Biblioteka



W GALILEI





W GALILEI


 
     Chociaż ustalali, że pójdą osobno – pojedynczo albo po dwóch czy po trzech – nie doszło do tego. Ruszyli razem. Nie byli w stanie rozłączać się, rozdzielać się. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew ostrzeżeniom i prośbom, poszli razem jak za najpiękniejszych czasów, gdy wędrowali ze swoim Mistrzem i Panem przez Palestynę. Szli modląc się, śpiewając, śmiejąc się. Coraz to dochodzili do nich ludzie z zapytaniami, nie dowierzając własnym oczom:
     – To wy jesteście uczniami Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego?
     – Tak – odpowiadali z radością.
     – To czyście nie powariowali z rozpaczy? Z czego się cieszycie?
     – Bo zmartwychwstał.
     Byli tacy, którzy nie wierzyli i odchodzili od nich, zgorszeni jeżeli nie przerażeni, sądząc, że mają do czynienia z ludźmi, którzy oszaleli wskutek utraty swojego Nauczyciela. Ale byli tacy, którzy chcieli ich słuchać. Wobec tego opowiadali im dokładnie i po kolei, jak to było od samego początku: od spotkania Magdaleny z Jezusem aż po spotkanie Tomasza.
     Okazywało się, że aresztowanie, proces Jezusa a potem Jego męka i śmierć szerokim echem poszły po kraju. Ludzie chcieli wiedzieć, chcieli słyszeć od nich – apostołów, naocznych świadków, jak to było, jak do tego doszło, kto zawinił. A więc opowiadali po kolei, zaczynając od ostatniej wieczerzy, a nawet sięgając aż po Niedzielę Palmową, a nawet po wskrzeszenie Łazarza.
     A potem przechodzili do wydarzeń najradośniejszych – do zmartwychwstania Pańskiego.
     I tak dotarli do Kafarnaum. Po paru dniach przyjechał konno Łazarz. Pierwsze pytanie, z którym zwrócił się do Piotra, było:
     – Jezus już odwiedził was?
     – Nie, jeszcze nie. Ale przyjdzie. Przecież obiecał.


     Wyglądało na to, że Piotr zrezygnuje z połowu. Apostołowie byli zmęczeni. Ale nie. Wieczorem oświadczył swoim ludziom:
     – Idę łowić ryby.
     – Idziemy i my z tobą – odpowiedział z determinacją Tomasz, choć najchętniej położyłby się spać.
     Oprócz niego ruszyli Natanael-Bartłomiej z Kany Galilejskiej, Janek, Jakub, Szymek, no i Łazarz. Wypłynęli późno.
     Noc zapowiadała się spokojna. Księżyc rozjaśniał płaszczyznę jeziora, kładł się srebrną poświatą na jego lekko pomarszczone wody. Wszystko wskazywało na to, że połów się uda. Piotr znał jezioro jak swój dom. Znał i obyczaje ryb, toteż i tym razem sięgał po nie jak po swoje.
     A tymczasem ryb nie było. Jakby się schowały na dnie jeziora. Najpierw jeszcze spokojnie stosował wszystkie wypróbowane sposoby, które przynosiły skutek. Przypływał do miejsc, w których na pewno były ryby w dzień i w nocy, w burzę i deszcz, w niepogodę i w pogodę. I nic. Wreszcie zapalił pochodnie, choć tej metody nie lubił i nie praktykował, chyba że w ostateczności. I też nic.
     Wreszcie Szymek się zdenerwował:
     – Wracaj. To taka pechowa noc. Nic z tego nie będzie.
     Ale Piotr się uparł:
     – Poczekaj. Jeszcze spróbujemy.
     I próbował. Najpierw za pomocą metody, potem już na ślepo. Już nikt nic nie mówił. Piotr czuł się skompromitowany jako rybak, jako tutejszy. To było widoczne. Wreszcie, gdy noc zaczynała przełamywać się w świt, wydusił z siebie:
     – Wracamy.


     Dopływali do Kafarnaum zupełnie wyczerpani, wprost nieprzytomni ze zmęczenia i braku snu. Ciągnęli wiosła nie rękami, a postronkami mięśni stwardniałymi do bólu. Łódź zdawała im się klocem drewna nieruchawym, który się upiera, by pozostawać bezwładnym. Zdawało się im, że wiatr wieje specjalnie w stronę przeciwną, że wszystkie prądy tego jeziora sprzysięgły się, żeby ich nie dopuścić do brzegu, kryjącego się gdzieś we mgłach porannych. Żeby się nie zgubić, chcieli się go trzymać, ale na ile się orientowali, do Kafarnaum, do ich domu mieli jeszcze szmat drogi.
     I nagle gdzieś z tej mgły, jak z zaświatów, usłyszeli głos:
     – Chłopcy!
     W pierwszej chwili pomyśleli, że to tylko złudzenie.
     – Słyszałeś coś? – zapytał Łazarz Piotra.
     Ten zwolnił napięte ramiona ciągnące wiosła i odpowiedział:
     – Albo to ktoś wołał, albo krzyk ptaków.
     Nadsłuchiwali. Już nikt nie wiosłował. Łódź powoli, rozpędem posuwała się do przodu.
     – Chłopcy!- głos się powtórzył.
     Popatrzyli jeden na drugiego. Słyszeli wszyscy. Ci, którzy dotąd drzemali, byli rozbudzeni jak po najlepszym śnie. Janek z otwartymi szeroko oczami coś chciał powiedzieć, ale Jakub przytrzymał go za rękę, kładąc sobie palec na usta, dawał znak, że należy milczeć.
    – Macie coś do jedzenia? – ktoś się domagał odpowiedzi.
    Ale kto? Głos był wyraźny, że można go było zrozumieć, ale wydobywający się z mgły, a przez to jakiś dziwny: bliski i obcy, znajomy i nieznajomy. Kto to woła? Nie wypadało zapytać „kim jesteś” czy „kto jesteś”. Głos liczył na to, że będzie rozpoznany bez tłumaczenia się.
     Pierwszy odkrzyknął Piotr:
     – Nieee!
     – Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi – głos wołał – a znajdziecie!
     Popatrzyli znowu jeden na drugiego niepewnie.
     – Kto to woła – wyszeptał Janek do Piotra. – Poznajesz?
     Ten bez słowa pokręcił głową na znak przeczenia.
     – No i co, zarzucamy?
     Nie powinien zarzucać. Przecież przekopał jezioro wzdłuż i wszerz. Nie było nic. Mordował się wraz ze swoimi towarzyszami całą noc. Dzisiaj nikt nie miał prawa nic złowić. Taki czas, przepadło. Jest zmęczony ponad wszelką wytrzymałość i fizycznie, i nerwowo. Po prostu nie jest już w stanie dźwignąć się na równe nogi, raz jeszcze schylić się po ciężkie, namokłe wodą sieci i podnieść je, zepchnąć w wodę. I już dźwigał się, schylał, by podnieść ciężkie, namokłe wodą sieci. Już podrywali się wszyscy, żeby mu pomóc. A on jak kukła, jak zabawka pociągana za sznurki wykonywał czynność po czynności, bo mu się zdawało, że to przecież kiedyś już wszystko było. Też była noc jałowa jak ta, też był tak zmordowany jak dziś, i też usłyszał podobne słowa, wypowiedziane podobnym głosem: „Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów”, i słyszał swoją odpowiedź: „Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie złowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci”. Wobec tego spychał te ciężkie sieci, plątał się w nich.
     Jeszcze nie zdążył wszystkich wyrzucić, jeszcze końcówka pozostawała w jego rękach, a wiedział, że jest ryba.
     – Jest! – wykrzyknął.
     I naraz zaczęli wszyscy krzyczeć z radości, ze strachu – świadomi, że stało się coś niemożliwego.
     Poczuł, poczuli w rękach uderzenie i to nie było parę sztuk, to była duża ryba. Musieli zahaczyć o ławicę, i to ławicę dużych ryb. I natychmiast związali to z wołaniem, które przed chwilą dobiegło ich od brzegu. I chociaż wybierali ciężkie rybami sieci, to równocześnie wypatrywali wśród mgieł tego, kto wołał. Piotr wiedział, że dawno takiego połowu nie było. Ale przecież coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że to wszystko się już raz działo, że już raz to przeżył.
     I nagle posłyszał okrzyk Łazarza:
     – To jest Pan!
     Wcale się nie zdziwił. Spojrzał na brzeg. We mgle, która się przerzedzała, stał człowiek – Człowiek jedyny, najdroższy, na którego czekał, na którego przyjście czekali wszyscy, bo przecież obiecał. Wobec tego powiedział do ludzi w łodzi:
     – Ściągajcie łódź z sieciami do brzegu.
     A sam porwał suknię i skoczył do wody. Chwilę płynął, a potem już złapał grunt pod nogami i kroczył zamaszyście, wymachując ramionami, rozchlapując fontanny wody, ku temu Człowiekowi, który czekał na nich na brzegu. Najchętniej wszyscy to samo by zrobili – to samo co Piotr – ale ich rybackie sumienie nie pozwalało im porzucić tej zdobyczy, która tak nieoczekiwanie wpadła im w ręce. Tym bardziej, że zdawali sobie sprawę, jak te ryby przydadzą się ludziom, których trzeba nakarmić. Więc wiosłowali powoli do brzegu.
     Aż zaszurała łódź brzuchem o piasek. Wtedy wyskoczyli do wody i skierowali się ku temu Człowiekowi, siedzącemu przy prawie już wygaszonym ognisku, na którego rozżarzonych węglach dopiekała się ryba i grzał się chleb. Przysiedli w kręgu, przyglądając się przejęci do głębi Temu, który przygotował dla nich posiłek. Czy to te mgły, czy to ten dym z ogniska, czy to chłód poranka, czy to słońce, które jeszcze nie wstało znad gór, a tylko świetlista poświata rozjaśniła całe niebo, sprawiały, że On taki świetlisty, promienny, słoneczny? Jeszcze bardziej niż wtedy, gdy przyszedł do nich do Wieczernika, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy rozmawiał z Tomaszem. Teraz szła od Niego smuga ciepła. Czy to jeszcze w nich radość z zagarnięcia takiego mnóstwa ryb, czy to On jest źródłem tej radości, która stała się teraz ich udziałem – że siedzieliby tak już całe życie, bez końca? A może to tak wygląda już niebo? A może takie będzie królestwo Boże na ziemi, które On założy?
     Naraz On sam przerwał ten nastrój, mówiąc:
     – Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz złowili.
     Tak jakby tego nie słyszeli, wpatrzeni w Niego, jakby Go zobaczyli po raz pierwszy w życiu – choć bliskiego na kształt brata, a przecież innego, dalekiego. Na którego czekali z najgłębszym utęsknieniem, a teraz przestraszyli się Go. Nie byli w stanie się ruszyć. Tylko Piotr poderwał się, podszedł do sieci. Wyjął parę ryb, przyniósł je do ogniska. Tymczasem Jezus już miał w ręce chleb i odmawiał błogosławieństwo. A potem łamał go i już podchodził do Piotra, aby mu podać kawałek. Następnemu z kolei Łazarzowi, Jankowi i tak aż wszystkich obdzielił. A potem to samo z rybą.
     Jezus, lekko uśmiechnięty, mówił do nich. A oni prawie nic z tego nie rozumieli. Czuli się tak szczęśliwi, tak przejęci Jego obecnością, że nie obchodziło ich, co mówi. Najważniejsze, że był. I niechby to tak trwało na zawsze, na wieczność całą. Byle nie odchodził. Ognisko promieniowało przyjemnym ciepłem. Apostołowie trzymali Jego chleb, który rozgrzewał ich zmarznięte dłonie. I byli prawie wniebowzięci w tej ciszy poranka, w tym słońcu, które co dopiero wyłoniło się z jeziora, w tym lekkim pluskaniu fal o burty łodzi. Nie potrzebowali, by coś mówił. Przecież już wszystko wiedzieli, wszystko rozumieli. On był ich zrozumieniem. On, Jego obecność, wyjaśniała im wszystko, potwierdzała wszystko, czego nauczał i kim był. Chcieli tylko, żeby tak siedział przy nich jak najdłużej. Choć wiedzieli, że jeszcze chwila a odejdzie.
     Ten Jezus bliski a daleki, konkretny a zarazem nie z tego świata, serdeczny a równocześnie niesamowity, prosty a dziwny, taki sam a inny, realny a z innego wymiaru trwał przy nich. Wciąż mówił spokojnym, jasnym głosem coś, czego nie rozumieli, co do nich w ogóle nie dochodziło. Jezus jakby na coś czy na kogoś czekał. Czyżby na Łazarza, który pobiegł do domu Piotra zwoływać innych apostołów, którzy tam nocowali. Teraz przybiegali jeden po drugim i dołączali się do kręgu otaczającego ognisko. Przysiadali podobnie jak ich koledzy i wpatrzeni w tę Postać swojego Mistrza trwali w zdumieniu, w podziwie, w miłości i lęku.
     Dopiero gdy już zeszli się wszyscy, Jezus jakby kontynuując swoją dziwną mowę, zwrócił się do Piotra. Wyraźnym, choć cichym i spokojnym głosem stawiał pytanie:
     – Szymonie, synu Jana – zdziwiło Piotra jak i wszystkich zgromadzonych to, że nazwał go jego imieniem rodzimym – czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci?
     Pytanie było takie niesamowite jak to spotkanie. Gdyby Go nie widzieli, gdyby Go nie słyszeli, nigdy by nie uwierzyli, że Jezus mógł postawić tak kwestię. Wiedzieli, że Jezus od początku wyróżniał Piotra. Od początku ustawił go jakoś ponad nimi. Od początku na niego szczególnie liczył. Ale ażeby aż tak. Bo w czymże Piotr jest lepszy od zrównoważonego Andrzeja. I czy nie wyglądało na to, że Jezus szczególną miłością obdarzał Janka. A zresztą każdy z nich mógłby się o to pytanie upomnieć. Tak Tadek jak Szymek. Tak Mateusz jak Bartłomiej. Tak Tomasz jak Kuba. Właśnie, przecież to kuzyn Jezusa i powiązany z Nim więzami krwi, ale i autentycznej akceptacji. Przecież on jeden jedyny z całej grupy braci przystąpił do Niego.
     Piotr czuł tę atmosferę, którą wywołało pytanie Jezusa, bo odpowiedział pokornie, przesuwając ciężar odpowiedzi na samego Jezusa:
     – Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję.
     Czekali na tę odpowiedź Piotra i chyba bali się jej. Bali się, że powie: „Tak, ja Cię więcej miłuję niż ci”. Nawet gdyby nie zaprotestowali, to pomiędzy nim a nimi pozostałaby przepaść uzurpowania sobie prawa do oceny ich w zestawieniu z sobą samym. Teraz prawie że odetchnęli z ulgą, że nie wyrósł między nimi a Piotrem mur, który by się położył cieniem na zawsze. Tylko nurtowało ich jeszcze pytanie: Po co ta wymiana zdań. I nagle usłyszeli nieoczekiwaną konkluzję:
     – Paś baranki moje.
     A więc o to chodzi! Jakby im błysnęło dopiero teraz światło w ciemności, a oni starali się do niego dorastać. Jakby się zamknęła klamra, która otworzona została przy pierwszym spotkaniu Jezusa z Piotrem – zdaniem: „ty jesteś Opoka” i teraz ta rozmowa, kończąca wszystko tamto. Miłość tworzy królestwo Jezusa i tylko ona uprawnia do tego, by ktoś pełnił funkcję reprezentanta tej społeczności. Jeszcze nie oprzytomnieli, gdy padło następne pytanie zadane przez Jezusa takim samym poważnym głosem:
     – Szymonie, synu Jana – czekali zaciekawieni, jakie teraz padnie pytanie. Czy może być jeszcze jakieś? Czy potrzebne jest jeszcze inne? Ale nie było. Usłyszeli powtórzenie poprzedniego: – Czy miłujesz mnie więcej niż ci?
     Piotr był po raz drugi zaskoczony tym pytaniem. Czyżby Jezus nie dosłyszał, jeżeli o to samo pyta? Niemożliwe. Przecież rozmowa przebiega w kompletnej ciszy. A wiec o co Mu chodzi? Piotr nie miał wyjścia, jak tylko powtórzyć swoją odpowiedź:
     – Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję.
     – Szymonie, Synu Jana – to trzecie pytanie przyjęli wszyscy z jeszcze większym zaskoczeniem. A więc jednak! A więc jeszcze nie jest skończona ta dziwna rozmowa: – Czy miłujesz mnie więcej niż ci?
     Słuchali tego, co Jezus mówi i powoli docierał do ich świadomości i ten drugi fakt, że On chyba nie mówi tego tylko do Piotra. Gdyby tak chciał, to powiedziałby mu to na osobności. On mówi to i do nich. Aby usłyszeli, aby przyjęli do wiadomości, że wszelka władza w tym królestwie Jezusa ma mieć za początek i koniec miłość. Jakby zakończenie tego wielkiego dialogu, jaki trwał pomiędzy Nim a nimi przez trzy lata wspólnego przebywania, na temat władzy, ku której coraz ktoś z nich wyciągał ręce. Niemniej, mówi i po to, aby się podporządkowali władzy Piotra. To powtórzenie i ten miało sens, by on zapamiętał, ale by i oni zapamiętali.
     Piotr jak echo odpowiedział:
     – Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję.
     A tymczasem Jezus już mówił dalej:
     – Zaprawdę, powiadam ci: gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie zechcesz.
     Piotr nie rozumiał. Słuchał tych słów Jezusa i myślał gwałtownie: „Co Jezus mówi? Co to znaczy?” Przyglądał się każdemu słowu. Wsłuchiwał się w ton głosu. I coraz wyraźniej dochodził do odkrycia: zostanę uwięziony na stare lata. Przeląkł się. Nie chciał tego odkrycia. On, wolny człowiek, człowiek wody, powietrza, przestrzeni i nieba.
     Poczuł, jak skóra mu cierpnie na grzbiecie. „A więc będę uwięziony. Może dlatego Jezus mi to mówi, aby mi się w głowie za bardzo nie zakręciło. Abym zrozumiał, że miłość tyle kosztuje”. Powtarzał te zdania Jezusa, ale wciąż w nie nie wierzył. Bronił się przed nimi. Nie chciał ich.
     Z tego myślenia wyrwało go nieoczekiwane zaproszenie Jezusa:
     – Pójdź za mną.
     Wstał, tak jak Jezus wstał, i zaczął Mu towarzyszyć na ścieżce wzdłuż jeziora. Poczuł, jakby został ogarnięty Jego osobą. Jego ciepłem, Jego niebiańskością. Dawniej zawsze gdy był blisko Niego, odczuwał jakąś aurę świętości, która otaczała Jezusa. Ale to, co było teraz, miało takie nasilenie, że w którymś momencie pomyślał: „Jezus zabiera mnie na tamten świat”. Jakby żegnając się z tym światem, odruchowo odwrócił się. Za sobą, jeszcze w dość dużej odległości, zauważył Łazarza idącego z domu w kierunku ogniska, przy którym grzali się apostołowie. Zupełnie mechanicznie, prawie nie kontrolując tego, co mówi, zapytał Jezusa:
     – A co z nim będzie?
     Padła odpowiedź Jezusa:
     – Jeżeli chcę, żeby tak pozostał aż przyjdę, co tobie do tego? Ty pójdź za mną.
     „Znowu takie samo trudne zdanie, znowu nie wiem, o co Jezusowi chodzi. Ale przecież Jezus do mnie powiedział i moim obowiązkiem jest zrozumienie, o co Mu chodzi”. Więc podjął ten trud. I nagle odkrył, że Jezus wciąż w tym spotkaniu używa jakby innego języka: innego sposobu myślenia, wyrażania się. Co innego znaczą teraz w Jego ustach zwyczajne słowa, zdania.
     Zaczął przyglądać się tej nowej konwencji, każdemu słowu, które usłyszał, dźwiękowi głosu, którym te słowa były wypowiedziane.
     I nagle zrozumiał. To „pójdź za mną” nabrało w ustach Jezusa nowego znaczenia. Teraz oznaczało: zginiesz śmiercią krzyżową. Piotr poczuł, że krople potu występują na jego czole, choć wciąż było chłodno i zimny wiatr ciągnął od jeziora. Zwrócił się w stronę Jezusa, aby spytać Go, co miał na myśli, mówiąc te słowa. Byle się dowiedzieć, usłyszeć, że Jezusowi o co innego chodziło, że to „pójdź za mną” należy zrozumieć jako apostołowanie, jako budowanie królestwa Bożego. – Jezusa nie było. „Gdzieś odszedł? W mgłach mi zniknął?”
     Podbiegł w stronę ogniska, które żarzyło się wśród welonów białych chmur, o mu się zdawało, że może tam poszedł. Popatrzył na krąg swoich kolegów, siedzących wokół ognia.
     – Nie ma tu Jezusa? – wykrzyknął zdyszany.
     – Przecież z tobą odszedł, toś ty powinien wiedzieć, gdzie On jest.


     Jakiś czas jeszcze czekali na Niego. Nie wyobrażali sobie, że może już nie przyjść. Rozglądali się, wypatrywali Go w ciągnących się jeszcze mgłach, wśród szuwarów, krzaków i drzew.
     Aż w końcu zrozumieli, że już odszedł i dzisiaj nie powróci.
     Na początku jeszcze szli trochę osowiali, jeszcze prawie nieprzytomni. Patrzyli na świat, zaledwie go poznając. Spotkanie z Jezusem wytrąciło ich zupełnie z normalnego życia, z naturalnego sposobu myślenia i działania. Ale przecież powoli przychodzili do siebie. Zaczęły się rozmowy, zwierzenia, dzielenie się tym, co który usłyszał, zobaczył, przeżył. Wreszcie pojawiła się pieśń. I tak już wracali do domu. Rozśpiewaną gromadą. Śpiewali „hymn Jezusa”, jak to nazywali:
     – Hosanna Synowi Dawidowemu!
       Błogosławiony, który idzie w Imię Pańskie!


     Siedzieliby w Kafarnaum jeszcze czas jakiś, a może nawet do samych świąt Pięćdziesiątnicy. Ale szybko zaczęło się robić ciasno wokół nich. Pojawili się jacyś obcy ludzie, którzy bezustannie chodzili im po piętach – jak to Janek dowcipnie określał.
    Wyszli w nocy, żeby uciec szpiclom i poszli nie tą drogą co zwyczajnie. Aż doszli do Betanii. Zastali wszystko tak, jak o tym marzyli. Był Łazarz, jak zwykle spokojny, opanowany. Była Marta, była Magda. Wreszcie – Matka Jezusa. Cicha, ciepła, mądra stanowiła przystań dla każdego.