Biblioteka



s. 9.




 


     Wyjeżdżał z Wawelu ostatni. Bolesław wraz ze swą świtą opuścił dwór krakowski przed kilkoma dniami. Pusto więc tu było i niecodziennie. Jak po pogrzebie. Jakby wszystkich zaraza wybiła. Został kasztelan i załoga wojskowa zamku. I ci, którzy ostatecznie musieli. Bo kto żyw, ten pojechał do Gniezna na koronację.
     Przy budowie katedry trwały gorączkowe prace. Gotowa już była kaplica Świętego Leonarda, na którą patrzył z dumą. Nazwał ją tak – za zgodą Bolesława – imieniem patrona Kolonii, w której mieszkała przez jakiś czas babka księcia wraz ze swoim synem, a ojcem Bolesława – Kazimierzem, i w której on sam, Stanisław, przyjął konsekrację na biskupa.
     Wyjeżdżał ostatni, ale bez pośpiechu. Koronacja była ustalona ostatecznie na Boże Narodzenie roku 1076. Nie musiał się więc obawiać, że się spóźni. Nawet gdyby książę przyjechał wcześniej niż to było przewidziane, to i tak musiałby poczekać. Zdecydowali się ostatecznie na ten termin, bo zima stwarzała najlepszą możliwość szybkiego przedostania się z Krakowa do Gniezna. Rzeki pozamarzane. Pozamarzane bagna, a i drogi gładkie dla sań. Zabierał ze sobą archidiakona Lamberta, choć ten najchętniej zostałby na Wawelu i dopilnował wszystkiego. „Na uroczystości dość się napatrzyłem, będąc w Leodium podczas studiów, toteż mi nie są dziwne”. Ale chciał go mieć przy sobie. Tym bardziej, że była to możliwość porozmawiania na tematy dla nich obu ważne. Wbrew pozorom, choć Lambert był najbliższym jego współpracownikiem, to na tego typu rozmowy, praktycznie rzecz biorąc, nie było czasu. Ograniczały się do poleceń wydawanych przez niego, biskupa – jemu, archidiakonowi.
     Pogoda w tym roku była nad wyraz korzystna. Śnieg, który przyniósł święty Marcin, utrzymywał się bez przerwy. Trzymał też mróz, ale nie taki, od którego drzewa pękają. Nie było też jakichś wielkich zawiei. Jazda była znakomita, konie z lekką, krytą karocą, na zgrabnych, wąskich płozach, leciały jak wiatr. Ale i chyba Lambert na tę sposobność czekał. Bo zwykle małomówny, nawet mrukliwy, teraz rozgadał się na dobre.
     – Jesteście w księcia Bolesława zapatrzeni jak w tęczę, i wolno wam. Ale pamiętacie to, co mówiłem wam, przyjechawszy do Leodium na studia? On się zmienił, i to bardzo. Przed wami i przy was udaje takiego, jakiego znaliście. Nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza.
     – Czy jest to możliwe, aby tak bardzo człowiek potrafił się zmienić?
     – Jego zmienili ludzie. Ulega im, bo ich potrzebuje. Boi się ich stracić. No i dokonują się wtedy straszne rzeczy. Przykładem chociażby jego stryj, Izjasław. Pamiętacie? Przyszedł do Krakowa w 1073, wypędzony przez kijowian, szukać pomocy u swego krewnego. A Bolesław lwią część jego dobytku mu ukradł. No, przecież przypominacie sobie.
     – Pamiętam, pamiętam. Ileż go się naprosiłem, ileż go naprzestrzegałem. Nie pomogło nic. Tłumaczył mi pokrętnie, że to Izjasław winien mu te pieniądze, że mu się one słusznie należą. Z tego zrobiła się awantura, oparła się o Rzym, bo przecież syn, Jaropełk, udał się do papieża, domagając się sprawiedliwości. Aż sam papież w liście z 20 czerwca 1075 roku zwrócił się do Bolesława, nakazując mu w imię miłości Boga, aby zwrócił zrabowane skarby.
     – No, ale przecież dobrze wiemy, i wy, i ja, że to nie chciwość Bolesława, ale chciwość jego wojów – pretorianów, jak ich nazywa, i tak zwanej starszyzny, to spowodowała. I to jest pytanie na całą przyszłość. Teraz przed nami bardzo ważne dwie sprawy. Wprowadzenie Władysława na tron węgierski i Izjasława na tron kijowski. Dlaczego mówię niebezpieczeństwo. Bo wtedy on jest skazany wyłącznie na ich towarzystwo. Dopóki jest na Wawelu, musi się liczyć między innymi i z nami. Wtedy gdy jest na wyprawie wojennej, jest w ich wyłącznie rękach.
     – Tak, a ta wyprawa kijowska to sprawa paru miesięcy.
     – A nie daj Boże dłuższa. I roku nawet.
     Słuchał Lamberta i patrzył przez uchylone okno na mroźny świat. Lecieli przecinką w wielkim borze. Prastare chojary strzelające w niebo sterczały pod same chmury. Wypadli na polanę, płosząc stado saren, które teraz, lekko sadząc ponad śniegiem, uciekały do lasu. „Te przynajmniej mają dokąd się schronić” – pomyślał.