Biblioteka



PIOTR



 


PIOTR


    
     – Wychodzisz? – zapytał Łazarz Piotra.
     – Wnet wrócę – odpowiedział pospiesznie, nawet nie odwracając się.
     Wyszedł, bo już nie wytrzymywał wszystkiego. Najpierw tego gadania, szumu, który mu wcześniej przecież nie przeszkadzał. A dalej – swoich ludzi, którzy przecież dotąd stanowili najlepsze środowisko, w którym czuł się jak w swoim żywiole. A teraz męczyli go niepomiernie, z narastającą siłą. Poszedł, gdzie go oczy niosły. Nie patrząc gdzie, byle dalej.
   
     W miarę jak szedł, jak opadał z niego hałas, który jeszcze wciąż w sobie niósł, gwar rozmów, pytań, odpowiedzi, zdziwień, tłumaczeń, wykrzykników, śmiechów, gdy uspokajało się w nim to migotanie obrazów, doznań, które go tak umęczyło, dopiero teraz, w wolnej przestrzeni, w polu, w słońcu, w niebie, które go otoczyło, przyjęło – dopiero teraz siebie usłyszał: „Ja się boję spotkać Ciebie, Jezu”. Tu było źródło jego niepokoju, rozdrażnienia, zmęczenia.
     Dopiero teraz sobie jakby na nowo uprzytomnił ten cały czas, jaki miał za sobą od chwili, gdy dobrnął w piątek w nocy do domu Łazarza, od zetknięcia się z Matką Jezusa, gdy Ta umyła mu nogi, aż po wiadomość, jaką przyniosła Magdalena, że wyniesiono ciało Jezusa z grobu i nie wiadomo, gdzie je ukryto. Potem jeszcze ten bieg na Golgotę z Łazarzem i widok pozostawionego zawoju grzebalnego na płycie grobu – dowód, że Jezus zmartwychwstał i jego, Piotra przerażenie, że to się naprawdę stało.
     Tak. Teraz sobie to uświadomił. Teraz się do tego musiał przyznać, że był tym faktem przestraszony, że wolałby, żeby Jezus nie zmartwychwstał – żeby tamta karta zamknęła się definitywnie. Bo przecież co będzie, gdy Jezus przed nim stanie, co będzie, gdy on – Piotr stanie przed Jezusem. Jak stanąć, jak popatrzeć Mu w oczy. „Przecież powiedziałem, wyznałem, oświadczyłem pod Cezareą Filipową: <Tyś jest Mesjasz, Syn Boga Żywego>”. Pamięta tę chwilę, jakby to było wczoraj, kiedy Jezus zapytał: „A wy za kogo mnie macie?” Te słowa dźwięczą mu jeszcze teraz w uszach. I jak zestawić je z dziedzińcem Annasza, czwartkową nocą, kiedy oświadczył: „Nie znam tego Człowieka”. Słyszy je. Czuje te słowa też na swoich ustach. Jakby je wypowiedział przed momentem. Wyparł się Jezusa przed służącą, wobec ludzi tam zgromadzonych. Śmieją się, zataczają się od śmiechu, pokazują go palcami. „Mowa twoja ciebie zdradza, żeś Galilejczyk”. A to nie był tylko strach. „Przecież nie mają mnie zamiaru schwytać, uwięzić, zabić, przecież się śmieją”. Aż przystanął, bo go ogłuszył ten śmiech.
    
      Rozglądnął się, oprzytomniał. Słońce świeciło, niebo pozostawało niebieskie, cisza panowała na polach, ptaki śpiewały. Przetarł ręką czoło. „Szaleję, to zwidy”. Poszedł dalej. Ale znowu opętały go tamte obrazy, oplątały, skrępowały. Opadły go tamte wydarzenia. „On moje słowa słyszał. On to wszystko widział. Spojrzał na mnie! Odwrócił się na szczycie schodów przed wejściem w drzwi. Wie o wszystkim. Przestałem w Niego wierzyć. Bo to był ktoś inny. To już nie był Potężny Cudotwórca leczący chorych, wskrzeszający umarłych, rozmnażający chleb. To nie Nauczyciel wielki słowem. Ale schwytany szalbierz, zwodzący ludzi i naród. Oszust zgarnięty przez aparat władzy za swoje wykroczenia. Włóczęga zakłócający ustabilizowany rytm życia narodu – narodu, który ma swoje zwyczaje, obyczaje, wierzenia, tradycje, świętości, instytucje, choćby takie jak świątynia, synagoga, szabat, który ma kompetentnych ludzi, takich jak kapłanów i faryzeuszów, postawionych na to, aby ten porządek życia podtrzymywali, dali, by nie był zakłócony.
     Przestałem w Niego wierzyć. I w Jego naukę o Bogu-Miłości. Bo gdyby Bóg był miłością, a nie sprawiedliwością i zemstą, czyżby dopuścił do tego, co się stało – tym bardziej, jeżeli to miałby być Jego Syn. Czyżby dozwolił, żeby został schwytany, skrępowany, wleczony przez ciemne miasto, osądzony. A jeżeli doszło do tego, do czego doszło, to znaczy że ta nowa nauka o Bogu-Miłości, w którą i on – naiwny Piotr i oni – naiwni apostołowie zdołali uwierzyć, to ta nauka jest niczym innym jak tylko jedną wielką bzdurą, wymyśloną przez na wpół obłąkanego cieślę. To jedna wielka bajka opowiedziana przez zwariowanego poetę. Stało się. Teraz należy ratować skórę. Powrócić do swoich ryb.

     Aż ten pusty grób. Aż ta Magdalena. Aż te niewiasty – Joanna i Maria. A w nim rosło przerażenie. Nadrabiał miną. Panował nad strachem. Poszedł z Łazarzem do Józefa z Arymatei i zapytał dzielnie: <Czy był u ciebie Jezus?> – a naprawdę drżał z obawy, że usłyszy potwierdzenie tego pytania. Jakże zazdrościł Kleofasowi, że ten odważył się powiedzieć wobec wszystkich apostołów to, co powiedział. Jakże zazdrościł mu odwagi, że odszedł do Galilei, że nie dał się powstrzymać ani Szymkowi, ani Tadkowi, ani Filipowi. Tak by najchętniej teraz, natychmiast ptakiem odleciał do swojego ukochanego Kafarnaum, do zapachu wody i ryb, do plusku fal liżących burtę jego łodzi i do swojej roboty, na której się zna, do której jest stworzony i którą lubi – żeby zapomnieć o tym trzyletnim incydencie, jak o przerwie w życiorysie”.

     I w tym prawie momencie podniósł oczy i zobaczył Jezusa tuż przed sobą – przepięknego, najlepszego, najcudowniejszego – za kim kiedyś poszedł bez chwili wahania. I najszczęśliwszy, jak nikt na świecie, wpadł w Jego ramiona.
     – Piotrze, bracie – usłyszał.
     Już więcej nic nie chciał słyszeć. Nie potrzebował, to mu wystarczało – na teraz, na dalsze życie – aż do śmierci. Jeszcze zdołał wykrztusić:
     – Przebacz.
     Ale to nie było potrzebne, prawie niezauważone. Tylko to było ważne, to „bracie” i ten uścisk ramion trwający chwilę, wieczność, życie całe.
     Potem jeszcze doszło do niego polecenie:
     – Wracaj do swoich, bo tam cię potrzebują. A po świętach idźcie do Galilei. Tam się znowu spotkamy.
     Wobec tego spełnił to posłanie, pomimo że chciałby choć jeszcze chwilę przy Nim trwać. Odwrócił się i zaczął iść, biec przez pola i łąki, wołając nieprzytomny ze szczęścia do siebie, do słońca, do powietrza, do ziemi:
     – Widziałem Go! Widziałem Go! I powiedział do mnie „bracie”!