Biblioteka



s. 7.



 


 
     Gdy kończyli wczesny obiad, przyszedł goniec, że książę czeka na niego. Idąc, słyszał narastające pokrzykiwania i głuchy tętent koni. Co tam się dzieje? Gdy wyszedł za zabudowania, zobaczył coś nowego. Cały teren na zapleczu książęcego dworzyszcza był zamieniony na plac ćwiczeń, po którym teraz cwałowali jeźdźcy, przybrani w rynsztunek wojenny. U czoła dziedzińca paliły się ogniska, wokół których kręciły się ciury obozowe. Na rożnach piekła się jakaś zwierzyna. W głębi tego prostokąta stali szykujący się do kolejnej akcji jeźdźcy zbrojni. Pod ścianą dworzyszcza, u wejścia, spostrzegł księcia. Siedział w otoczeniu grupy wojów. Przyglądali się ćwiczeniom wojennym.
     Rozglądał się dość bezradnie i dość ciekawie po tym wszystkim, co tu niespodziewanie zastał. Aż zobaczył go książę. Poderwał się z ławy i zaczął biec w jego kierunku.
     – Staszek, Stachu, kochany chłopie! – rozwarł ramiona szeroko i tak biegł do niego, śmiejąc się.
     Patrzył na niego z rozrzewnieniem. Trochę jakby urósł i zmężniał, ale pozostał szczupłym, prawie że młodzieńcem, średniego wzrostu. Jego piękna twarz promieniała. Wołał dalej:
     – Sto lat żeśmy się nie widzieli!
     I już był w jego ramionach. Bolesław pachniał dymem i sierścią końską.
     – No i wreszcie przyjechałeś. Nie mogłem się na ciebie doczekać. Jaka była droga?
     – Dobra, dziękuję. Choć trochę za długa – mówił rozradowany i wzruszony takim przyjęciem, z trudem panując nad swoim głosem.
     – Chodźże dalej.
     – A co tu się dzieje?
     – To nasze codzienne zabawy.
     – To codziennie, mości książę?
     – Staszek, jak ty do mnie mówisz. Przecieżeś mi jak brat najmilejszy.
     – Gdzieżbym śmiał.
     – Mówię poważnie, ani mi się waż inaczej mnie nazywać jak tylko po imieniu. Chcesz, to się obrażę.
     – No już dobrze, dobrze. Ale przy ludziach będzie mi niesposobnie.
     – Jakoś sobie poradzisz. O to się nie muszę frasować. Chodź dalej.
     Już zbliżali się do grupy siedzących i teraz przypatrujących się mu ciekawie.
     – Chłopcy, to mój najdroższy przyjaciel. Droższy niż brat. Druh serdeczny. Mówiłem wam o nim tysiąc razy. A teraz go wam pokazuję. Siedział w dalekim świecie długi czas. Uczył się, żeby służyć lepiej naszemu krajowi, a teraz wrócił i będziemy razem budowali nasze państwo. On głową, a my…
     – A my mieczem! – odkrzyknęli prawie jednogłośnie.
     Na placu gonitwy ucichły. Wojownicy podjeżdżali zdziwieni tym nowym gościem, którego ich książę tak przyjmował. Schodzili z koni i przysłuchiwali się temu, co książę opowiadał.
     – Tylko nie myślcie, że to taki klecha, który nie wie, którędy się na konia wsiada. Jak wam opowiadałem, najdłużej się utrzymał na moim wściekłym ogierze ze wszystkich, którzy tego próbowali. Ale jeszcze lepiej zna się na łacinie. Później nam wszystko będzie opowiadał. Mamy przed sobą czasu a czasu – całe długie życie. A teraz pokażcie gościowi, bratu mojemu najmilejszemu, co potraficie.
     Usiadł na ławie obok Bolesława, tuż przy nich woje, najdziwaczniej ubrani, najdziwaczniej uzbrojeni. I zaczęło się. Od ujeżdżania dzikich koni.
     – To moi najbliżsi kompani – mówił Bolesław. – Gwardia moja przyboczna. Pretorianie. To słowo przynajmniej, nic więcej chyba, wyniosłem z nauk wielebnego kanonika, który mnie uczył w dzieciństwie historii Rzymu. Oni lubią, jak ich tak nazywam.
     Rozejrzał się po twarzach siedzących obok wojowników – teraz rozjaśnionych. Niby oczami pilnie się wpatrywali w to, co się dzieje na placu, ale uszami strzygli, baczyli na to, co mówi książę. Zwłaszcza, że mówił wciąż o nich i chwalił ich.
     – I ty tak codziennie jesteś na tym placu i codziennie trwają ćwiczenia?
     – Codziennie. A jak zobaczysz, że nas tu nie ma, to wiedz, że jesteśmy gdzieś w boju, że prowadzimy ćwiczenia nie na tępe, ale na ostre miecze, topory i włócznie. Bierz, skosztuj.
     Pachołek przyniósł na tacy przed księcia kawał mięsa, jeszcze dymiącego, pachnącego ogniem.
     – Dopiero co jadłem.
     – Zmieścisz, do wieczerzy daleko. Wytrząsłeś się dość na swoim wózku. Popatrz, popatrz, jak oni wskakują na konie.
     To, co się teraz działo, to był istny taniec. Na konie, pędzące w ogromnym kole, wskakiwali i zeskakiwali jeźdźcy. Z boku, z tyłu, łapiąc za ogon, za szyję konia.
     – Poczekaj! – krzyknął Bolesław. – Popatrz, jak ja to robię! Eja! Eja! Eja!
     Zerwał się z ławki, zaczął biec obok pędzącego stada, coraz szybciej, szybciej, aż wreszcie wybrał jednego konia, skoczył, schwycił go za szyję, za grzywę, już był na jego grzbiecie. Zrobił okrążenie i tuż zaraz, prawie przed nim, zeskoczył, przekładając nogę przez kark wierzchowca. Usiadł zdyszany, gwałtownie oddychając.
     – Patrz teraz.
     Pędzili poszczególni jeźdźcy z oszczepami podniesionymi na wysokość twarzy i celowali w pierścienie zawieszone nad placem na wysokości ich głów.
     – Oni w boju są zawsze przy mnie. Nie wolno im mnie opuszczać. Nawet gdybym kazał. Pilnują mnie jak oka w głowie. Ale i im dobrze ze mną. Prawdę mówię? – zwrócił się do wojów.
     Pokiwali głowami uśmiechnięci.
     – Jedzenie najlepsze. Broń znamienita. Nie uwierzysz, ale mamy prawdziwe damasceny. Pokaż który.
     Kilka wyciągniętych błyskawicznie mieczy zabłysło w słońcu jak sople lodu.
     – Chłopcy. Dwóch. Pokażcie pojedynek na niby.
     Wyszedł jeden, olbrzym, z obnażonym torsem. Drugi, podobnie wysoki jak pierwszy, ale szczupły, odziany w rzadką misiurkę z krótkimi rękawami i w czapkę również z misiurki, zakrywającą kark. Ustawili się bokiem do widzów. Zajęli pozycję wyjściową z lewymi rękami schowanymi za plecy. Chwila wyczekiwania, mierzenie się oczami. Atak. Odskok. Atak do zwarcia. Odskok. Ciężkie uderzenie olbrzyma, wytłumione zgrabnie przez szczupłego. I teraz jego cios od ucha, ale jakby zatrzymany w biegu. I odskok.
     – Przegrałeś! – wykrzyknął szczupły.
     Bolesław zaklaskał.
     – Dziękuję!
     Podbiegł do jednego i drugiego, objął. Dziękował.
     – Byliście świetni.
     Prowadził ich, jeszcze ciężko dyszących i spoconych, jeszcze rozdygotanych.
     – Widziałeś walkę, widziałeś ciosy. A teraz popatrz na broń. Ani śladu.
     Oglądał klingi pięknie grawerowane, z rękojeściami wysadzanymi drogimi kamieniami.
     – Ależ to arcydzieła sztuki snycerskiej. Skąd wy je macie?
     – Zdobyczne. Nikt by się nie splamił kupowaniem. Wszelkie łupy wojenne są sprawiedliwie rozdzielane. Ale pierwszy przystęp do nich mają oni: moi pretorianie. Teraz poproszę ciebie i starszyznę na górę, a wy się tu jeszcze bawcie. Jak porozmawiamy, przyjdziemy tu raz jeszcze.

     Weszli do sali przyjęć. Bolesław nie zajął miejsca na książęcym tronie, lecz usiadł w kręgu, jaki utworzyli wojowie. Zaklaskał, polecił wnieść stół okrągły, przynieść miodu i coś do jedzenia, a zwracając się do niego, rzekł:
     – Ty, będąc w Leodium, zbierałeś informacje, przymierzałeś je do naszej sytuacji, uczyłeś się państwa naszego. Będziemy mieli jeszcze czas na rozmaite rozmowy. Teraz jednak, tak całkiem na gorąco, powiedz, z czym przyjechałeś. Co chciałbyś zmienić u nas, wprowadzić nowego. Oczywiście nie swoim trudem, ale trudem nas wszystkich.
     – Proszę bardzo. A więc całkiem krótko i zwięźle. Doprowadzić do rychłej koronacji na króla. Zjednoczenia pod berłem królewskim wszystkich ziem piastowskich. Tak na wschodzie, jak na zachodzie. Śląsk z Wrocławiem i Grody Czerwieńskie. Jak i na północy: Pomorze Zachodnie. To jest cel. Drogą do tego celu jest uzyskanie paliusza dla metropolii gnieźnieńskiej. Aby arcybiskup gnieźnieński miał znowu prawo wyświęcania biskupów i koronacji króla.
     – To jest niemożliwe, ponieważ nie dopuści do tego cesarz – przerwał mu archidiakon.
     – Tak na pozór wydaje się. Na zachodzie panuje bardzo silna tendencja do uwolnienia się Kościoła spod dominacji władzy świeckiej. Ten kierunek reprezentują klasztory należące do rodziny cluniackiej. Człowiekiem, który należy do tej rodziny, a który zaznacza się coraz wyraźniej na horyzoncie, jest Hildebrand. W tej chwili zajmuje wysokie stanowisko w Rzymie. Mówi się o nim wyraźnie jako o papabilis. Gdy tak się to stanie: gdy zostanie wybrany papieżem, wtedy mogą zajść w Kościele takie zmiany, których nawet nie przypuszczamy w najśmielszych marzeniach. I to może być jedyna szansa dla nas, która się może potem już nie powtórzyć. Trzeba ją będzie natychmiast wykorzystać.
     – Co należy więc zrobić?
     – Należy skierować listy – petycje już teraz do papieża, prosząc o przywrócenie prawa paliusza dla archidiecezji gnieźnieńskiej.
     – Nie jest na to za wcześnie?
     – Rzym, jak sobie można łatwo wyobrazić, to wielka machina, aparat administracyjny, i ważne jest, aby takie pismo wpłynęło. Nawet jeżeli wiemy, że jego realizacja jest obecnie niemożliwa. Trzeba będzie w tym piśmie zdać relację z tego, jak nasi kandydaci na biskupów muszą się poniewierać po Europie. Europie tego, że diecezje są za duże i trzeba dokonać podziału. A najlepiej będzie, jeżeli poprosimy o przysłanie legatów papieskich, którzy na miejscu skonstatują stan aktualny i zadecydują, czy nasze postulaty są uzasadnione, czy też nie.
     – Nie wiem, jakie jest zdanie starszyzny. Jeżeli chodzi o mnie – zdeklarował się książę – w pełni akceptuję twoje propozycje. Poza tym, zdaje mi się, że dobrze byłoby, gdybyś przejął kierownictwo kancelarii książęcej. Nawet jeżeli nie od razu, to stopniowo. To będzie wypełnieniem pragnień biskupa Suły, który wciąż narzeka, że jest zbytnio obciążony tymi pracami. Tyś wrócił z Zachodu i wiesz, jaka obowiązuje procedura, jaki jest sposób formułowania dokumentów dyplomatycznych. A Bóg da, kiedyś, po najdłuższym życiu naszego biskupa Suły, ty obejmiesz stolicę krakowskiego biskupa.