfasz popiskując.
     – To rodzina, przyjaciele i znajomi Barabasza.
     – Jakiego Barabasza, co oni chcą od Piłata? – denerwował się Kajfasz.
     – To partyzant, chyba zelota, skazany na śmierć. Przyszli prosić Piłata o uniewinnienie w drodze łaski paschalnej.
     Szli przez dziedziniec twierdzy. Zatrzymali się u stóp schodów. Aż pojawił się Piłat u szczytu kamiennej kaskady. Natychmiast wybuchł wrzask wielu głosów:
     – Wypuść Barabasza! Uwolnij go!
     Wprowadzono Barabasza. Poznał go, choć wyglądał inaczej niż wtedy, gdy go Mu przynieśli na noszach w Kafarnaum, prosząc o uzdrowienie. Groźnie. Olbrzymi mężczyzna, na wpół nagi, z długimi włosami, z potężną brodą. Stał skuty łańcuchem pomiędzy dwoma żołnierzami i rozglądał się. Jeszcze nie wiedział, po co go tu przyprowadzili. Spostrzegł Go. Skrzywił się z obrzydzenia czy z niesmakiem. Nagle go coś zaniepokoiło i spytał półgłosem żołnierza, który go konwojował:
     – Kto to jest?
     – Jezus z Nazaretu – padła odpowiedź.
     Barabasz jakby w mgnieniu oka wszystko zrozumiał, czego nie słyszał i czego nie widział. Zaczął iść w Jego stronę, ciągnąc za sobą obu strażników. Żołnierze zgromadzeni w strażnicy, obserwujący go, zerwali się na równe nogi, niektórzy sięgnęli po broń. Ten jednak szedł nieprzerwanie w tej ciszy aż dobrnął do Niego i upadł przed Nim na twarz bez słowa. Wszyscy zamarli jak zaczarowani. A on tak trwał chwilę, potem ucałował skraj Jego szaty, wstał i powiedział do Niego czy do siebie:
     – Wciąż się bałem, że tak się to skończy. Przebacz, że nie potrafiłem Cię uratować.
     – Cóż ty Mu zawdzięczasz? – spytał Piłat, przyglądający się dotąd milcząco tej scenie.
     – Uzdrowił mnie, gdy byłem skazany na śmierć przez paraliż.
     Namiestnik wstał z ławy, wyszedł na zewnątrz. Po drodze wydał polecenie:
     – Wyprowadzić! Obu!
     Jeszcze chwila i znowu znalazł się na tarasie. W chwili, gdy tylko Barabasz pojawił się, dziedziniec oszalał. Rozpętała się taka zawierucha głosów, jakby wszyscy razem zwolennicy uwięzionego i każdy z osobna chciał wykrzyczeć własne płuca:
     – My chce-my Ba-ra-ba-sza! – huczało na dziedzińcu jak w jakimś ogromnym, żelaznym kotle.
     Już wiedział, co to znaczy. Piłat swoim zwyczajem odczekał chwilę aż się ludzie wykrzyczą, poczem podniósł ramię w górę na znak, że chce przemówić. Tłum natychmiast się uciszył i wpatrywał się ciekawie w to, co się będzie dziać.
     Znajdował się, jak zwykle, pomiędzy dwoma strażnikami, po prawej stronie namiestnika. Po drugiej stronie, również w otoczeniu strażników, stanął Barabasz. Piłat wytrzymał jeszcze krótką chwilę, potem zaczął mówić, z kamiennym spokojem, powoli i dobitnie:
     – Już tak bywało, że w czasie Świąt, aby okazać swoją łaskawość, zwalniałem wam jednego więźnia. I tym razem chcę to uczynić. Którego chcecie, bym wam uwolnił: Barabasza czy Jezusa zwanego Mesjaszem?
     Jeszcze nie skończył, gdy z tłumu poderwał się skandujący okrzyk:
     – Ba-ra-ba-sza!
     Popatrzył na najwyższych kapłanów. Annasz, stojący na dole w pierwszym szeregu, odwrócił się do tłumu i swoim tubalnym głosem zaczął skandować:
     – Ba-ra-ba-sza, Ba-ra-ba-sza, Ba-ra-ba-sza…
     Już przy następnym razie skandował cały Sanhedryn, wraz z całym tłumem:
     – Ba-ra-ba-sza, Ba-ra-ba-sza!
     Słuchał tego prawie obojętnie. Jakby to nie Jego losy się ważyły. Bo w gruncie rzeczy się nie ważą. Wszystko jest zgodne z tym, co można było łatwo przewidzieć. Przecież zwolennicy Barabasza nie mogą inaczej wołać. Ani tym bardziej Sanhedryn. Stojąc wysoko, rozglądał się po ludziach Sanhedrynu, chciał znaleźć kogoś, kto ma inne zdanie. Napotkał twarz Nikodema. Zalała Go fala radości. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to, co Mu najbardziej ciążyło, to wyobcowanie w tym tłumie. I teraz ta nieoczekiwana łaska. A właściwie oczekiwana. Przecież nie mógł się na nim zawieść. Spotkali się oczami. Nikodem jakby na to czekał, bo twarz mu się ożywiła, ale pozostała poważna. Po chwili przekręcił lekko głowę i wskazał oczami Józefa z Arymatei, który stał w pobliżu. Tak, to był on. Znowu kolejny przypływa radości. Ten na Niego nie patrzył, tylko obserwował Annasza, wobec tego powrócił spojrzeniem do Nikodema. Szukał Łazarza. W grupie Sanhedrynu go nie było. Czyżby nie przyszedł wcale do Antonii? Znalazł go wśród tłumu gapiów. Ale na tym się skończyło, bo Piłat wreszcie, czując, że musi zająć jakieś stanowisko, wyciągnął rękę. Uciszyło się.
     – Co mam więc uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?
     „No to przegrałem po raz drugi – pomyślał obojętnie – ale czy mogło być inaczej?”
     Annasz zachował się tak jak poprzednim razem. Nie czekając końca zdania, odwrócony w stronę Sanhedrynu, już skandował:
     – U-krzy-żuj Go! U-krzy-żuj Go!
     Ludzie Sanhedrynu podjęli natychmiast ten okrzyk i już skandowali za nim:
     – U-krzy-żuj Go!
     Ale było to żałosne. Pokrzykiwanie starszych przeważnie panów, niczym niepodobne do tamtego ryku, który zdawał się rozwalać mury.
     Piłat podniósł rękę. Gdy się uciszyło, namiestnik tonem uroczystym obwieścił:
     – W imieniu boskiego Tyberiusza Cezara Augusta, władcy imperium rzymskiego, przywracam Barabaszowi wolność.
     Wystrzelił wrzask radości pod same niebiosy. To szaleli zwolennicy Barabasza.
     – Niech żyje Piłat! Niech ży-je Pi-łat! – ktoś zainicjował skandowanie, które ogarnęło cały tłum.
     Bohater tego wydarzenia już znajdował się na dole wśród swoich ludzi, w ich objęciach. Teraz wylatywał w górę, podrzucany z okrzykami:
     – Hej hop!
     Piłat zrobił zwrot do tyłu, wycofał się w głąb platformy, żeby zniknąć choć częściowo z oczu tłumu, i oparty o drzwi wydał polecenie:
     – Przyprowadzić najwyższych kapłanów!


     Powoli tłum otaczający Barabasza wylewał się z Antonii. Piłat spokojnie przeczekał ten hałas i dopiero gdy się uspokoiło, zwrócił się w stronę przedstawicieli Sanhedrynu, którzy zdążyli się już znaleźć na tarasie. Choć jeszcze go interesowało i to, że na miejsce ludzi Barabasza wchodzili na dziedziniec ci, którzy dotąd w sporej ilości zgromadzili się przed bramą. Byli to w przeważającej części faryzeusze i kapłani. Piłat jakby i tych chciał mieć.
     Słów nie było słychać, ale można się było domyślać, że Annasz i Kajfasz relacjonowali to, co się wydarzyło u Antypasa. Piłat nie odpowiadał. Dopiero gdy skończyli, doszedł do końca platformy, aż do samych schodów i zwracając się do reszty Sanhedrynu i do zgromadzonego tłumu, który zdążył prawie wypełnić dziedziniec, z tą samą zimną, obojętną twarzą zaczął mówić:
     – Przywiedliście mi tego człowieka pod zarzutem, że podburza lud.
     Zapadła cisza. Wszyscy słuchali słów Piłata jak wyroku samego Boga na sądzie ostatecznym. A ten mówił spokojnie dalej:
     – Otóż ja przesłuchałem Go wobec was i nie znalazłem w Nim żadnej winy w sprawach, o które Go oskarżacie.
     Zrobił kolejną przerwę, jakby spodziewając się jakiejś reakcji. Ale cisza trwała. Wszyscy czekali zakończenia:
     – Ani też Herod, bo Go odesłał do nas. Oto nie popełnił On nic godnego śmierci.
     Słuchał tego wyroku, prawie nie dowierzając własnym uszom. Po tej rozmowie Piłata z żołnierzami, której był świadkiem, myślał, że usłyszy wyrok śmierci. Dlaczego Piłat tak mówi? Dlaczego kłamie? Kiedy mówił prawdę: do żołnierzy czy do Sanhedrynu? Na pewno do żołnierzy. A więc po co to kłamstwo teraz? Co on chce uzyskać?
     – Każę więc Go wychłostać i uwolnić.
     To „każę Go wychłostać” spadło na Niego jak grom z jasnego nieba. „Przecież oświadczył, że nie znalazł we mnie żadnej winy – zerwał się w Nim krzyk protestu – dlaczego biczowanie? Nie!”
     – Namiestniku! – w grupie Sanhedrynu wystrzeliła ręka w górę i dał się słyszeć głos: – Mogę prosić o słowo?
     – Oczywiście, Józefie z Arymatei – Piłat odpowiedział prawie kurtuazyjnie.
     – Jeżeli nie znalazłeś w Nim żadnej winy, to dlaczego chcesz Go wychłostać?
     Józef nie zdążył jeszcze skończyć tego pytania, gdy wybuchł taki nieprawdopodobny wrzask, jakby nagle tych wszystkich ludzi Sanhedrynu ktoś wrzucił do gotującej się wody. W pierwszej chwili nie był w stanie rozróżnić ani jednego słowa. Po prostu nie mógł zrozumieć, co oni krzyczą. Odwrócił się w stronę, gdzie znajdował się Józef. Zobaczył jego twarz na moment poprzez las skierowanych w niego ramion jak włóczni, które chciałyby go uśmiercić. W krzyku wysłuchał i takie zdania:
     – Niech będzie przeklęty! To Jego uczeń! Zwariował! Opętany przez Jezusa!
     Spojrzał na Piłata. Ten przyglądał się awanturze, która tak niespodziewanie wybuchła, ze spokojem człowieka, który nie przejmuje się szczekaniem psów. Ale gdy doszedł do wniosku, że czas to widowisko zakończyć, podniósł w górę ramię. Uciszyło się.
     – Józefie, słyszałeś odpowiedź i chyba ją zrozumiałeś. Jesteś sam przeciwko reszcie.
     Przerwał mu okrzyk:
     – Namiestniku! Dołączam do Józefa! Ja też jestem za uwolnieniem i przeciwko biczowaniu! – to mówił Nikodem.
     – I ja też! – podniósł się głos. To był głos Łazarza.
     Kolejny wybuch wrzasku zdawał się rozrywać bębenki w uszach. Najczęstszym słowem, które dochodziło do Niego, było:
     – Zdrajcy!
     Piłat znowu dał się wykrzyczeć Sanhedrynowi a potem odpowiadając, oświadczył z poprzednią kurtuazją:
     – Nie wiedziałem, Józefie z Arymatei i ty Nikodemie, jak i ty, Łazarzu, że macie inne zdanie niż reszta dostojnych mężów Sanhedrynu. Ale i tak oni stanowią miażdżącą większość. Wobec tego wybaczcie, że zostanę przy mojej decyzji – i zwracając się do żołnierzy, wydał rozkaz: – Wychłostać.
   
     Już odbierali Go żołnierze rzymscy z rąk strażników świątyni. Już schodzili do podziemi oświetlonych wąskimi okienkami, a w Nim rósł strach, przerażenie. Ściągali z Niego wśród śmiechów szaty, przywiązywali Go do słupa, na którym jeszcze widniały ślady krwi jakiegoś skazańca, zdejmowali ze ścian bicze. Żartowali, naśmiewali się:
     – Ale dotąd chybaś nigdy nie biczował króla, co?
     – Jakiego króla?
     – Nie słyszałeś, jak mówił w strażnicy do namiestnika, że jest królem? Zresztą sam namiestnik nam powiedział, że będziemy biczowali króla żydowskiego.
     – Chyba na to, żeby nam przypomnieć, jak mu kochamy Żydów.
     – No to za chwilę będzie miał na sobie purpurowy płaszcz – zaśmiali się.
     – Chyba ornat, bo na obie strony.
     Był przytroczony szczelnie do słupa, jakby się obawiali, że może się wyrwać z więzów. Czekał na pierwsze uderzenie. „Żeby je wytrzymać, to z następnymi będzie łatwiej”. Miał zaciśnięte oczy i zęby aż do bólu i modlił się o siły.
     Rozległ się świst powietrza przecinanego rzemiennym warkoczem i już spadło na Niego pierwsze uderzenie, które wstrząsnęło Nim jak szarpnięcie powrozem. „Tak będzie 40 uderzeń bez jednego” – przeszło Mu mimo woli przez myśl. A potem już waliły się na Niego razy jeden po drugim, razy, które niszczyły Go od szyi aż po pięty, nie pozostawiając jednego miejsca wolnego od bólu. Chciał wołać o pomoc Ojca, ludzi i tylko krzyczeć, krzyczeć, żeby ulżyć temu bólowi, który gromadził się w Nim jak gotująca się woda w dzbanie, ale zaciskał tylko zęby, żeby żaden okrzyk nie wydarł się z Niego. Potem zemdlał, ale wyrwał Go z omdlenia kolejny atak bólu. Obudził się zdziwiony tym, że już ustał świst i grad ciosów, leżał u stóp kolumny, do której był wciąż przywiązany. Teraz odszarpywali Mu więzy z rąk i to Go obudziło. był jednym bólem. To nie był płaszcz pociętej i poszarpanej skóry, ale ból przenikał Go na wskroś, do samego serca. Myślał, że już tu umrze, ale zerwali Go na równe nogi i postawili opartego o ścianę. Przetaczały się przez Niego głosy, śmiechy, żarty, dwuznaczniki żołnierzy. Ale nie był w stanie podejmować się ich zrozumienia.


     Plątały się w Nim usłyszane jakieś poszczególne wyrazy, zwroty, których nie umiał ze sobą powiązać w logiczną całość. Dopiero zmusiło Go do myślenia nowe słowo:
     – Gdzie korona? Kto miał przygotować?
     „Jaka korona?” – kołatało się w Nim. „O jaką koronę im chodzi?”
     – Namiestnik specjalnie przypominał, żeby Mu głowę nią ozdobić – i znowu wybuch śmiechu.
     Niespodziewanie posadzili Go na jakimś zydlu, narzucili Mu coś na plecy, co zostało skwitowane kolejnym wybuchem śmiechu.
     „O jakiej koronie oni mówią?” Nagle wcisnęło Go w zydel straszliwe uderzenie w głowę. Stał się natychmiast całkowicie przytomny, zobaczył z przerażeniem, że jakiś żołnierz ładuje Mu na głowę wieniec z cierni i wgniata, aby mocno siedział. Czuł, jak poszczególne ciernie wbijają się jak gwoździe w Jego czaszkę, szorują po kości, rwąc skórę i włosy. Zemdlał.
     Obudził Go ból. Z najwyższym zdumieniem zobaczył przyklękającego przed sobą żołnierza. to chyba był ten, który przed momentem uderzył w Jego czapę z cierni. Teraz mówił:
     – Witaj, królu żydowski.
     Znowu wybuch śmiechu stojących pod ścianami żołnierzy. Teraz wtykał Mu któryś w związane ręce trzcinę.
     „To jest moje berło królewskie” – usiłował zrozumieć. Nagle o mało Go nie zrzuciło z zydla uderzenie w twarz ręką w ciężkiej rękawicy. Znowu zemdlał. „Niech się dzieje, Ojcze, wola Twoja”. Powtarzał to chyba nawet będąc zemdlonym. Ktoś pluł na Niego. Nie był w stanie podnieść oczu. A nawet wolał tego nie robić, bo krew płynąca z głowy zalewała Mu twarz i powieki. Znowu grzmot śmiechu, który odbijał się echem w tej piwnicznej sali. Już sam nie wiedział, jak to długo trwało i jak to będzie jeszcze długo trwało. Skończyło się w momencie, gdy przyszedł czyjś okrzyk, chyba trybuna:
     – Namiestnik wzywa więźnia!
     Poczuł, jak zrywają Go z zydla, stawiają na równe nogi, pośpiesznie zrzucają z Niego płaszcz żołnierski, zawadzając o ciernie Jego korony, powodując wstrząsy bólu, wkładają Mu szatę przez głowę, potęgując przenikliwy ból. I już prowadzą Go jakimiś schodami w górę, w górę. Aż znalazł się znowu w strażnicy. Tam czekał na Niego Piłat.
     Ale namiestnik już wychodził do drzwi, Jego zostawiając w pretorium. Za chwilę słyszał słowa, którymi Piłat zwracał się do Sanhedrynu:
     – Oto wyprowadzam Go do was, na zewnątrz, abyście poznali, że nie znajduję w Nim żadnej winy.
     Usłyszał polecenie Piłata:
     – Wyprowadzić więźnia na taras.
     Eskortowany przez dwóch żołnierzy, ledwo trzymając się na nogach, wychodził na światło dzienne. W ciszy, jaka zawisła, zdawało Mu się, jakby nikogo nie było na dziedzińcu, posłyszał głos Piłata:
     – Oto człowiek.
     „Po co on tak mówi?” I nagle przypomniała Mu się rozmowa Piłata z żołnierzami. Jak ten im relacjonował główne tezy Nauczyciela z Nazaretu. A wśród nich prawdę, że dla Niego, anarchisty, człowiek jest ważniejszy niż państwo. I to było to. Piłat – przedstawiciel państwa – ukazuje Jemu i Jego zwolennikom, Żydom, żołnierzom i Sanhedrynowi, że człowiek się nie liczy. Niezależnie od tego czy jest niewinny, czy zbrodniarz. Państwo z nim wszystko może zrobić – decyduje o losie człowieka. Państwo jest wszechpotężne.
     Niespodziewanie wybuchł wrzask, który o mało z nóg Go nie zwalił:
     – Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!
     Otworzył oczy. Zobaczył z wysokości tarasu Sanhedryn z przyłączonymi do niego kapłanami, faryzeuszami i jakimiś świeckimi. Wszyscy wołali jak opętani, wymachując, jakby ciskając w Niego kamieniami. Na wpół przytomne myśli plątały Mu się po głowie: „A więc nie ustępują. Biczowanie i cierniem koronowanie im nie wystarczyło. Chcą mnie mieć na krzyżu”. Spojrzał na Piłata. Ten przeczekiwał wrzask tłumu. Ale w tym wpatrywaniu się Piłata było chyba coś więcej. Ironia, złośliwość człowieka, który serdecznie nienawidzi tych, z którymi rozmawia. Chodziły mu żuchwy, oczy wędrowały po krzyczących, jakby sprawdzał, kto woła. Wreszcie wyciągnął rękę, by wrzeszczący uspokoili się. A więc będzie mówił. Co?
     – Weźcie Go sobie i ukrzyżujcie sami, bo ja nie widzę w Nim żadnej winy.
     Był zmęczony nieludzko. Bolejący tak, że chwilami tracił świadomość. Doszło do Niego to kolejne kłamstwo. Ale nie miał siły, by się oburzać ani zdziwić się, ani spróbować znaleźć odpowiedź na to prześladujące Go pytanie: „Dlaczego on to robi?” Przysłuchiwał się obojętnie ciszy, która nastała, aż dosłyszał głos Annasza:
     – My mamy Prawo i zgodnie z Prawem musi umrzeć, bo się czyni Synem Bożym.
     Zdziwił się. Nie spodziewał się, że Annasz wystąpi z takim argumentem, który na pewno nie interesuje Piłata. A tymczasem okazało się, że Annasz trafił. Przynajmniej na to wyglądało: Piłat drgnął i bez słowa zeszedł z tarasu. Wychodząc rzucił żołnierzom polecenie:
     – Wprowadzić do wnętrza.
     Na trzęsących się nogach wchodził z ostrego słońca do mrocznej strażnicy. Niespodziewanie usłyszał pytanie skierowane do siebie:
     – Czyś to Ty Jezus z Nazaretu?
     Głos wydawał Mu się znajomy. Nie był w stanie w pierwszej chwili wydusić słowa z zaschniętego gardła, skinął tylko głową – czapą bardziej niż głową.
     – Jezus! – wystrzelił okrzyk i ktoś pochylił się przed Nim aż do samej ziemi, witając Go z szacunkiem. Ale już się dźwigał i wtedy zaskoczony zobaczył adiutanta setnika z Kafarnaum. Adiutanta, którego kiedyś uzdrowił.
     Ten nagle rzucił się do kolegów przyglądających mu się ze zdziwieniem:
     – Coście Mu zrobili, przecież to święty człowiek. On, Żyd, mnie  poganina cudem uzdrowił, gdy umierałem! Za co?! – wołał zrozpaczony pełnym głosem.
     – Namiestnik dał rozkaz ubiczować – któryś mruknął.
     – A ta czapa na głowie?!
     Nie było odpowiedzi.
     – A ta czapa na głowie to wasz pomysł?
     – Mówił, że jest królem – znowu ktoś się usprawiedliwiał. Ale lojalnie nie obciążył namiestnika.
     – Żołnierzu – odezwał się groźnie Piłat.
     Myślał, że Piłat da rozkaz ukarania go, ale nie.
     – Powinieneś pełnić służbę w pałacu. Co tu robisz?
     Atmosfera zmieniła się, jak za dotknięciem złego czarodzieja.
     – Przyszedłem z polecenia twojej czcigodnej małżonki Claudii z listem do ciebie.
     Adiutant wyciągnął zza pancerza rulon pisma umieszczony w drewnianej rurce i podał namiestnikowi. Ten rozwinął rulon i chwilę się w niego wpatrywał. Potem zwinął go znowu, wsadził do ochraniacza i powiedział jakby do siebie czy też do przyglądających mu się żołnierzy:
     – Pisze mi: „Nie miej nic z tym Sprawiedliwym. Dziś we śnie wiele wycierpiałam przez Niego”. Ona również nazywa Go, jak ty, sprawiedliwym. Przynieście mi coś do pisania.
     Czekając na przybory do pisania, mówił do żołnierzy:
     – To nie jest dzień powszedni, kiedy w mieście jest, jak zwyczajnie, no, około 50 tysięcy ludzi. Dzisiaj wieczorem uczta paschalna. Mamy, kto to wie, może milion ludzi, przede wszystkim mężczyzn. A to jest ten stóg siana, który może zapłonąć przy byle jakiej okazji. Nad nimi nie ja mam władzę, ale Sanhedryn, który stoi przed drzwiami.
     Dochodziły do Niego te zdania jak drzazgi wbijane pod skórę. „Dlaczego on kłamie? Przecież najliczniejsza tu Galilea jest za mną, nie licząc innych moich zwolenników. I Sanhedryn robi wszystko, aby mój proces nie doszedł do publicznej wiadomości, dlatego startował tak od sam ego rana”. I nagle myśl jak błyskawica olśniła Go: „Ale Piłat robi wszystko, by sprawę przeciągać. Po to ta cała wyprawa do Heroda. Bo on chciałby, żeby z mego powodu wybuchły rozruchy. A wtedy on urządziłby prawdziwą rzeź”.
     A tymczasem Piłat mówił dalej:
     – Ale nie koniec na tym, ten oto Jezus ma wielu zwolenników. Oni chyba wciąż nie wiedzą, co się z Nim stało. Gdy się dowiedzą, mogą nas zaatakować. I moja żona też musi sobie zdawać z tego sprawę, w jakiej sytuacji się znajduję i ja, i ona sama.
     Napisał zaledwie parę słów, zwinął rulon, wsadził do rurki, podał posłańcowi:
     – Możesz powtórzyć mojej żonie również i to, co tu mówiłem.
     Adiutant się oddalił. Podniósł rękę jeden z żołnierzy:
     – Namiestniku, czy mogę ci zadać pytanie?
     – Słucham – Piłat zezwolił.
     – Może mnie uznasz za idiotę, ale ja nie rozumiem jednego: Sanhedryn chce śmierci Jezusa, ale i ty chcesz Jego śmierci. Dlaczego się nie zgodziłeś na ich żądanie od razu rano, a wtedy uniknęlibyśmy zagrożeń przynajmniej ze strony zwolenników Jezusa?
     – Bardzo dobre pytanie – Piłat próbował się uśmiechnąć, ale mu to nie bardzo wyszło. Najwyraźniej nie spodziewał się tego pytania. – Oni są przekonani, że ja chcę uwolnić Jezusa, a ja chcę Jego śmierci bardziej niż oni, to już mówiliśmy.
     – Dlaczego grasz wobec tego? – żołnierz nie ustępował.
     – Bo chcę jeszcze trochę wygrać – odpowiedział Piłat, z trudem panując nad zdenerwowaniem. – A co, to się przekonacie.
     I zwracając się do Niego, żeby chyba odskoczyć od niewygodnych indagacji, zapytał:
     – Skąd Ty jesteś?
     Pytanie było przynajmniej dziwne. Co miał odpowiedzieć? Czego Piłat się spodziewał? To, co miał usłyszeć, to powiedzieli Żydzi. Nic dodać, nic ująć. Milczał. Piłat po chwili wyczekiwania zadał kolejne pytanie:
     – Nie chcesz odpowiadać na moje pytania? Czy Ty nie wiesz, że mogę Cię uwolnić, ale mogę też skazać Cię na ukrzyżowanie?
     Znowu kłamał. Przecież zwolnienie go już od samego początku było wykluczone. Chciał mu uświadomić odpowiedzialność, jaką ponosi, i powiedział do niego z najwyższym trudem słowo po słowie:
     – Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci jej nie dano z góry. Dlatego większy grzech ma ten, który mnie wydał w twoje ręce.
     Teraz z kolei Piłat zamilkł.
     Tam na zewnątrz coś się stało. Cichły okrzyki. Aż uspokoiło się zupełnie.
     – Co tam się dzieje? Czyżby się rozchodzili? Niemożliwe – namiestnik zapytał trochę chyba siebie, trochę swoich ludzi.
     Już jeden z żołnierzy podbiegł do drzwi, żeby wyjrzeć. Ale nie dobiegł, bo niespodziewanie pojawili się w drzwiach Annasz i Kajfasz. Nie wchodzili, bo nie chcieli się zanieczyścić przez wejście do pomieszczenia pogan, ale czekali, żeby podszedł do nich Piłat. Zrobił to. Dopiero wtedy zabrzmiał głos Annasza. Wypowiadał słowa cicho, ale bardzo dobitnie. Prawie grożąc:
     – Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem cesarza. Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się cesarzowi.
     Nie czekali na odpowiedź, bo zaraz odeszli. Odszedł i Piłat od drzwi. Usiadł na ławie i znowu zaczął mówić do żołnierzy:
     – Słyszeliście?
     Prawie chórem odpowiedzieli:
     – Tak!
     – Groził mnie, groził wam – cesarzem. To już dobrze. Stają po stronie cesarza. Prawie w jego obronie. Bardzo dobrze! Jeszcze trochę ich podkręcimy. Zresztą nie po raz pierwszy by na mnie donosili do cesarza. Im się zdaje, że ja realizuję swoją politykę, dokuczam im na własną rękę, bo ich nie lubię. Choć ich istotnie nie lubię. Ale przykręcam im śrubę, bo tak chce cezar Tyberiusz i jego prefekt Sejan. Rozpanoszyli się, za dobrze im się powodzi. Nagromadzili sobie przywilejów jak żaden naród na terenie imperium. Choćby zwolnienie ze służby wojskowej. Już nie mówię o takich sprawach jak monety, na których im wolno nie umieszczać wizerunku cezara. A to na jakiej podstawie? Niby dlaczego? A w czym oni są lepsi od innych?
     Słuchał tego z coraz większej oddali, pogrążał się w coraz głębszą mgłę, gdzie już nie było ani kolorów, ani głosów. Tylko jakieś wirowanie coraz silniejsze, aż rzuciło Go w przepaść. Runął na posadzkę. 
     Straszliwy ból powrócił Go do przytomności, usłyszał Piłata, jak mówił:
     – Ale dość tego. Kończmy, bo więzień gotów nam tu skonać, a ma umrzeć na krzyżu.
     Chciałby tak skończyć. Ale nie, już Go dźwigali w górę. Zmuszali, by stanął o własnych siłach. Jeszcze zobaczył, że Piłat, jakby Go nie widział, podniósł się, zrobił kilka kroków w stronę drzwi na taras i wydał polecenie:
     – Wystawcie mi litostrotos na taras. Przygotujcie miednicę, dzban z wodą i ręcznik. Pobawimy się. To potrwa. I wyprowadzić więźnia – polecił.
     Dwóch żołnierzy podeszło do ciężkiego drewnianego zydla z oparciem i wyniosło na zewnątrz. Plac znowu zahuczał skandowaniem:
     – U-krzy-żuj Go!
     Gdy żołnierze z zydlem ukazali się na tarasie, nasilił się wrzask, pojawienie się Jego z obstawą strażników znowu podniosło siłę krzyku, wreszcie przyjście namiestnika wywołało natężenie wrzasku do granic możliwości.
     Patrzył na plac, patrzył na ludzi. Był obolały ponad miarę. Głowa Go bolała straszliwie, skóra na całym ciele zdawała się stanowić jedną wielką skorupę, która przy najmniejszym ruchu pękała, powodując nieludzki ból. Ale mimo to całe cierpienie stanowiło jakieś tło, a na pierwszy plan Jego świadomości wysunęła się akcja prowadzona przez Piłata. Ten wyglądał na człowieka, który dopiero teraz wie, co zrobi, który uległ, przegrał. Na razie zasiadł na zydlu i przyglądał się wrzeszczącym.
     Stał i czuł, że jeżeli ta zabawa dłużej potrwa, to zemdleje powtórnie, nie utrzyma się na omdlewających nogach, nie zachowa równowagi przy tych zawrotach głowy, które powracają jak przypływająca fala.
     Ale Piłat nie śpieszył się i nie denerwował, nie wzywał do uciszenia ani rozejścia się, nie czekał niecierpliwie, kiedy się zmęczą. Siedział, a plac szalał. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby przez ten gigantyczny wrzask nie przebił się dźwięk fanfar zwiastujących obrzęd zabijania baranków paschalnych w świątyni. Aż dziw, że to było możliwe. Ludzie przycichli, jakby zaskoczeni, że tuż obok, dosłownie za murami ma się za chwilę dokonać ten najważniejszy akt liturgiczny, w którym oni powinni uczestniczyć. Gdy prawie całkiem umilkli, Piłat podciął ich jak zmęczonego konia uderzeniem bicza:
     – Oto Król wasz!
     Zareagowali natychmiast, wrzask ogarnął cały plac jak ogień wysuszoną słomę:
     – Precz, precz, precz!
     Jakby się opędzali od szatańskich zwidów, jakby chcieli, by zniknął, rozwiał się ten koszmarny upiór we krwi i ranach, z czapą cierni na głowie, ta koszmarna postać, której Piłat w nienawiści do ich narodu i pogardzie przypisuje godność króla żydowskiego. Ale po chwili uspokoiła się pierwsza histeria, powróciło skandowanie:
     – U-krzy-żuj Go!
     Stał, słuchając tych wrzasków, znowu ledwo utrzymując równowagę, patrzył na czerwony półokrąg na kamieniach, jaki utworzyły krople krwi, spływające z Niego. Spostrzegł, że cichną okrzyki ludzi. Opamiętało ich drugie trąbienie pozaunów. Już za chwilę spadną noże na gardła baranków paschalnych na dziedzińcach świątyni. Ale Piłat nie dawał im spokoju. Rozległo się jego pytanie:
     – Króla waszego mam ukrzyżować? – kpił w żywe oczy, dźgał ich tym słowem „król” jak treser dzikie zwierzę, drażnił się z nimi, doprowadzał ich do gorączki, do szału, żądał wyznań, oświadczeń.
     Poprzez zasłonę z krwi, która wciąż jeszcze poszczególnymi kroplami albo kropelkami spływała spod korony cierniowej, przyglądał się Piłatowi. Zachowywał się jak poprzednim razem: jak rybak, który z przygotowanym dzirytem siedzi nad brzegiem rzeki i wpatruje w ryby kłębiące się w wodzie, żeby uderzyć, gdy ujrzy tę „swoją” sztukę.
     Już znowu był przytomny, nie zwracał uwagi na to straszliwe cierpienie, które Go prawie zwalało z nóg. Był trzeźwy, opanowany, wszystko widział, wszystko kontrolował, widział jasno i precyzyjnie. Chciał przyłapać Piłata, odkryć jego kolejną tajemnicę czy też kolejną grę.
     Tymczasem Kajfasz zniecierpliwiony do szaleństwa wykrzyknął swoim piskliwym głosem:
     – Nie mamy króla jeno cesarza!
     Widział naocznie, że Piłat na to zdanie właśnie czekał, że podnosi się z zydla, wyciąga w górę ramię, dając znać, że będzie przemawiał. A więc o to mu chodziło? Spojrzał na Kajfasza. Ten jakby się skurczył, wciągnął głowę w ramiona. Może już się domyśla, że powiedział jedno słowo za dużo, ale jest na wszystko za późno.
     Dziedziniec uciszył się, zdawało się, jakby ludzie zamienili się w słuch, a Piłat, przybrawszy postać trybuna, zaczął patetycznie wołać:
     – To jest największy dzień, jaki przeżyłem, odkąd przybyłem tu do was – rozglądał się wśród tłumu na prawo i lewo, wpatrywał się w blisko stojący Sanhedryn i gdzieś pod murami i wieżami stłoczonych kapłanów i faryzeuszów. Szukał zrozumienia dla siebie, dla swojego zachwytu. Ale nie znalazł: – Nie rozumiecie? – zapytał retorycznie.
     Wpatrzony w Piłata myślał sobie, że nie przypuszczał dotąd, jakie aktorskie talenty w tym człowieku drzemią. Bo przecież trudno było inaczej nazwać to jego zachowanie się. A ten w dalszym ciągu wołał, jak tylko mógł głośno:
     – Naprawdę nie rozumiecie, z czego ja jestem tak zadowolony?
     Ale milczenie było mu odpowiedzią.
     – No to wam powiem. Cieszę się z tego, że przed chwilą najwyższy kapłan, przedstawiciel waszego najświętszego zgromadzenia, Sanhedrynu, który jak wierzycie, jest głosem Boga samego, w imieniu całego narodu izraelskiego oświadczył: „Nie mamy króla, jeno cesarza”. – Odczekał chwilę, jakby chciał, żeby to oświadczenie Kajfasza doszło do wszystkich tu zgromadzonych. Ale nie poprzestał na tym: – Nigdy dotąd takiego stwierdzenia nie słyszałem. A jest ono bardzo ważne. Dowodzi ono, że naród izraelski uznał się za cząstkę Imperium Romanum, znalazł w nim swoje miejsce i nie chce go opuszczać. Tym samym wszelakie dążności do odzyskania niezależnego bytu państwowego, powrotu do niepodległości przekreśla i potępia. Każdego, kto chciałby sięgnąć po władzę króla żydowskiego, przyprowadzi, abym go skazał w imieniu cesarza, waszego władcy, na śmierć krzyżową. Tak jak oto dzisiaj skazujemy na śmierć pretendenta do tronu królewskiego Izraela, stojącego tu Jezusa z Nazaretu. Jeszcze dzisiaj wyślę specjalnym posłańcem pismo na wyspę Capri, gdzie przebywa boski Tyberiusz, aby donieść mu o tym, co się tu wydarzyło.
     „I tak oto teraz Piłat jest zwycięzcą – stwierdził z podziwem. – Przed chwilą zwycięzcą był Sanhedryn z Annaszem na czele. Zmieniają się zwycięzcy, ale monetą przetargową jestem ja”. Plac stężał, oklapł. Aż Go zdziwiło, że tak szybko może nastąpić metamorfoza. Znowu jak za dotknięciem różdżki czarodzieja. Już nic nie było ze wściekłości, opętania nienawiścią w stosunku do Niego, Jezusa z Nazaretu. Było tylko upokorzenie, że Piłat kpił ze wszystkiego co najświętsze: z Sanhedrynu, z najwyższego kapłana, z ich tęsknoty za Mesjaszem-królem, z ich niewoli i panowania władzy rzymskiej – nie w Egipcie, skąd mocą Bożą potrafił wyprowadzić ich Mojżesz, ale w ich świętej Ziemi Obiecanej. Jak uderzeni obuchem słuchali tego przemówienia namiestnika rzymskiego, który w sposób perfidny obrażał ich uszy takimi słowami, jak „boski Tyberiusz”, tuż przy świątyni, gdzie góruje – prawie na wyciągnięcie ręki – Święte Świętych. Ale Piłat nie ustawał. Wygrywał swoją kartę do końca:
     – Niech się boski Tyberiusz dowie, że naród izraelski uważa go za swego króla i Mesjasza obiecanego. Niech się dowie, że naród żydowski pozostanie mu wierny na zawsze. Posłuszny jego woli, rozkazom jego i jego ludziom, a więc i mnie, który go tu w Jerozolimie i Cezarei reprezentuję. Jeżeli wy takie oświadczenie złożyliście, to mogę przystać na wasze prośby, bo mam pełne zaufanie do waszego Sanhedrynu i najwyższych kapłanów. Choć ja uważam, że to człowiek nawiedzony, ale niewinny, ponieważ jednak chcecie Jego śmierci krzyżowej, dobrze. To wasza rzecz. Ja nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. Ja mam ręce czyste – spojrzał na swoje dłonie i zobaczył na nich czerwone plamy, mruknął do siebie i chyba nie tylko do siebie: – Nie tak całkiem. Tu pełno krwi. Służba! – Miednicę z wodą i ręcznik.
     Za moment już był człowiek z żądanymi przyborami do mycia. Już lał z dzbana dużym strumieniem wodę na dłonie Piłata. Ten energicznie, z przyjemnością chlapał się wodą.
     Patrzył na ten obrządek prawie symboliczny, na ten rozchlapujący się strumień wody. Sam był wyschnięty na patyk. Słońce waliło już całą siłą, wyciskając z Niego resztki potu. Usta miał spierzchnięte, język – kołek szorstki i piasek w ustach. Piłat wreszcie wytarł się, raczej pobieżnie, ręcznikiem.
     – Krew Jego na nas i na syny nasze! – usłyszał okrzyk Annasza.
     Dosłyszał go Piłat i nie chciał, aby mu został odebrany tytuł zwycięzcy. Zaprotestował, chyba nie bardzo rozumiejąc mentalność żydowską:
     – Nie obciążajcie winą swoich przyszłych pokoleń, bo to wasza i tylko wasza decyzja.
     Ale teraz z kolei Annasz nie dał sobie wyrwać ostatniego słowa. Powtórzył skandując:
     – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze.
     Ludzie na placu natychmiast podchwycili tę inicjatywę i zaczęli powtarzać:
     – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze.
     Błyskawicznie narastała siła głosu:
     – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze.
     Już cały plac nie krzyczał, ale ryczał w poczuciu odrębnego stanowiska niż to, co mówił Piłat, w poczuciu nad nim przewagi:
     – Krew Je-go na nas i na sy-ny na-sze.
     Piłat nie miał ochoty tu trwać. Zresztą i nie było po co. Wszystko, co miało być powiedziane – zostało powiedziane. Co miało się dokonać – dokonało się. Odwrócił się i wszedł do strażnicy, po drodze rzucając słowa, skandując tak jak tłum:
     – Bierz-cie Go stąd i rób-cie z Nim, co chce-cie.