Biblioteka



ZDJĘCIE Z KRZYŻA




ZDJĘCIE Z KRZYŻA


     Wciąż lał deszcz – istna ulewa. Od czasu do czasu ciemność rozrywały błyskawice i trzaskały grzmoty tuż nad głową. Nikodem szedł, prawie nic nie widząc. Z powodu ciemności, które tak niespodziewanie zapadły i z powodu deszczu, który mu zalewał oczy. Był przemoknięty do ostatniej nitki. Od czubka głowy aż po stopy, które zresztą coraz natrafiały na kałuże.
     Szedł i klął. On, zawsze opanowany, ułożony, kulturalny, dobrze wychowany. Klął najgorszymi przekleństwami, których nigdy nie używał, których nie wyobrażał sobie, że może kiedykolwiek użyć. Klął na siebie, na faryzeuszów, saduceuszów, na cały Sanhedryn. Złość go roznosiła. Najbardziej na siebie – na swoją głupotę i bezradność, że dał się nabrać, że nie zapobiegł, że nic nie wymyślił, żeby Jezusa uratować.
     Uciekł spod krzyża, bo nie mógł dłużej patrzeć na umierającego przyjaciela. Już nie wytrzymywał widoku tej podnoszonej gwałtownymi spazmami oddechów klatki piersiowej, tej podrywającej się od czasu do czasu głowy, która ukazywała zalaną krwią twarz z nieprzytomnymi od bólu oczami. Już nie potrafił stać tak bezczynny, gdy ta banda kapłanów i jego kolegów faryzeuszów wymyślała Jezusowi, złorzeczyła, naigrawała się z Niego i wyśmiewała. Uciekł. Gdyby był mocarzem, to by roztrącił tę opętaną hołotę, zdjął Go z krzyża jak najczulsza matka, opatrzył rany i przywrócił do zdrowia, jak ten Samarytanin z Jego przypowieści. Ale mocarzem nie był, wobec tego uciekł, żeby nie oszaleć z rozpaczy, ze wściekłości, z bezsilności.
     Nie wyobrażał sobie, że wróci na to wzgórze. A przecież wracał. Nie mógł nie wrócić. Nie mógł Go zostawić samego z Jego nieszczęściem i cierpieniem. Wobec tego wracał. On, nazywany najchętniej przez swoich przyjaciół arbiter elegantiarum, brnął utytłany w błocie. On, który – jak mówiono – nie umiał się inaczej poruszać po mieście tylko lektyką, szedł szybkim marszem wytrawnego piechura. On, który tak szanował swoje zdrowie, nie zwracał uwagi na to, że jest przemoknięty i zmarznięty.
     Ulewa i burza, która tak nagle wybuchła, zganiała teraz z Golgoty gawiedź miejską i kapłanów, faryzeuszów i wieśniaków. Zbiegali z góry trochę przestraszeni, trochę rozbawieni ciemnością, która ogarnęła miasto. Przepychał się pod ten prąd z uporem chłopa, narażając się na potrącenia, szturchańce – on, esteta, który chętnie powtarzał werset Horacego: Odi profanum vulgus et arce.
     Zdawało mu się, że końca tego nie będzie. Ale tak jak nagle zaczęła się toczyć ta lawina ludzka, tak i zamarła. Ostatecznie szedł zupełnie samotny. Ale krótko to trwało, bo wnet natknął się na inną kategorię wracających z Golgoty. To byli kapłani i faryzeusze, idący prawie wszyscy w milczeniu. Zaniepokoił się. Czyżby Jezus umarł? „Krzyżowani umierają przynajmniej kilka dni” – zabrzmiało mu w uszach zdanie, sam nie wiedział, przez kogo wypowiedziane. Zaczepił pierwszego lepszego faryzeusza:
     – Czyżby Jezus już umarł?
     – Umarł, umarł – ten nie rozpoznał go. – Możesz wracać do miasta – rozgadywał się. – Aleś dużo stracił, żeś nie był przy Jego śmierci. Ja czegoś takiego w życiu nie widziałem…
     Jeszcze coś mówił, ale Nikodema już dawno przy nim nie było. Rzucił się w górę biegiem, na jaki go tylko było stać. Wpadał po ciemku w kałuże, potykał się o kamienie, rwał w górę, jakby chciał zapobiec śmierci, jakby mógł Go zatrzymać przy życiu, najgorszym, najokrutniejszym – ale przy  życiu.
     Wreszcie w którejś kolejnej błyskawicy zobaczył cel swojej wędrówki: krzyże na szczycie Golgoty. Jeszcze chwila. Ostatkiem sił, łapiąc powietrze jak ryba, otwartymi ustami, z sercem w gardle podbiegł do środkowego krzyża. Nie mylił się. W świetle kolejnej błyskawicy zobaczył głowę w cierniowej koronie zwisającą w dół. Objął nogi Jezusa ramionami i przytulił do nich twarz. Jeszcze były ciepłe, ale już bezwładne. Trwał tak chwilę, wstrząsany falami płaczu. Potem oderwał się od krzyża i, zataczając się jak pijany, natrafił na stojące kobiety. Wśród nich Matkę Jezusa, podtrzymywaną z jednej strony przez Magdalenę, z drugiej przez Joanne, osłaniane od wiatru przez Salome i Marię. Podszedł do Niej. Ujął Jej dłonie, przytulił do twarzy i całował:
     – Przepraszam Cię, przepraszam.
     – Za co przepraszasz? – odpowiedziała za którymś razem.
     – Że nie uratowałem Twojego Syna od śmierci.
     – Widać się nie dało. Widać się nie dało – powtarzała.
     Jeszcze raz przytulił Jej ręce do swej twarzy. I odszedł.
     – Gdzie Józef? – spytał Łazarza.
     – Rozmawia z setnikiem. Trzeba zdjąć Ciało i pochować.
     – No to zdejmujemy – Nikodem nie widział przeszkód.
     – Żołnierze się sprzeciwiają.
     – Już idzie Józef.
     – To nie wina setnika – Józef tłumaczył. – Na zdjęcie ciała Jezusa potrzeba zgody Piłata. Może ja pójdę i pogadam.
     – Niewiele nam czasu zostało do zachodu słońca – Nikodem przerwał. – Ja bym jeszcze zeszedł na dół na chwilę. Kupię trochę ziół, prześcieradło i taśmy na pochówek.
     – Dobrze. To ja będę na miejscu. Jeżeli pozwolisz – tu zwrócił się do Maryi – pochowajmy Go w Bretanii, w moim grobie.
     – Nie zdążymy – włączył się Józef. – Betania to kawał drogi.
     – Co proponujesz? – Łazarz przerwał dalsze wyjaśnianie.
     – Mój grób – odpowiedział mu. – Przecież on jest kilkadziesiąt kroków stąd.


* * *



     Piłat wyszedł na taras. Zawsze tak robił, gdy nad miastem szalała burza. Wewnątrz pałacu huk piorunów był nieznośny. Od marmurowych ścian odbijał się ich trzask tak ostro, że zdawał się uszy rozrywać. „Ale On jeszcze żyje. Ukrzyżowani wiszą przynajmniej kilka dni”. Cofnął się nieco, by uchronić się od zacinającego deszczu i wtedy zaskoczony natknął się na swoją żonę.
     – A, to ty jesteś – wykrztusił.
     Nie widział jej od rana. Spodziewał się, że obrażona – bo nie spełnił jej życzenia wyrażonego w liście – będzie go unikała, jak najdłużej się da. Odezwał się, patrząc na ogród w deszczu, właściwie wbrew swojemu zamiarowi. Chyba dlatego, bo bał się, że ona będzie mu czynić wyrzuty:
     – Prosiłaś mnie o Niego. Ale ja nie mogłem inaczej postąpić. To sprawa polityczna. Ty tego nie rozumiesz – nie chcesz rozumieć. Ja mam dyrektywy z Rzymu, żeby Żydów ukrócić.
     Aż poczuł, że Claudia przytuliła się do jego pleców i cicho coś szepcze. Dopiero po chwili zrozumiał jej słowa w szumiącym deszczu:
     – Nie mów, już nie mów – powtarzała.
     Wtedy przerwał, odwrócił się do niej, przytulił ją, a ona się rozpłakała.
     – Wydałeś wyrok śmierci na niewinnego człowieka. Najmądrzejszego, jakiego spotkałam na tej ziemi i najświętszego. I nie okłamuj się. Żadna polityka czy twoja, czy Rzymu nie usprawiedliwi tej zbrodni – teraz mówiła tak, jak potrafiła tylko ona: logiczna, chłodna aż do okrucieństwa, w niczym nieprzypominająca tej rozpłakanej przed chwilą istoty. – I jeżeli myślisz, żeś sprawę zakończył, to się grubo mylisz. On za dużo wielkich problemów ukazał. On za wiele ważnych prawd powiedział. Tego nikt już nie potrafi wymazać ani piaskiem przysypać. Musiałbyś wymordować wszystkich żyjących w Palestynie, którzy Go słyszeli. Ale i to by nie pomogło. Słowo jak ptak, już poleciało w świat. Przecież był u Samarytan, był u pogan: w Tyrze, w Sydonie, w Gergezie – tu przerwała, ale na moment. – Tylko nie powiedz o mnie: jeszcze jedna wariatka, Jego zwolenniczka. On nie jest wyłącznie Nauczycielem rolników, rybaków i bezrolnych, jak chętnie mówiłeś. Popatrz, co się zaczęło dziać z Sanhedrynem. Łazarz, Nikodem, Józef. I ani ja, ani ty, ani nikt nie wie, jak się wydarzenia dalej potoczą.
     Aż w trwającym wciąż mroku zobaczył żołnierza. Zatrząsł się, jakby ujrzał anioła zemsty.
     – Z czym przychodzisz? – wydusił poprzez nagle zdrewniałe gardło.
     – Najwyżsi kapłani Annasz i Kajfasz proszą o posłuchanie. Chcą cię prosić, panie, byś zgodził się zdjąć ciała skazańców z krzyży, ze względu na ośmiodniowe święto Paschy.
     – Czyżby już umarli? – Piłat się zdumiał.
     – Tylko Król Żydowski. Pozostali żyją.
     – Niech poczekają w sali przyjęć. Zaraz tam będę.
     Już miał zamiar powiedzieć do Claudii: „Nie zezwolę. Niech wiszą tak długo, aż skonają wszyscy, do ostatniego. I będę czekał, kiedy wybuchną rozruchy zwolenników Jezusa”. Ale się opanował.

     Ujrzał ich – jak zmokłe dwie kury. Tak wyglądali w przylepionych ulewą do ciała szatach. Z rozwichrzonymi tylko brodami – jeden z białą, drugi z czarną – i oczami błyszczącymi w sterczącym zaroście.
     – Z czym przychodzicie?
     Jego pytanie zadziałało jak pociągnięcie za sznurek marionetki na świątecznym kramie. Wyrwał się Kajfasz i, machając rękami, zaczął wyrzucać z siebie bezładne słowa, zdania:
     – Jutro jest szabat. Jutro zaczynają się święta Paschy. Nie mogą ciała zbrodniarzy pozostać na święta. Święta trwają osiem dni. Nie wiadomo, co pomyślą ludzie. A ludzie mogą źle pomyśleć. Dlaczego oni mogą źle pomyśleć? Bo nad głową Jezusa wisi napis: „Jezus Nazareński Król Żydowski”. Myśmy ciebie prosili, żebyś napisał nie król żydowski, ale że On się podawał za króla żydowskiego. Ale przepadło, coś napisał, napisałeś. Tylko że ludzie mogą bardzo źle pomyśleć o Rzymianach i od myśli mogą przejść do słów, a od słów do czynów i tak dojdzie do awantur, a nie daj Boże do walk, a jeszcze co gorsza do powstania przeciw Rzymowi.
     W tym momencie nachylił się nad Piłatem żołnierz, którego wejścia nie zauważył, i wyszeptał mu do ucha:
     – Józef z Arymatei, członek Sanhedrynu, chce pilnie z tobą mówić, panie.
     Wobec tego wstał i już w drodze powiedział do swoich gości:
     – Przepraszam was na chwilę.
     Piłat, zaskoczony niespodziewanym najściem Józefa, idąc na spotkanie z nim, myślał: „Zaczyna się cyrk. Pierwszymi drzwiami wchodzą jedno dostojnicy Sanhedrynu, drugimi wchodzą inni. Z tym, że Józef jest prawie przyjacielem domu. Tylko czy nie należy powiedzieć:
>był< przyjacielem domu. Zaraz się okaże. Co on może ode mnie chcieć. Skąd ta nieoczekiwana wizyta?”

     Zobaczył go bez zwyczajnego słońca na twarzy, bez śladu uśmiechu. Józef stał pod ścianą ze spuszczoną głową i z rękami na piersiach. Piłat prawie że podbiegł do niego z otwartymi ramionami do objęcia.
     – Przyszedłem prosić cię o łaskę – zaczął Józef z twarzą niecodziennie skupioną.
     – Skąd ten ton. Mów, z czym przychodzisz, a nie opowiadaj mi o łasce – Piłat jowialnie przytulił go do siebie.
     – Chciałem zdjąć z krzyża ciało Jezusa i pochować w moim grobowcu.
     Piłat zesztywniał, jakby uderzony niespodziewanym atakiem paraliżu. Już pożałował swojej wylewności przy powitaniu i rozwartych ramion. Ale przepadło. Teraz tylko trzeba było z tego jakoś zgrabnie wyjść.
     – Ty masz grobowiec? – usiłował zażartować i rozluźnić atmosferę.
     Józef nie poszedł za jego sugestią:
     – Tak – odpowiedział dalej poważnie, z marmurową twarzą. – Niedawno co go skończyłem, z myślą o sobie. Ale chętnie go oddam Jezusowi, którego uważałem zawsze i uważam za swego przyjaciela.
     – Nigdyś mi o tym nie mówił.
     – Wobec tego – Józef zmienił ton głosu – przestaję się zwracać do ciebie jako do przyjaciela, ale jako do dłużnika. Żądam, żebyś mi zwrócił natychmiast pieniądze, z którymi zalegasz od dłuższego czasu. Czekałem cierpliwie jak przyjaciel. Teraz żądam ich jako wierzyciel.
     – A jeżeli ci nie oddam i tak?
     – Jestem i na taką ewentualność przygotowany. W najkrótszym z możliwych terminie zostanie przez moich ludzi w Rzymie o wszystkim poinformowany tak prefekt Sejan, jak cesarz Tyberiusz. Dokumenty są w rękach Agryppy, wnuka Heroda Wielkiego, z którym się przyjaźnię. Nie muszę mu wydawać żadnych poleceń. Będzie działał, gdy tylko się dowie, żeś mnie uwięził, zabił czy że „skryty zabójca” tego dokonał. Jak cię Agryppa nienawidzi, to wiesz dobrze. A co to oznacza, nie muszę cię objaśniać. Zostaniesz natychmiast zdjęty ze stanowiska namiestnika Judei i Samarii i postawiony przed sąd, w najlepszym wypadku zesłany na wygnanie.
     Dobrze – a może szkoda – że Józef nie patrzył podczas wygłaszania tej długiej kwestii na twarz Piłata, bo wtedy by zobaczył, jak zmieniała się od wściekłości, szaleństwa w chytrą, lisią uprzejmość. Gdy tylko Józef zakończył, Piłat wybuchnął śmiechem, przytulił się do niego i zaczął wyrzucać z siebie urywki zdań:
     – Aleś się dał nabrać. No to cię nabrałem. A tyś się wysypał jak małe dziecko. Wygadałeś się za darmo, czego by od ciebie nawet na mękach nie dowiedziano się. I kto się tak wyłożył? Wielki Józef z Arymatei, o którym się w Jerozolimie mówi, że nikt go jeszcze nie przechytrzył. A ja cię przechytrzyłem. Chciałem się dowiedzieć, kogo więcej kochasz, mnie czy Jezusa. No i okazało się, że On dla ciebie większym przyjacielem niż ja. Trudno. Przeżyję, choć ze smutkiem. Jedyna pociecha to to, że On już nie żyje, a ja zostaję na placu jako twój, teraz jedyny, prawdziwy przyjaciel – tu przerwał na chwilę. – A więc, żeby nie było wątpliwości: oddaję do twojej dyspozycji ciało Jezusa. Rób z nim, co chcesz, zdejmuj je z krzyża i pochowaj Go w swoim grobie. Jak bym ci tego mógł odmówić?
     Trzasnął Józefa w potężne plecy i odprowadził do drzwi. Gdy ten zniknął, Piłat powiedział do siebie: „Nie myślałem, że mam takie mocne nerwy”. Potem zaklaskał w dłonie. Pojawił się żołnierz.
     – Weź konia i szybko udaj się na Golgotę. Podobno jeden z ukrzyżowanych, Jezus – tak zwany Król Żydowski – już skonał. Powiedz setnikowi, żeby upewnił się, czy On naprawdę skonał. I słuchaj uważnie: niech przebije włócznią Jego serce. Zapamiętaj: setnik ma polecić, by któryś z żołnierzy przebił włócznią serce Jezusa z Nazaretu. I sprawdzić, że wypłynęła krew z przebitego serca. Zrozumiałeś? Powtórz.
     Żołnierz powtórzył rozkaz.


* * *



     Czekali cierpliwie na powrót Józefa z Arymatei i na wynik jego rozmowy z Piłatem. Wreszcie usłyszeli tętent konia.
     – Czyżby Józef? – usiłowali domyślać się.
     Ale to nie był Józef. Pojawił się żołnierz, jak się okazało, wysłannik od Piłata. Zeskoczył z konia, zbliżył się do setnika i przekazywał mu jakieś polecenia. Setnik zwrócił się do żołnierzy, wydając rozkaz. Żołnierze zdjęli z krzyży pozostałych dwóch skazanych, którzy – choć nie wiedzieli, co to ma znaczyć, do czego to prowadzi – zaczęli rozpaczliwie krzyczeć. Ale to krótko trwało. Zostali dobici pałkami, a ich ciała zawleczono na tyły wzgórza, gdzie znajdował się wspólny dół dla ukrzyżowanych.
     Obserwowali, co będzie dalej. Z kolei jeden z żołnierzy podszedł z włócznią do ciała Jezusa i uderzył nią w Jego bok, na wysokości serca. Maryja krzyknęła i zemdlała. Uratowały Ją przed upadkiem Magdalena i Maria, matka Jakubowa. Cuciły, powtarzając:
     – Przecież On już nie żyje. Już Go to nie boli.
     Gdy podniosły głowy, zobaczyły strugę krwi i wody spływającą z rany.
     – Ale po co? Po co jeszcze to? – mówiła Maryja z płaczem.
     Podszedł do nich setnik i powiedział:
     – Józef z Arymatei otrzymał ciało Jezusa od namiestnika i może je zdjąć z krzyża i pochować w swoim grobie.
     Zdejmowali ciało Jezusa z krzyża. Deszcz przestał padać. Pojaśniało, choć jeszcze ciemne chmury groziły ponowną ulewą. Teraz dopiero było widać, jak na wzgórzu jest pusto. Zostało paru żołnierzy i najbliżsi Jezusa. I krzyż, na którym wciąż wisiało ciało w czerwieni krwi.
     Jeszcze zastanawiali się chwilę, jak to zrobić najlepiej. Doradził żołnierz. Wciąż ten sam, który twierdził, że Jezus go uratował od śmierci w ciężkiej chorobie, gdy służył jeszcze w Kafarnaum:
     – Spuśćcie Jego ciało w ten sam sposób, jak my. Patibulum zjedzie na dół po sznurze. Tylko wyrwijcie najpierw gwóźdź z nóg, wtedy łatwiej będzie można Go zsunąć.
     Tak też zrobili. Wyrwali gwóźdź z nóg, a potem za pomocą sznura spuszczali powoli w dół belkę, do której były przybite dłonie. Dopiero gdy belka znalazła się na ziemi, uwolnili ręce Jezusa, wyrywając z nich gwoździe.
     Rozwidniało się. Ciężkie chmury wciąż przeciągały jeszcze nisko nad ziemią, ale burza oddaliła się. Położyli ciało na rozścielonym prześcieradle i delikatnie zmywali mokrymi szmatami, jakby nie chcieli sprawiać Mu bólu. Myli je z krwi, która już zdołała częściowo zaschnąć i tworzyła grube skrzepy wszędzie – na twarzy, na włosach, na brodzie, na całym ciele poszarpanym biczowaniem. Zdejmowali koronę cierniową wplątaną we włosy, wbitą w skórę głowy jak potworna czapa czy hełm. Czynili to powoli, prawie tak, żeby Go nie urazić. Bo jak inaczej. Jak Go pochować z kolcami na głowie, w tej szacie krwi, która okryła całe Jego ciało? Wreszcie skończyli. Teraz trzeba było rozłożyć prześcieradło, przesypać je ziołami, które przydźwigał na górę subiekt sklepowy.
     – Dajcie mi Go choćby na chwilę, zanim przygotujecie prześcieradła – usłyszeli prośbę Jego Matki.
     Usiadła pod słupem, na którym jeszcze przed chwilą wisiał Jej Syn, i czekała na ostatnie pożegnanie. Tak też zrobili. Złożyli Jego ciało na Jej kolanach. A Ona je przygarnęła do siebie tak jak wtedy, gdy Go maleńkiego nosiła na rękach.
     Gdy prześcieradło, obficie posypane ziołami, było już gotowe na przyjęcie ciała, wzięli je z Jej rąk i położyli na ziołach. Pozostałą częścią ziół przysypali Jego ciało. Owinęli mocno, ściągając z obu stron. Teraz z kolei taśma płócienna. Okręcali nią ciało zawinięte w prześcieradło silnie, twardo, dookoła, pas obok pasa, zgodnie z przepisami, zgodnie ze zwyczajem, jak kukłę, jak mumię egipską, od stóp aż po szyję. Żeby się nie ruszały nogi, żeby się nie ruszały ręce. Jeszcze na twarz położyli chustę i już można było nieść do grobu.
     Był już czas. Bo już słońce, które przebijało się z trudem przez ciężkie zwały chmur, chyliło się ku zachodowi. Podnieśli i zaczęli znosić w dół.