Biblioteka



s. 1.





     – Trzymaj się prosto przy jedzeniu, nie garb się, bierz zacierkę łyżką uważnie, nie kopiasto, otrzyj o brzeg miski, żeby nie rozchlapywać po stole, nie chlip, nie przymierzając jak prosię, ale łyżkę przechyl do buzi. Jesteś szlachcicem nie chłopem, uważaj, jak się zachowujesz – gderał ojciec. – Masz na imię jak?
     – Stanisław.
     – A co to znaczy?
     – Stań się sławny.
     – Stryj zaraz tu przyjdzie, a ja nie chcę się wstydzić, że mam takiego pierworodnego.
     Matka, której najwyraźniej zrobiło się go żal, żeby odwrócić uwagę, spytała półgłosem:
     – Są jakieś nowe wiadomości?
     – Zaraz się dowiemy, czy złe, czy dobre.
     Ale nic to nie pomogło. Ojciec nie przestawał:
     – Pracujemy rękami na roli jak chłopi, żyjemy z nimi jak z braćmi. Wcale nie uważamy tego za hańbę. Owszem, Pan Jezus też rękami pracował. Ale to, co cię powinno odróżniać, to szlachetność myśli, słowa i życia. Przez to się należy do szlachty i tak się człowiek staje szlachcicem. Rozumiesz?
     – Rozumiem. Ojciec mi to już nieraz mówił. Nie przez urodzenie.
     – Urodzenie nic nie daje, gdy się żyje podle, gdy się mówi podle, gdy się myśli podle. Rozumiesz?
     – Rozumiem.
     – Byleś to zapamiętał na całe życie.
     Och, miał dość tego upokarzania. Ale znosił cierpliwie, bo żal mu było rodziców. Czuł w nich wielkie cierpienie i strach, i niepokój. Nieraz, gdy budził się w nocy, spostrzegał, że ojciec nie śpi, tylko patrzy szeroko otwartymi oczami w powałę i od czasu do czasu ciężko wzdycha. Przedtem tak nie bywało. A teraz dzień w dzień. Rodzice byli rozdrażnieni jak nigdy dotąd. Na każdym kroku zwracali uwagę, upominali, gderali albo nawet wybuchali gniewem. A znowu bywało, jakby ani jego, ani innych dzieci nie widzieli. Zamyśleni, zafrasowani. Zwłaszcza ojciec. Było to wszystko nie do zniesienia. Jak długo jeszcze. Nie wiedział dokładnie, o co chodzi, ale przecież trochę już wiedział. A to z rozmów przy stole między rodzicami. A to sąsiad przyszedł z nowymi wiadomościami. wiadomościami to wujek przyjechał i jak zwykle narzekał: „Jak wy tu w tym Szczepanowie żyjecie. Siedzicie w tej dziurze między lasami i świata nie widzicie”.
     Właśnie przyjechał teraz pod sam wieczór. Tak wpadł na chwilę, gdy już wieczerzali. Widać, nie mógł wytrzymać z wiadomościami, które otrzymał i chciał się pochwalić. Teraz wchodził. Słychać już było jego otupywanie butów i od progu wołał po raz wtóry:
     – Bo wy tu, w tym Szczepanowie, siedzicie jak u Pana Boga za piecem. Nosa na świat nie wyściubiacie. Jeszcze wam kiedy w nocy łeb ukręcą, chałupę spalą, a sami nawet nie będziecie wiedzieli, za co.
     Ojcu najwyraźniej nie w smak były te wymądrzania, bo uciął krótko:
     – Siadaj i jedz z nami, bo wnet ci nic nie zostanie.
     – A zjem chętnie, bom zdrożony. I jakeście chcieli, tak zrobiłem: koniowi zadałem garść owsa. Niech i on wypocznie i naje się. A ja mogę wami krzynę się nacieszyć. Pytacie więc, co słychać na świecie.
     Nikt go o to nie pytał, chyba mu się coś pomyliło. Albo po prostu chciał znaleźć jakiś powód do tego, by im opowiedzieć, z czym przyszedł.
     – Nie wiem, co wam opowiadałem, gdy byłem u was ostatni raz, bo to człowiek jest taki zalatany od rana do wieczora, wszyscy od niego coś chcą. A więc nie wiem, co wy już wiecie, a czego nie wiecie. Ale dla porządku to wam powtórzę. Na północy kraju szatan rozszalał się. Poganie pod przewodnictwem swoich kapłanów palą kościoły chrześcijańskie, mordują księży, zakonników. Nie dość, że ich wciąż było za mało, to jeszcze ich wybili. Kto będzie chrzcił. Msze odprawiał, nauczał. Poganie palą również klasztory. Zamordowali na północy wszystkich biskupów. Na miejsce kościołów budują swoje świątynie. Oddają cześć swoim bogom w świętych gajach. To wiecie.
     – Wiemy. Bo to nie od wczoraj.
     – Ani nie od przedwczoraj. Ale co najgorsze, nie wiadomo, jak jeszcze długo. I czy ta fala szaleństwa nie dojdzie i do was.
     – Jest to nasza największa troska.
     – Nie tylko wasza. Wszyscy nadsłuchują, czy się burza nie zbliża. A to dlatego, że rozpadło się państwo polskie. Odpadły Łużyce, Grody Czerwieńskie, Pomorze, Mazowsze, Śląsk.
     – To wiemy. To już w roku 1031. Bo brakło świętej pamięci Chrobrego. Gdyby żył, nie dopuściłby do tego. Jego syn, Mieszko II, nie dorósł mu nawet do pięt.
     – 7 lipca 1032 roku w Merseburgu oddał na klęczkach cesarzowi Konradowi II insygnia królewskie, zrzekł się królewskiego tytułu i uznał się za wasala cesarstwa – popisywał się wuj dokładnymi wiadomościami.
     – Tego Chrobry nigdy by nie zrobił. Ale to też było dawno.
     – Ale teraz jest prawdziwy koniec Polski. – Powiedział prawie szeptem.
     – Cóż się jeszcze mogło więcej i gorszego stać? – Spytał ojciec.
     – Brzetysław, król czeski, prowadzony przez biskupa Pragi, Sewera, razem z klerem pruskim najechał Gniezno i zrabował Polsce relikwie świętego Wojciecha.
     – Nie może być! – Tu ojciec huknął pięścią w stół, aż statki podskoczyły. – Wiesz na pewno? Prawdę mówisz?
     – Jak mnie widzisz.
     – A to podlec.
     – Wykorzystał słabość naszego państwa, żeby zagarnąć relikwie, jak to on tłumaczy, swojego rodaka. A przy tym zrabował złote paliotto Ottona III, złoty krzyż Bolesława Chrobrego. Nawet relikwie pięciu braci męczenników polskich.
     – A to znowu jakim prawem. Przecież to nasi męczennicy.
     – Prawem silniejszego. Jak się rabuje, to wszystko co wpadnie w ręce.
     – O bezbożnicy, o świętokradcy. To już wstydziliby się. Boga w sercu nie mają.
     Siedział z wybałuszonymi oczami wpatrzonymi to w wujka, to w ojca. Ze zjeżoną ze strachu czupryną, bojąc się, że oni tacy rozgadani, nie dosłyszą tętentu nadbiegającego Brzetysława i jego wojska. Spoglądał w okno, czy nie pojawiła się łuna płonącej wsi podpalonej przez pogan. Na ścianie izby skakały cienie rzucane przez światło lampki łojowej kołyszące się podmuchami wiatru wpadającymi przez szpary okienne. A tymczasem ojciec mówił znowu:
     – Ale powolutku. Powiedziałeś, że jak nie mamy relikwii, to nie ma Polski. Czy tak?
     – Przecież on był naszym patronem: patronem Polski – zaperzył się wuj.
     – Dlaczego mówisz: był?
     – Bo go nie ma.
     – Kogo nie ma, świętego Wojciecha? Co ty pleciesz, przecież jest w niebie, jest przy nas – jest duchem. A to, że relikwii nie ma, to nie jest wcale takie ważne. Jest on i jest Polska. Teraz okrojona, ale przecież jeszcze wszystko przed nami. Od razu tak wpadać w rozpacz. Wstydziłbyś się takie rzeczy opowiadać przy dziecku.
     Jakże był ojcu wdzięczny za te słowa. A to, że taki mądry. A ojciec teraz zaczął gderać na wujka:
     – A w ogóle, to dlaczego tak wszystko opowiadasz, jakbyś się cieszył?
     – Bo teraz na końcu przyjdzie wiadomość radosna.
     – A mianowicie. Cóż takiego w tym naszym nieszczęściu może być radosnego?
     – Nadzieja nasza w księciu Kazimierzu, synu Mieszka II. Jedzie już z Nadrenii, gdzie się wychowywał. A wiesz, dokąd jedzie?
     – No gdzieżby jechał, do Gniezna.
     – Otóż nie. Do Krakowa. I to jest powód mej radości w tych wszystkich smutkach.
     – Jak to do Krakowa – ojciec nie rozumiał.
     – Tak to, że teraz Kraków będzie stolicą Polski.
     – Nie godzi się przenosić stolicy. Tam, gdzie była, powinna zostać, tym bardziej, że to jest miejsce uświęcone obecnością świętego Wojciecha.
     – W Krakowie też był.
     – To co innego. Było Gniezno stolicą, powinno pozostać. Żadne zmiany.
     – Na szczęście nie my to wymyśliliśmy.
     – A jaki powód?
     – Myślę, że Kraków i ziemia krakowska jest w tej chwili najbardziej spokojnym terenem. Tam, w rodzinnej Wielkopolsce, księciu Kazimierzowi zagrażają tak Pomorzanie, jak i Mazowszanie. A poza tym, są tu bogatsze obszary, nie tylko w ludzi, ale w ziemie uprawne i w kopaliny, srebro, ołów, sól. Ma także żyjącego biskupa Rachelina. No – tu wuj nagle przerwał. – Co wam miałem do powiedzenia, to wam powiedziałem. Pojadę już. Najwyższy czas, zanim zajadę do domu, będzie już ciemna noc. A i na was czas i na waszego Staszka. Zostańcie z Bogiem.
     – Boże prowadź. A przyjedź znowu z nowymi wiadomościami, już całkiem dobrymi.
     Gdy tylko wujek zamknął drzwi, usłyszał:
     – Myć się, pacierz mówić, spać.
     Przy pacierzu były jeszcze korowody. Gdy już w koszulinie klęczał przy łóżku, usłyszał znowu ruganie:
     – Klęcz porządnie, wyprostowany. Żadne siedzenie na piętach. Patrz na krzyż, a nie na muchy na ścianie. Wymawiaj wyraźnie, a nie mrucz pod nosem.
     Bo i po prawdzie to mu się spać chciało i ciągnęło od polepy, i najchętniej już by był w łóżku. Ale gdy się położył, jakoś spać nie mógł. Najbardziej z wszystkiego utkwiło mu w pamięci to, co wujek opowiadał o poganach, którzy wyrzucają krzyże z domów, zakazują się modlić do Chrystusa na klęczkach. Bo przyszło mu do głowy, że już by nie wolno było w adwencie czekać na Pana Jezusa, a w Boże Narodzenie nie stałby w kącie izby dar dla Niego – snop pszenicy przyozdobiony wszelkimi cudownościami. Przymrużył oczy wypróbowanym sposobem. Pojawiły się mu koraliki kolorowe, błyszczące, migocące, drobniuteńkie, płynące z góry na dół w nieustającym ruchu. To tak jak w noc Bożego Narodzenia, gdy aniołowie zstępują z nieba i śpiewają pastuszkom „Chwała na wysokości Bogu”. Posłyszał westchnienie ojca. Zobaczył znowu, jak tyle już razy, jego otwarte oczy wpatrzone w powałę. Przytulił się do niego, żeby go pocieszyć:
     – Chcę być księdzem.
     Ojciec poruszył się niespokojnie:
     – Cóż ci to po głowie chodzi.
     – Będę księdzem, jeżeli tylko ty się na to zgodzisz.
     – Słyszałeś, co wujek opowiadał, że wszystkich księży pozabijali.
     – No to właśnie. Zamiast tamtych będę ja.
     – Ej, dziecko, dziecko, czy ty wiesz, co chcesz.