Biblioteka



EMAUS




EMAUS



     – No to, chłopcy, ja spadam – Kleofas niespodziewanie wyskoczył.
     – A ty dokąd? – Tadek go spytał.
     – Do chaty.
     – Czyś ty zgłupiał. Chcesz wracać do Galilei?
     – O, to, to. Dokładnie tak.
     – A dlaczego? – Tadek wciąż był przy głosie, reszta przysłuchiwała się milcząco.
     – Dlatego, że to jest dobry czas, aby zwiewać – Kleofas się droczył.
     – Ale ja ciebie pytam, dlaczego chcesz odchodzić?
     – I co chcesz robić? – Filip zaczynał od początku.
     – Powiedziałem już: wracam do domu.
     – Mimo tego co mówiły Joanna, Maria i Magda? – dziwił się wciąż Filip.
     – Już mam dość tych bab, które opowiadają, że widziały aniołów czy nawet Jezusa. Piotr z Łazarzem tam był, ale aniołów nie widział. Ani tym bardziej Jezusa.
     – Ale widzieli chusty, które świadczą, że zmartwychwstał.
     – Jak zmartwychwstał? Wyszedł przez taśmy? Gdy Łazarz zmartwychwstał, to trzeba było odkręcać z niego taśmy, bo by się nie ruszył. A Jezus jak? Jak powietrze? Wyparował?
     – No to co myślisz? – Tadeusz nie rozumiał.
     – Nic nie myślę. Nie chcę myśleć. Ja nie od takich mistycznych spraw. Ja chciałem Mesjasza, króla! Nie, to nie. mówię przepraszam, dziękuję i do zobaczenia na rybach.
     Zapadła cisza. Nikt nie odważał się zabrać głosu. Dopiero po chwili Szymek, jąkając się jak to zwykle, gdy był zdenerwowany, twardo postawił sprawę:
     – A uważasz, że tam cię nie poszukają?
     Kleofas, dotąd „na fali”, teraz oklapnął:
     – Tuś mnie trafnie uderzył. Masz rację. Brałem i to pod uwagę. Ale może gdy zobaczą, że zająłem się swoją robotą, to zrezygnują ze mnie.
     – Może nawet nie zdążysz zacząć tej swojej roboty – Szymek zaśmiał się. – Może nawet nie zdążysz do niej dojść, a w drodze cię przycapią i nie zdążysz się nawet wytłumaczyć, że ty w drodze na ryby, i skrócą cię o głowę. Czekają na nas w bramach miast, na rogatkach, śledzą nas oczami celników ale i rabinów, i wszelakich przełożonych synagog. Gdy wylądujesz w Kafarnaum, to na drugi dzień będą o tym wiedzieli w Jerozolimie ci, którzy potrzebują to wiedzieć. Oni są bardzo zdenerwowani i mogą zrobić głupstwo. Trzeba się przyczaić, przywrzeć, nie pokazywać się. Święta się skończą za osiem dni, wtedy trzeba ze wszystkimi spłynąć do Galilei, a tam zobaczymy co dalej.
     Ale Kleofas już zdążył się pozbierać:
     – Nie, ja idę, a wy róbcie, co chcecie. Kto się do mnie dołączy, proszę bardzo.
     – Twoja wola – Szymek został przy swoim. – Twoja sprawa, twój interes, twoja głowa. Tylko nikogo nie namawiaj, bo to może być namawianie do samobójstwa.
     Kleofas już się kierował ku wyjściu, gdy zatrzymał go Tadeusz:
     – Kleo, nie obraź się. Chcę ci postawić ostatnie pytanie. I to przy wszystkich.
     – No słucham – odpowiedział jak to on, zadziornie. Ale jakaś obca nutka w głosie świadczyła, że boi się tego pytania. – Jedź śmiało.
     – Uważam, że ty odchodzisz nie dlatego, że nie wierzysz w Zmartwychwstałego, ale dlatego, że wierzysz z zmartwychwstanie Jezusa.
     – No to dlaczego bym odchodził? – Kleofas wyraźnie nadrabiał miną.
     W izbie panowała cisza, jakby wszyscy oczekiwali uderzenia pioruna. I to nastąpiło.
     – Bo się boisz – Tadek mówił powoli – że dopiero teraz może dojść do zawieruchy, w której polecą głowy. A ty po prostu nie chcesz stracić swojej.
     – A jakby to była prawda, to co? – Kleofas powiedział zaczepnie.
     – To nic – Tadek odparł pojednawczo. – Tylko myślę, że jesteśmy wciąż na tyle kolegami, że obowiązuje nas szczerość. Po co jakieś takie mydlenie oczu. Trzeba innym też tak ukazać sprawę, żeby wiedzieli, co ryzykują. A nie samemu uciekać, a inni niech pozostaną w nieświadomości.
     – Każdy ma swój rozum i wie, co robi. Każdy ma wolną wolę i może postąpić tak czy inaczej. – Kleofas usiłował się wymigać. Ale ani on w to nie wierzył, ani jego słuchacze. – Tak czy tak, ja odchodzę. Idzie ktoś ze mną? – tu Kleofas zwrócił się w stronę kolegów, dając do zrozumienia, że rozmowę zakończył.
     – Ja – odezwał się jeden głos. – Ja zawsze z tobą, teraz też.
     Z grona siedzących wysunął się Józef.
     – No to cieszę się, że nie będę sam! – wykrzyknął Kleofas ze sztuczną radością i przygarnął go ramieniem. – Jeszcze ktoś idzie? – Kleofas wypatrywał chętnego. Ale następnego nie było. – No to zostańcie w zdrowiu i do rychłego spotkania w Kafarnaum.
     – Niech was Bóg prowadzi – odezwało się parę głosów.


     Gdy Kleofas z towarzyszem wyszli z izby, Andrzej zwrócił się do Tadka:
     – Bardzo ci dziękuję za twoje odezwanie się. To nam wszystkim otworzyło oczy na sprawę. Ja na to bym nie wpadł. Masz rację. Jeżeli Jezus zmartwychwstał, to może dojść do wszystkiego.
     – Do czego może dojść? No do czego?! Powiedz! – wołał zaniepokojony do najwyższego stopnia Janek.
     – Można być pewnym, że Jezus zostanie natychmiast zaaresztowany przez Sanhedryn i przekazany Piłatowi, aby ten wykonał powtórnie wyrok śmierci.
     – O ile rozumiem wasze myślenie, może w każdej chwili dojść do ataku na nas. I to albo żołnierzy Piłata, albo oddziałów Świątyni – przeszkodził im Tomasz, najwyraźniej bardzo zdenerwowany.
     – Jeżeli się potwierdzi fakt, że Jezus zmartwychwstał – uzupełnił Kuba.
    – Załóżmy, że się potwierdzi. Wobec tego oświadczam wszystkim publicznie, żeby znowu nie było tak jak w wypadku Kleofasa, że ja nie mam ochoty czekać tutaj na żołnierzy jednych czy drugich i odchodzę. Ja bym najchętniej poszedł z Kleofasem, ale to już nie te nogi. No i tam nie mam nikogo bliskiego, u kogo mógłbym spokojnie pomieszkać. Na szczęście tu w Jerozolimie jest paru moich znajomych, paru filozofów rzecz jasna – poprawił się – spróbuję u nich przeczekać. Trochę odpocząć – znowu się poprawił. – A potem zobaczymy, jak się sprawy potoczą.
    Zgromadzeni słuchali tej wypowiedzi Tomasza jak sparaliżowani. Było oczywiste, że Tomasz ucieka i nieporadnie, bo spanikowany, usiłuje stworzyć jakieś pozory. Ale z żałosnym skutkiem.
     – Tylko radzę ci – Szymek zakończył to gadanie Tomasza – zastanów się dokładnie, którego ze znajomych, przepraszam: filozofów, wybierzesz. Bo możesz natrafić na takiego, jaki gdy ledwo do niego wejdziesz, to już pobiegnie do świątyni albo do Antonii z donosem, że u niego zamieszkał jeden z Dwunastu Jezusa.
     Tomasz nie zareagował na te słowa, w milczeniu zgarniał jakieś swoje rzeczy do torby podróżnej i już wychodził.
     – No to zostańcie z Bogiem.
     – Boże prowadź – odpowiedzieli niektórzy.
     Prawie wszyscy przyjęli to pożegnanie jako kolejny wyrok śmierci na siebie.


     Ale gdy tylko Tomasz wyszedł, Szymek wstał, rozejrzał się po reszcie badawczo, wyszczerzył zęby, roześmiał się, zatarł ręce i powiedział, jak to on, zacinając się:
     – Z tonącego statku szczury uciekają. No, kto następny! – wykrzyknął i rozglądnął się po zgromadzonych.
     Ale nie było odpowiedzi.
     – No to jak jesteśmy sami, powiem wam, co myślę na ten temat.
     – No powiedz, powiedz! – wykrzyknął Janek. – Bo ja się boję.
     – A więc jak nie masz pewnego człowieka w Jerozolimie, to nie szukaj u niego schronienia. Ale to musi być naprawdę pewny człowiek.
     – A dalej? – Janek nie mógł się doczekać.
     – A po drugie. Jezus nam już przesłał wiadomość przez Joannę i Marię, że mamy uciekać do Galilei. Ale nie teraz! – wykrzyknął. – To samobójstwo. Teraz jest osiem dni świąt Paschy. I żaden normalny Izraelita nie wychodzi z Jerozolimy. Bo po to tu przyszedł, żeby świętować. A jak wychodzi, to takiego nawet nie potrzeba pytać, dlaczego wychodzi, tylko  należy go zabić. Bo na pewno jest jakimś przestępcą. A więc pójdziemy do Kafarnaum za osiem dni. Albo za dziesięć. Ale na pewno z wszystkimi, którzy będą wracać do domu. Betania, tu gdzie jesteśmy, to jest dobre miejsce. Jest solidny dom, który ma parę wyjść. Mamy gospodarza, na którym możemy polegać. Drugiego takiego jak Łazarz nie ma na świecie. A to jest najważniejsze.
     – Ale jak nas będą chcieli zgarnąć, to zgarną – Kuba miał swoje zastrzeżenia.
     – Gdybyśmy się rozeszli po Jerozolimie, to bez trudności – odpowiedział mu SZymek, jąkając się. – Każdego po kolei.
     – A więc co? A więc co? – Janek chciał wszystko wiedzieć.
     – Brama stale zamknięta! Ktoś bez przerwy na straży. W razie czego uciekać w pola nie razem, tylko pojedynczo i tak dalej. To sobie omówimy i wytrenujemy. Zgoda?
     – Szymku! Jesteś wielki! – Janek wykrzyknął z zachwytem.
     – Nie taki wielki – odpowiedział, szczerząc zęby. – Tylko dwa metry wzrostu. Na szczęście bary szerokie.


     – Wreszcie możemy zwolnić. Nic się nie dzieje. Szczęście od Boga, że wszystko dobrze poszło – mówił Kleofas do swego towarzysza.
     – Najwięcej się bałem, gdyśmy przechodzili przez Złotą Bramę – ten odpowiedział. – Jeden ze strażników tak na nas podejrzliwie popatrzył, że pomyślałem sobie: to koniec, wpadliśmy. Ale potem jakby zrezygnował czy też zajął się czym innym, no i przeszliśmy szczęśliwie. Ja tylko ze wszystkich sił pilnowałem się, żeby iść spokojnie, żeby nie rzucić się do ucieczki. Teraz już nam nic nie grozi, gdy mamy miasto daleko za sobą.
     – Obyś w złą godzinę tego nie powiedział – Kleofas nie był takim optymistą. – Stare przysłowie mówi: „Nie chwal dnia przed zachodem”, a do zachodu jeszcze trochę.
     Odwrócił się i zobaczył człowieka, który się do nich zbliżał.
     – A skądże On się tu wziął – powiedział szeptem do Józefa. – Ale ty teraz nie patrz w Jego stronę. Przecież przed chwilą, gdy się oglądałem, jeszcze Go nie było.
     A Nieznajomy już się zbliżył. Wysoki, szczupły, z okręconą szalem twarzą, zwyczajem pasterzy idumejskich, tak że w szparze pomiędzy zawojem na głowie a szalem tylko oczy pozostawały wolne.
     – Pokój wam – usłyszeli przytłumione szalem pozdrowienie.
     – Pokój, pokój.
     Choć nie zdradzali ochoty – ani Kleofas, ani jego towarzysz – żeby Nieznajomy dołączył do nich, ten jakby nie dostrzegał tej niechęci, niefrasobliwie zapytał ich:
     – Cóż za rozmowy prowadzicie, że jesteście tacy smutni?
     Ale Kleofas nie zareagował na ten serdeczny, nawet przyjacielski ton, lecz prawie ze złością, trochę z ironią napadł Go:
     – Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało.
     Przybysz, niezrażony napastliwym tonem głosu, odpowiedział pytaniem:
     – Cóż takiego?
     Kleofas nagle jakby poczuł potrzebę opowiadania komuś o tym, co przeżył w ciągu tych ostatnich paru dni, zaczął opowiadać:
     – To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu.
     Tu Kleofas przerwał, wyczekując jakiejś reakcji ze strony Nieznajomego. Ale ze szpary pomiędzy zawojem a szalem patrzyły na niego oczy spokojne, jakby czekające na dalszy ciąg. Więc mówił dalej, na poły ze złością, na poły z żalem:
     – Jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali.
     Spodziewał się teraz jakiegoś odzewu i znowu zrobił przerwę. Ale nie doczekał się. Więc podjął dalej swoje zwierzenia:
     – A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izrael – zakończył z rozczarowaniem w głosie.
     – Czemu jesteście tacy naiwni, czemu wam się nie chce myśleć, czemu nie umiecie słuchać proroków? I wy mówicie, że czytacie Pismo Święte.
     Słuchali słów Nieznajomego na wpół zaskoczeni, zdziwieni, na wpół oburzeni, obrażeni. Jak On śmie się do nich tak zwracać. Kleofas jak zwykle porywczy, popędliwy już, już był bliski zwymyślania Go. Ale jeżeli coś go powstrzymywało, to ton, jakim te surowe słowa były wypowiadane. Ton ciepły, serdeczny, pełen miłości i troski o nich, o ich wiarę, która się załamała, a którą Kleofas wyraził słowami: „A myśmy się spodziewali, że On miał wyzwolić Izrael”. Więc słuchali tych słów nagany z opuszczonymi głowami.
     – Czyż Mesjasz nie miał cierpieć, a potem wejść do swojej chwały? Przecież Pismo Święte wszystko o Nim mówi, od przyjścia na świat aż do śmierci.
     Mówił do nich cicho, półgłosem, ale przecież wyraźnie, że wszystko mogli słyszeć; spokojnie, nie przekonując, ale raczej wskazując. Uświadamiał im sprawy proste, oczywiste, tylko jakby dotąd przez nich niezauważane, pomijane, które dobrze znali, tylko dotąd jakoś ze sobą nie wiązali.
     Zaskakiwał ich tą znajomością Pisma. Przecież już niejednego doktora spotkali w życiu, z niejednym rozmawiali. Byli tacy, którzy potrafili cytować z pamięci całe partie poszczególnych Ksiąg Mojżeszowego Prawa a nawet Proroków, nie mówiąc o Psalmach. Ale to było coś innego. Nieznajomy poruszał się po rozległych przestrzeniach Pisma Świętego z lekkością motyla. Trafiał za każdym razem w dziesiątkę. Wybierał tekst, który potrzebował, z absolutną znajomością rzeczy, a zarazem z pewnością siebie. Posługiwał się poszczególnymi tekstami Pisma Świętego jak najwyższej klasy artysta, dobierający kolejnych farb do budowania swojego arcydzieła malarskiego. Jak kompozytor, kształtujący z poszczególnych dźwięków, wątków melodycznych utwór muzyczny. Słuchali tego dzieła, które rozwijało się przed ich oczami, przed oczami ich duszy, a On mówił dalej:
     – W Piśmie Świętym zamieszczone są nawet szczegóły Jego dziejów. Prorocy wspominają o Jego zdrajcy. Jeremiasz mówi: „Wzięli trzydzieści srebrników, zapłatę za Tego, którego oszacowali synowie Izraela. I dali je za Pole Garncarza, jak im Pan rozkazał”. „W poczet złoczyńców został zaliczony”. To przepowiedział Izajasz w rozdziale pięćdziesiątym trzecim.
     Mijały minuty, kwadranse, godziny. Na drodze było pusto – ani nikogo przed nimi, ani nikogo za nimi. Bo przecież któż to wędruje w czasie świąt. Żar lał się z nieba potężny. Ale oni jakby go nie czuli. A On wciąż mówił. Nawet Kleofas – wszystko wiedzący lepiej, zadziorny, uparty, nieprzejednany – teraz prawie zaniemówił, zasłuchany w ten Jego wywód.
     – O Jego męce i śmierci oraz przebiegu tych wydarzeń mówi Psalm 16: „Nie połamali Mu kości”, pisze Księga Wyjścia w rozdziale dwunastym, „ale Go przebodli włócznią”, o czym już mówił prorok Zachariasz w dwunastym. Nawet o tym Dawid wyśpiewał, że o Jego suknię losy rzucali żołnierze: „Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię” – w Psalmie 22.
     Już przestali się dziwić, skąd u Niego taka znajomość tematu, taka duża wiedza i orientacja i dlaczego On im to mówi, a tylko słuchali, słuchali, słuchali. Wreszcie odezwał się Kleofas – nie Kleofas. On, a jakby nie on. Taki wyciszony, oczarowany, taki wychylony ku temu ich Towarzyszowi podróży:
     – Tak, to wszystko prawda. Ale dotąd nie powiedziałeś o najważniejszym, za co On zginął.
     – A zginął za to, że głosił prawdę o Bogu-Miłości – Nieznajomy krótko odpowiedział.
 
     Kleofas od dłuższej już chwili czuł uwieranie bukłaka na ramieniu i cichutkie bulgotanie w nim wody. Pomyślał: „Jak ją słyszę, jak go czuję, to wyraźny sygnał, że najwyższy czas na to, żebyśmy zrobili sobie jakąś małą przerwę w wędrówce”. Podniósł głowę w górę – słońce stało w zenicie. Za moment zauważył kępę palm.
     – Może byśmy tak na chwilę przysiedli, żeby przeczekać ten największy upał? – zaproponował.
     – Najwyższy czas – przyznał Józef. – Tak zagadaliśmy się, że nawet nie zauważyłem, że południe minęło.
     Dotarli do zagajnika. Ułożyli się z ulgą na trawie.
     Nieznajomy powrócił do zaczętego tematu:
     – Ale przecież to, co głosił Jezus, nie jest nauką przez Niego wymyśloną. Ona jest zawarta na kartach Pisma Świętego.
     – Ale na górze Synaj zawarł Bóg Przymierze tylko z nami.
     – Zgoda, ale to nie znaczy, że pogan przeklął i odrzucił na potępienie.
     – Tak nauczają faryzeusze – upomniał Go Kleofas.
     – Ale Pismo Święte mówi w dziesiątkach miejsc z największym szacunkiem o poganach i o ich równości z Izraelitami. Choćby w Księdze Kapłańskiej w dziewiętnastym rozdziale: „Jeżeli w waszym kraju osiedli się przybysz, nie będziecie go uciskać. Przybysza, który się osiedlił wśród was, będziecie uważać za obywatela”. I dalej: „Będziesz go miłował jak siebie samego. Bo i wy byliście przybyszami w ziemi egipskiej”. Czy potrzeba jeszcze czegoś więcej?
     Wyraźnie zrobiło na nich duże wrażenie to zdanie: „Będziesz go miłował jak siebie samego”.
     – Nie należy tak mówić „nasz Bóg” w sensie: Bóg jedynie Izraela. To Bóg wszystkich ludzi świata.
     – Udowodnij.
     – No na przykład: Pierwsza Księga Kapłańska zamieszcza modlitwę króla Salomona, jaką ten zanosi do Boga i w niej jest ten bardzo ważny tekst: „Również i cudzoziemca, który nie jest z tego ludu, z Izraela, gdy przyjdzie i będzie się modlić w tej świątyni, wysłuchaj i uczyń to wszystko, o co ten cudzoziemiec będzie do Ciebie wołać”.
     Kto to może być? Kleofas nie ustawał w szukaniu odpowiedzi na dręczące go pytanie. Patrzył na Niego opartego o pień palmy. „Taki wyważony, spokojny, pełen jakiejś ciszy, wewnętrznej jasności. Jakie to szczęście, żeśmy Go spotkali”. Nawet nie chciał o tym myśleć, że wkrótce dojdzie do rozstania. Jakoś wydawało mu się, że On z nimi zostanie już na zawsze.
     Ogarniała go senność, Obrazy się rozmywały. Słowa, któ®e wypowiadał Nieznajomy, były coraz cichsze, dochodziły jakby z coraz większej odległości, coraz mniej zrozumiałe, ginęły w graniu świerszczy. Jeszcze chwila i zasnął…


     Zdawało mu się, że nie spał długo, że to była krótka chwila, moment, mgnienie oka, choć obudził się trzeźwy, wyspany. Ale to tak wcale krótko nie było. Cień się wydłużył. Kleofas rozglądnął się. Józef jeszcze spał. Nieznajomy siedział tak samo oparty o pień palmy, z półprzymkniętymi oczami.
     Kleofas budził Józefa:
     – Dosyć tego dobrego. Przed nami jeszcze kilka godzin marszy. Chodźmy. Komu w drogę, temu czas.
     Ruszył, za nim jego towarzysz i Nieznajomy. Wyszli na drogę.
     Kleofas stwierdzał, że wywody Nieznajomego ukazywały im innego Jezusa – nie Jezusa ich pragnień, nie Jezusa władcę, dążącego do tronu, do panowania. Nie człowieka, który chce zniszczyć swoich przeciwników, zwyciężyć ich, pokonać, zapanować nad nimi, ale kogoś, kto chce ludziom ukazać prawdę Bożą, skrytą przed ich oczami.
     – A wróć do sprawy Nazaretu i próby zamordowania Jezusa – zagadnął Nieznajomego.
     – Jezus, przedstawiając w Nazarecie słuchaczom prawdę o miłości Boga do pogan, powoływał się na to, co jest napisane w siedemnastym rozdziale pierwszej Księgi Królewskiej, jak to Bóg posłał proroka Eliasza do poganki w Sarepcie Sydońskiej, aby ją uratował od śmierci głodowej, choć w tym czasie wielu Izraelitów umierało z głodu. I na drugi fakt, opisany w rozdziale piątym drugiej Księgi Królewskiej, jak to z polecenia Boga prorok Elizeusz oczyścił z trądu poganina Naamana, choć w tym samym czasie wielu Izraelitów chorowało na trąd. A jeden i drugi wypadek zdarzył się niewątpliwie po to, aby otworzyć Izraelitom oczy, aby wstrząsnąć nimi, aby przekonać ich, że Bóg kocha nie tylko ich, ale również pogan.
     – No, to nie bardzo rozumiem, dlaczego ludzie rzucili się na Jezusa.
     – Bo zaistniał groźny fakt – tłumaczył Nieznajomy. – Ludzie już bardziej wierzą w Talmud niż w Pismo Święte.
     Kleofas jakby wreszcie rozszyfrował tego dziwnego Towarzysza. „On jest uczniem Jezusa”. No, była to niby oczywistość, a jednak sam był zaskoczony, że dopiero teraz zdobył się na to stwierdzenie. Już miał na końcu języka, żeby Mu to powiedzieć w oczy. Jeżeli się wstrzymał, to może dlatego, że liczył, iż sam jeszcze odkryje Jego imię. Inaczej zaryzykowałby i wykrzyknąłby: „Przecież ty jesteś drugi Łazarz” albo „drugi Józef z Arymatei”, albo „drugi Nikodem”. „Przyjaźnisz się z którymś z nich? Albo może nawet ze wszystkimi trzema?”.
     – Pamiętacie, jak razu pewnego w świątyni Jezus ze swoimi uczniami spotkał niewidomego – przypomniał im Nieznajomy. – Jeden z apostołów zapytał Go: „Czy dlatego on jest niewidomy, że zgrzeszył, czy też że zgrzeszyli jego rodzice?” A Jezus odpowiedział: „Ani on, ani jego rodzice”. I uzdrowił go.
     – Ale za te uzdrowienia faryzeusze nazwali Jezusa synem Belzebuba. Że mocą szatańską uzdrawia.
     – Logiczne. Bo jeżeli Bóg kogoś ukarał choroba, to nie po to, żeby nawet jakiś mesjasz mocą Bożą uwalniał ukaranego od choroby. Pozostaje tylko moc szatańska.
     Im dłużej Go słuchali, tym bardziej otwierały się im oczy na fakty znane, nieobce, słyszane nie po raz pierwszy w życiu, a przecież teraz jakby na nowo to usłyszeli.


     Słońce już stało nisko nad horyzontem, gdy doszli do Emaus. Tutaj Kleofas znał gospodę, gdzie można było przenocować.
     – My tu zostajemy na noc – zachęcał towarzysza drogi. – Mam znajomego człowieka. Będzie wygodnie, swojsko, po domowemu. Zostań z nami, bo dzień się już nachylił i ma się ku zachodowi.
     Nieznajomy przystał na ich prośbę.
     Dobrnęli więc do zapowiadanej gospody, która mieściła się nieco w głębi, z dala od kurzu i zgiełku ulicy, mająca na zapleczu zieleń ogrodu. Weszli do wnętrza obszernego a przytulnego. Gospodarz przyjął Kleofasa jak starego przyjaciela:
     – Miejsca a miejsca. Gospoda pusta, wszyscy w Jerozolimie. Możecie wybierać jak w ulęgałkach, i ty, i twoi towarzysze.
     Nakrył do wieczerzy. Za chwilę był znowu ze stosem chlebów-placków, dzbanem wina i kubkami, obiecał, że wkrótce przyniesie kolację. W sali było już mroczno. Jeszcze wniósł kaganek oliwny, który również postawił na stole, i odszedł.
     Nieznajomy pierwszy wziął chleb i zaczął odmawiać błogosławieństwo.
     A potem, trzymając chleb już nad stołem, zaczął go łamać i rozdawać. A im nagle jakby dopiero teraz łuski spadły z oczu. Patrzyli na Jego ręce, słuchali Jego błogosławieństwa, ale wciąż jeszcze nie byli w stanie przyjąć tego, co widzieli. Nie mogło im się pomieścić w głowie, że ten Nieznajomy, z którym pół dnia byli w drodze, to ich Jezus. Że okazał im tyle miłości, tłumacząc cierpliwie i wyjaśniając jak najczulszy brat, jak najlepszy ojciec, jak najwierniejszy przyjaciel. Nie chciało się im wierzyć – a wierzyli, nie chciało się im w głowie pomieścić – a byli już pewni, że siedzi z nimi On – Jezus, umęczony i ukrzyżowany, a żyjący. Trzymali w dłoniach Jego Chleb i patrzyli oczarowani, że On, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co się w nich dzieje, odkręca spokojnie szal z twarzy, jakby dopiero teraz sobie uświadomił, że ma przystąpić do posiłku, a zapomniał twarz odsłonić. Zrobił jeden ruch dookoła głowy, nawijając szal na dłoń, jeszcze jeden ruch i nagle zobaczyli Jego oblicze pełne takiego blasku, takiej piękności, radości i czułości, że nie mogli wytrzymać tego nadmiaru. Odruchowo zasłonili oczy rękami. Gdy je odjęli od twarzy, Jego już nie było.
     Jeszcze coś do Niego mówili, jeszcze ręce wyciągali, żeby Go dotknąć, powitać, a On zniknął im sprzed oczu.


     – Nie ma Go! – wykrzyknął roztrzęsiony Kleofas.
     – Odszedł – Józef potwierdził. – A ja ci powiem, mnie coś mówiło, że to On. Od samego początku – opowiadał, prawie zanosząc się płaczem. – Ale nie chciało mi się wierzyć, skąd On, jak On, gdzieżby On, trzy dni temu przybity do krzyża i pochowany. No jak?
     – Ja się też dziwiłem, skąd On tak wszystko wie o Jezusie. Skąd On tak rozumie, lepiej od nas, czego Jezus nauczał, co chciał.
     Nie mogli się uspokoić. Mówili, mówili bez końca, jakby chcieli rozładować szok, który przeżyli, napięcie, które się w nich nagromadziło.
     – Co robimy dalej? Bo ja już nie mam ochoty iść do Galilei. Po co tam?
     – Oczywiście, że wracamy do naszych ludzi. Trzeba im przecież opowiedzieć, że widzieliśmy Jezusa.
     – I że nas zawrócił z drogi! No nie? – Kleofas dorzucił z nerwowym śmiechem.
     Nadszedł gospodarz z dymiącymi półmiskami. Ale oni już wstawali.
     – Nie, my nie będziemy jedli.
     – Jakże to – gospodarz się bronił, prawie obrażony.
     – Na nas czas. Musimy wracać do Jerozolimy – tłumaczył Kleofas.
     – A gdzie wasz gość? – gospodarz rozglądał się zaskoczony.
     – Już odszedł pierwszy. My musimy za Nim.
     – A przecież mieliście tu przenocować.
     – Taki mieliśmy zamiar. Ale się wszystko zmieniło. Płacimy i żegnamy się.
     Kleofas rzucił pieniądze na stół, mówiąc:
     – Dziękujemy, przepraszamy, do następnego razu.
     I wypadł na dwór. Za nim Józef, pozostawiając osłupiałego gospodarza z rękami pełnymi naczyń.