Biblioteka



s. 6.




 


     Jechał już któryś dzień z rzędu swoją furką do Krakowa. Nie było innej rady, musiał kupić w Leodium konia i furkę. Chociaż swoich osobistych rzeczy miał niewiele, niemniej posiadał skarby: manuskrypty, których żadną miarą nie chciał się pozbyć, a którymi pragnął wzbogacić niewielkie zbiory krakowskie. Skarby – choćby żywot świętego Wojciecha: „Liber de passione martyris”. W drodze był czas na modlitwy wszelakiego rodzaju, rozmyślania, wspominania – na podsumowanie tego wieloletniego pobytu z dala od kraju. Nie przypuszczał, że tak przebiegnie jego pobyt poza krajem ojczystym. Na początku nic mu się nie podobało. Ani wspaniałe kościoły, ani mury obronne, zamki warowne, miasta z placami targowymi w środku, z ratuszami na centralnym miejscu. Był na „nie”. Ale powoli zaczął się przyzwyczajać do wielkich sal wykładowych, do wielojęzycznego tłumu studentów wypełniających pomieszczenie „studium externum” benedyktyńskiego klasztoru, do ich obyczajów, nawet do innego jedzenia. Choć wciąż pozostawał jakoś „na boku”, nigdy nie skory do łatwego zawierania znajomości czy bliższych kontaktów. To raczej inni go odkrywali niż żeby on szukał towarzystwa. Po jakimś czasie, gdyby ktoś z zewnątrz na niego patrzał, pomyśleć by mógł, że już wrósł w ten świat. Podobnie ubrany, podobnie zachowujący się. A przecież tęsknota za krajem w nim rosła. Co robi Bolesław, jak postępuje jego kształcenie – jego dorastanie. Nawet nocami śnił mu się wciąż na przemian to Szczepanów, to Kraków, to dom rodzinny, to szkoła katedralna, to rodzina, to koledzy. Jeżeli coś go trzymało w Leodium, jeżeli coś go mobilizowało do wytężonej pracy naukowej, do podpatrywania wszystkiego, co dotyczyło tutejszych spraw kościelnych, to jedynie myśl, że wszystko przywiezie do kraju, że tym będzie służył swojemu ludowi. To był ten mus, który go tu trzymał, bo czasem mu się zdawało, że nie czekając na rozporządzenie biskupa rzuci studia i wróci. Modlił się więc codziennie uporczywie za ten świat, który pozostawił, który mu był bliższy i droższy niż wtedy, kiedy w nim mieszkał. Ucieszył się jak dziecko, witał go jak brata – Lamberta, nowego studenta wysłanego przez biskupa na studia. Zaopiekował się nim, jakby nie wiadomo jakie przykazanie otrzymał od swojego przełożonego. Był on faktycznie jakimś ratunkiem w tej tęsknocie za krajem. Aż wreszcie wybawił go list biskupa Suły, nakazujący mu wracać. „Bez pośpiechu, ale możliwie szybko”.
     Jechał przez Wrocław, gdzie miał przekazać tamtejszemu biskupowi „po drodze” jakieś listy. Dopiero teraz odkrywał ze zdumieniem i radością, jak daleko język polski sięga w ziemie cesarskie. Przedtem, gdy jechał, prawie na te sprawy nie zwracał uwagi, dopiero teraz. Stwierdzał, że stał się bardziej Polakiem niż wtedy, gdy z kraju wyjeżdżał. Schodził z furki, aby pogadać w mowie ojczystej.
     – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
     – Na wieki wieków amen.
     – A przyjmiecie zdrożonego, wygłodniałego, spragnionego?
     – Gość w dom, Bóg w dom. Witajcie, witajcie. Z daleka to Pan Bóg prowadzi?
     Częstowali go w zagrodach zsiadłym mlekiem, wodą albo owocami. Nie mógł się nacieszyć tą polską mową, coraz to inną, której pewnych słów nie udawało mu się zrozumieć.
     Tuż przed Olkuszem zaprosił idącego mężczyznę, żeby się do niego przysiadł.
     – A chętnie, bo już idę kawał drogi.
     – Daleko jeszcze?
     – Nie, już blisko, do Olkusza.
     – Na targ?
     – Na jaki tam targ. Gdyby targ, to szłaby drogą i jechała procesja. Idę do kumotra, żeby się dowiedzieć o zdrowie.
     – A na co słaby?
     – Ranny na wojnie. Bijał się u boku naszego księcia przeciw Czechom i gdzieś go tam w boju poturbowali.
     – Bardzo?
     – Nie, ździebko ino. Niosę mu sadło niedźwiedzie. Jeszcze ze trzy niedziele i będzie zdrów jak ryba.
     – No to żałuje, że poszedł na potrzebę wojenną?
     – Gdzie by zaś. Przecie to honor. Zwłaszcza gdy o taką wojnę chodzi. My z Czechami mamy rachunki niewyrównane. Trzeba je powoli równać.
     – O jakich to rachunkach myślicie?
     – Miarkuję, że niewiele wiecie, co się u nas dzieje.
     – A nie było mnie kilka lat w Polsce, to chętnie słucham nowości.
     – Nowości nie nowości, ale zawdy sprawy ważne. Pytacie: „o jakich rachunkach”. Przecież Oldrzych Przemyślid zabrał nam Morawy w 1031 roku, a potem jego syn, Brzetysław, wraz z biskupem Pragi, Sewerem, najechał na Polskę. Doszedł do Poznania i Gniezna, wraz z łupami wywiózł relikwie świętego Wojciecha i pięciu braci polskich. Krystyna zresztą ogłosił współpatronem katedry ołomunieckiej. Dopiero w 1050 ojciec naszego księcia – Kazimierz Odnowiciel – odebrał Śląsk. A w 1054 zmusił Czechów, aby się zrzekli Śląska. Choć musieliśmy płacić wciąż jeszcze trybut. A nasz książę, Bolesław Śmiały, w 1061 roku pokazał im figę i trybut przestał płacić, a w dodatku przyjął Jaromira, który się zbuntował przeciwko swojemu bratu, Wratysławowi II, księciu praskiemu, no i od 1062 wojna gotowa.
     – No i został pokonany pod Hradcem.
     – Przegrał bitwę, tylko tyle. Ale to jest człowiek nie do pokonania. Wydał za niego swoją siostrę, Świętosławę. Taki on jest człowiek. Jak nie potrafi tak, to próbuje inaczej, ale nie popuści.
     – Ale wracając do świętego Wojciecha. Oczywiście to była zbrodnia i świętokradztwo. Ale gdy się siebie pytam, dlaczego tak postąpili, to sobie odpowiadam: bo to ich rodak.
     – Jaki ich rodak. Nie ta matka co rodzi, a ta co wychowa. Przecież go wypędzili. Gdzie znalazł przytulisko, jak nie u nas, w Polsce. Kto mu się stał bratem. A dyć nasz król, Bolesław Chrobry. Poszedł na misje. Prusy go ubiły. A kto jego ciało wykupił. My, Polacy. Naszym złotem i srebrem my za jego ciało zapłacili, toteż jest nasze. A Czesi, liski-chytruski, nam je ukradły. Ale może jeszcze je odzyskamy. Co daj Boże. Amen. Pod takim księciem jak Bolesław, wszystko się stać może. Drugiego takiego nie było i na świecie nie ma. Odważny niemożliwie. Przecież wiem, bo mi kumoter opowiadał. Wojowie idą z nim jak w dym. Mądry bo mądry. Mądrych na świecie dość, ale bystry. Jak nie tak, to tak. I daleko myśli. Nie upłynęły dwa lata od śmierci świętej pamięci jego ojca, Kazimierza Odnowiciela, a nasz książę Bolesław już sięgnął ręką na Węgry. Poparł w 1060 roku Belę – przeciwko jego bratankowi Salomonowi. I udało się to, i udało się drugie, i już ma przyjaciela na śmierć i na życie. Nasz książę poniósł klęskę pod Hradcem. No, trudno. Raz się nie udało. Bitwę raz się wygrywa, raz się przegrywa, ale ważne co się chce i do czego się dąży. A on chce przywrócić Polsce koronę królewską.


     Już niedaleko za Olkuszem zobaczył Wawel, jego wieżyce na horyzoncie. To była dla niego gwiazda przewodnia, ku której dążył przez tyle lat swojego wygnania. Teraz Wawel czasem chował się za wzniesieniem, aby znowu się pojawić, coraz to bliższy, wspanialszy. Ale zauważył w sylwetce wawelskiej na horyzoncie jakieś nowe szczegóły. „Czyżbym nie pamiętał dobrze, czy też nowe jakoweś budowle”. I pojawiło się wraz z tym odkryciem obce dla niego uczucie: niepokój. „Co zastanę na Wawelu. Przecież już mnie tak dawno tam nie było. Czy się zmieszczę. Czy ja już bardziej z Krakowa, czy z Leodium. Zawieszony w pustce. Ani stąd, ani stamtąd”.
     Nie od razu wjechał na Wawel. Obcy wartownicy wypytywali go, kto zacz, do kogo. Nie pomogły odpowiedzi. Jeszcze przepatrzyli, co wiózł na furce. Wreszcie zezwolili. Na stoku pasły się krowy. Gęsie stadko na chwilę zagrodziło drogę. Jak tak, no to wszystko bez zmian. Przejechał przez wąwóz, wspiął się na drugi brzeg. Kręcili się żołnierze, ciury obozowe, służący, kobiety. Usiłował rozpoznawać twarze. Czekał, że będzie rozpoznany, uśmiechając się już na wyrost, ale nic z tego. Same obce twarze, obojętne spojrzenia, przechodzenie mimo.
     Dworzyszcze biskupie bez zmian, książęce też. W przejściu miedzy jednym a drugim, nad skarpą wąwozu rozpoczęta budowla. To jest ta katedra, o której tyle słyszał. Podjechał pod dom biskupa. Przez moment jakby czekał, czy ktoś wyjdzie. Wreszcie zwlókł się ze snopka słomy. Skostniały i zasiedziały, z trudem rozprostowując kości, powlókł się do pokojów biskupich. Zatrzymał go nowy famulus. Obcy, choć z podobnie zwieszonym nosem.
     – Czego tu szukacie?
     – Ja do biskupa pana – powiedział, wciąż beztrosko.
     – „Ja do biskupa pana” – powtórzył zgryźliwie famulus. – Biskup pan nie ma nic do roboty i tylko na was czeka. Zostańcie tu. Kogo mam zapowiedzieć?
     – Stanisław ze Szczepanowa.
 Popatrzył na niego spode łba, jakby mu to nazwisko jednak coś mówiło. Zawahał się, chciał coś powiedzieć, ostatecznie odszedł jednak bez słowa.
     „No, żeby tak na mnie tu ktoś czekał z utęsknieniem, na to nie wygląda”. Za chwilę był i famulus. Jakby trochę cieplejszy.
     – Idźcie. Drogę znacie. Biskup na was czeka.
Biskup siedział przy stole pochylony nad jakimś manuskryptem. Nawet nie podniósł głowy, aby spojrzeć na niego.
     – Siadaj gdzieś.
     Nie usiadł, ale podszedł do niego. Przyklęknął, pocałował go w pierścień. Czego on chyba nie zauważył.
     – Właściwie mogłem w Leodium jeszcze posiedzieć? – zaryzykował pytanie.
     – A mogłeś. Ale książę domagał się twojego powrotu. Po co, trudno powiedzieć. Planów ma bez końca. Coraz to wyskakuje z nowym pomysłem. Myślałem, że klęska pod Hradcem uspokoi go i ostudzi jego wojownicze zapędy, ale gdzie tam.
     – To co ja tu będę robił?
     – Zobaczymy. Sam nie wiem. Na początek chyba weźmiesz jakieś lekcje w szkole katedralnej.
     – A gdzie mam złożyć bagaże?
     – Jeszcze nie wiem. Coś trzeba ci będzie wyszukać.
     – Nie ma tego dużo, ale przywiozłem trochę manuskryptów. Udało mi się przywieźć życiorys Wojciechowy.
     Biskup poderwał się znad stołu, popatrzył na niego w pełni przytomnym wzrokiem.
     – Coś powiedział? „Liber de passione martyris”?
     – W samej rzeczy.
     – A, jak tak, to co innego. Życiorys Wojciechowy. To bardzo ważne. Tego nie ma nigdzie w Polsce. Był w Gnieźnie, ale przepadł. Zrabowali go Czesi podczas napadu. I jeszcze inne, mówisz?
     Słuchał tego i uśmiechał się pod nosem. „No, to trafiłem w dziesiątkę. To jest to, co go jedynie interesuje”.
     – Jakbyś mógł, to przynieś te manuskrypty. Chętnie je przejrzę. No, to przynajmniej jest jakiś pożytek z twojego pobytu w Leodium. Skąd ty je wziąłeś?
     – Trochę sam przepisywałem, jak tylko mi czas na to pozwalał, trochę kupowałem.
     – Jak ci to nie robi różnicy, idź i przynieś, bo to się może gdzieś potem zawieruszyć. Idź. Idź.
     Zszedł trochę zaskoczony, trochę rozbawiony tą gwałtownością, tym naleganiem. Z swojej furki wyciągnął przyrzucone sianem dwa kuferki. Zaniósł na górę. Wrócił na dół. Zabrał następne dwa. Wyniósł na górę. Tam już zastał biskupa nad książką i nad rulonami wyciągniętymi wyciągniętymi kuferka. Cały stół był nimi już założony. Przystanął i przyglądał się tej operacji z rozrzewnieniem. A biskup brał kolejny rulon, rozwijał z delikatnością największą, wygładzał ręką, przypatrywał się pismu.
     – Skarby, skarby zaiste przywiozłeś. Oczywiście, to twoje, to twoje, ale ja chętnie bym cię prosił o dostęp do nich. Wobec tego, może najlepiej byłoby, jakbyś zamieszkał tu, w tym domu. Jest jeszcze parę wolnych izb. Każę je przygotować.
     – Ależ, proszę księdza biskupa. To nie moje, to własność Kościoła. Dla naszego Kościoła krakowskiego pracowałem nad nimi, kupowałem je.
     – Mówisz? Mówisz? Dobrze, tak, to dla Kościoła krakowskiego. Skarby zaiste. Będzie z tego pożytek dla ludzi, a dla mnie tyle radości. Bóg ci zapłać. Ale nie tylko dlatego chcę, byś zamieszkał u mnie. Dobrze, gdybyś się zajął naszą biblioteką, bo nie ma kto tego robić. Ale z sercem. Poza tym chętnie chciałbym posłuchać, coś usłyszał, czego się nauczyłeś, nad czym pracowałeś. – Tu przerwał, a potem jakimś zmienionym głosem zaczął mówić: – Tak myślę, że to był błąd. Było mi zostać zakonnikiem, a nie godzić się na przyjmowanie obowiązków biskupich. Takie mam wciąż wyrzuty sumienia, że nie wywiązuję się z moich powinności, że za dużo siedzę w manuskryptach. – Znowu przerwał i wykrzyknął prawie ze zdziwieniem: – Przecież tyś przyjechał z tak daleka. – Tak jakby sobie dopiero teraz to uświadomił. – Niech podają już obiad. Przecież tyś na pewno głodny.
     Przy obiedzie kontynuował rozpoczętą rozmowę – samoobwinianie się:
     – Diecezja jest duża. Właściwie powinienem być wiecznie w drodze. Obszar ogromny. Tysiące kilometrów. Ziemia krakowska, oświęcimska, proszowicka, sandomierska, wiślicka stanowią jej rdzeń. Mówię o tych najbardziej zaludnionych. Tworzą one jakby trójkąt rozpięty o trzy miasta: Kraków, Zawichost, Kielce. Jeżeli cała Polska liczy około miliona ludzi, to w granicach naszej diecezji żyje 200 tysięcy.
     – Księży jest dużo?
     – Księży jest 800. Kościołów około 100. A więc jest o kogo i o co troszczyć się. Na to wszystko trzeba mieć zdrowie i siły, a ja ani jednego, ani drugiego już nie mam.
     – A nie należałoby wnieść do Rzymu o podział diecezji?
     – Naszej jak naszej, ale poznańskiej i gnieźnieńskiej. Jedną trzeba by ustanowić gdzieś na Kujawach, drugą na pewno w Płocku.
     – Jak teraz z kościołami? Bo za moich czasów ciągle ich było za mało.
     – I teraz jest za mało, choć się wciąż gdzieś buduje. Buduje je książę czy jego ludzie – kasztelanowie. Ale wielmoże zaczęli też budować kościoły dla ludności swych majątków.
     – No to dobrze, że tak jest.
     – Jest to dobre i niedobre. Dobre, bo w ten sposób ksiądz wchodzi między lud. Obcując z nim na co dzień, może nie tylko poznawać ich życie, ale i kształtować. Niebezpieczne, bo jest tylko jeden i jeżeli jest słaby, to schłopieje. Zamiast ciągnąć ludzi wzwyż, sam pójdzie w dół. Zajmie się tylko oraniem, sianiem, hodowlą bydła, a potem zaniedba obowiązki pasterskie, a na końcu się i ożeni. A wiec trzeba z nimi wciąż być. Najlepiej jest w miastach, tu księża tworzą grupy modlitewne na wzór zachodni. Spotykają się na wspólne modlitwy, nawet i na wspólne posiłki.
     – Ilu może być w Krakowie wszystkich księży?
     – Dużo. Ponad czterdziestu. No, ale nie wszyscy są w duszpasterstwie. Choćby ci, którzy są przy mnie, przy szkole katedralnej, przy kancelarii książęcej.