Biblioteka



ZESŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO





ZESŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO


 
     Nie, żeby nie chodzili do świątyni. Wracali właśnie stamtąd całą dwunastką. Chodzili! Nie, żeby nie bywali w synagodze Galilejczyków. Bywali! Ale to już nie było to. Niby wszystko było zwyczajnie.
     A więc wszystko było w świątyni tak jak zwykle – jak dawniej. I w synagodze Galilejczyków nic się nie zmieniło. Chodzili do świątyni, chodzili do synagogi – bo tak trzeba, bo jak nie chodzić. Bo się zawsze chodziło. Bo Jezus też chodził. Ale przecież jakoś wbrew sobie. Jakby z musu czy z przyzwyczajenia. I to chyba było najbardziej dolegliwe dla nich wszystkich.
     Aż kiedyś Janek nie wytrzymał i wypalił do Piotra:
     – A my musimy chodzić tak codziennie do świątyni i do synagogi?
     – A co ci znowu do głowy przyszło? – zapytał Piotr zaskoczony, ale przecież jakby oczekujący, że ktoś wreszcie postawi takie pytanie.
     – Bo ja już mam tego dość. – Tu Janek niespodziewanie dla Piotra, dla reszty przysłuchującej się tej rozmowie, rozkleił się: – Oni żyją, zachowują się, odprawiają, świętują, jakby nie było sprawy. Jakby się nic nie stało. A tymczasem nasz Jezus i ich Jezus został przez Piłata zabity i zmartwychwstał – tu Janek przystanął jak osłupiały, z wytrzeszczonymi oczami, z rozrzuconymi ramionami. Zatrzymał wszystkich idących, którzy zaskoczeni wpatrywali się w niego.
     Postał tak chwilę bez drgnienia nawet powiekami, aż się obudził. Rozglądnął się po kolegach, trochę przestraszonych, trochę urzeczonych.
     Pierwszy odezwał się Jakub:
     – A czego ty chcesz?
     – Tak. Co proponujesz? – Piotr poparł Jakuba, jakby prawie o to samo chciał zapytać.
     – Ja nie wiem – Janek znowu był nieśmiałym, zagubionym dzieckiem – tylko mówię to, co czuję. A tak czuję.
     – Uważam – Tomasz nie mógł już dłużej milczeć, gdy tylu go uprzedziło – że Janek ma rację. Wszyscy tak myślimy jak on.
     – To wiemy, ale co z tego wynika? – Piotr zachował swoją pozycję dyrygenta.
     – Ja bym radził trzymać się Wieczernika – proponował Janek. – Sala ogromna. Aż na wyrost. Dom należy do Marty i Magdy, ale mamy go do swojej dyspozycji. Czego chcemy więcej?
     – O co ci chodzi? – Jakub nie rozumiał.
     – Możemy mieć w nim naszą synagogę.
     – Synagogę?! – wykrzyknęli razem Jakub i Piotr.
     – Tak. Naszą synagogę. Mają aleksandryjczycy wspólną z libertynami. A my nie musimy mieć wspólnej z nikim. Możemy mieć własną.
     – I co tam będziemy robić? – dopytywał się Jakub.
     – Będziemy się wspólnie modlić. W Wieczerniku, jak sama nazwa wskazuje – Janek żartobliwie wyjaśnił – należy spożywać wieczerzę. Ale w ten sposób, jak nas Pan Jezus nauczył.
     – Kiedy? – spytał oględnie Bartłomiej.
     – Codziennie – odpowiedział Janek niefrasobliwie.
     – Codziennie? – wyskoczył Filip pod niebiosy.
     – Tak. Codziennie – Janek spokojnie powtórzył.
     – Czyś ty zwariował? Codziennie chcesz odprawiać Paschę? – zdumiał się Jakub.
     – To wcale nie była Pascha – Janek stwierdził niespodziewanie dla wszystkich, jakby sobie nie zdawał sprawy, co mówi.
     – A co to było? – pytał osłupiały Filip.
     – Wieczerza pożegnalna podobna do Paschy, ale nie Pascha. I kazał, byśmy ją powtarzali. To powtarzajmy. Powtarzajmy. Nawet codziennie. Mamy to samo miejsce. Jesteśmy ci sami. Nie wiem zresztą, jak jeszcze długo. To powtarzajmy. Potem nas rozproszą albo sami się rozproszymy.


     Janek, gdy już miał dość przemówień Tomasza, który zanudzał analizami Księgi Wyjścia, zwłaszcza opisu objawień na Synaju z 19 rozdziału, uciekał z Wieczernika do miasta.
     Siadywał gdzieś na podwyższeniu, skąd miałby dobry widok, i czekał. W te ostatnie dni przed świętami nie musiał długo czekać. Nadciąganie kolejnej grupy już z daleka zwiastował głos fletu. Potem jeszcze chwilka i pojawiał się orszak.


     To był pierwszy dzień świąt Pięćdziesiątnicy, należało być w synagodze albo w świątyni, a przynajmniej ze swoimi braćmi apostołami w Wieczerniku. A tymczasem Janek siedział na kamieniu i nie miał zamiaru nigdzie się ruszać. Był zbuntowany przeciw wszystkiemu i przeciwko wszystkim. Najbardziej na siebie samego: że siedzi tu i przygląda się i wszystko mu się podoba. A tam, w Wieczerniku, Tomasz opowiada, wymądrza się na temat dziesięciorga Bożych Przykazań. Tak jakby się nic nie stało. Jakby Jezusa nie było, jakby nie nauczał, jakby nic nie powiedział, tylko powtarzał to, czego uczyli mniej lub więc sławni rabbi. Podziwiał tylko Maryję – Matkę Jezusa, nie mógł się Jej nadziwić: jak Ona to wszystko wytrzymuje. A specjalnie obserwował Ją, przyglądał się Jej. Bo gdyby Ona jakoś się temu gadulstwu sprzeciwiła, gdyby dała znak ruchem głowy, spojrzeniem czy jakimś zniecierpliwionym gestem, to on by wyskoczył. Ale nic. Siedziała w skupieniu i słuchała. No to jemu nie pozostało nic innego jak wyjść. Bo przecież to, co Jezus powiedział, powinno poruszyć ziemię, odmienić bieg historii, odwrócić nową kartę dziejów, otworzyć oczy ślepych na duszy, ożywić sparaliżowanych strachem, wskrzesić umarłych duchem. Uciekł stamtąd, bo już tego nie wytrzymywał, a bał się sprzeciwić, bo wiedział, że doprowadziłby do awantury, której by mu nikt nie wybaczył – „że nawet w takie święto nie potrafi zapanować nad sobą”.
     Siedział na murku i coraz bardziej był zły, przerażony, odpowiedzialny za to, że siedzi i nic nie robi. Wreszcie wstał i jak na wpół przytomny, nie widząc ludzi, domów, nie słysząc gwaru, śmiechów, śpiewów, potrącany przez przechodniów szedł z powrotem do Wieczernika. Nie zważał na to, co się wokół niego dzieje. Nie chciał zważać. Jakby niósł perłę najdroższą na dłoni i wpatrywał się w nią zaczarowany, wiedząc, że gdy oderwie od niej oczy, ona stoczy się i bezpowrotnie przepadnie wśród tych śmieci, które zewsząd go otaczają. Jakby niósł w swej pamięci przekazaną mu tajemnicę, cudowną formułę.
     Gotowało się w nim wszystko jak w garnku na pełnym ogniu. Przewalały się w nim myśli jak chmury przy oszalałym wietrze. Kłębiły się i rozciągały się. Zbiegały się i oddalały. Uporczywie zbierał wątek, który ciągle tracił. Związywał nim rozpierzchłe, potargane nici. Prawie że trząsł się cały z napięcia. Miał taką jasność widzenia, jak to czasem bywa przed burzą, że odległe plany przybliżają się prawie na wyciągnięcie ręki. Widział tak, jak jastrząb widzi rozciągniętą pod sobą ziemię, odróżnia najmniejszą mysz od wyschłej grudki ziemi czy liścia przepędzanego wiatrem.
     „Ale z tej prawdy Bożej, którą powinniśmy ponieść na cały świat i ogarnąć nią wszystkie narody, ludzkość całą, zrobiliśmy sobie nasz żydowski nacjonalizm. Z Boga ludzkości zrobiliśmy sobie Boga Izraela”.
    Oburzenie rosło w nim jak spieniona fala. „A więc znowu będzie święto Pentekoste. Będziemy powtarzać do znudzenia, że umarł na krzyżu, ale Bóg Go wskrzesił. I będziemy powtarzali, że Go widzieliśmy tyle razy. Po co? Czy to jest najważniejsze? Najważniejsze jest to, co potwierdził swoim zmartwychwstaniem. Najważniejsze jest to, czego uczył”.
     „Czy do nas nie odnosi się przypowieść o tych, co chcą wlać nowe wino do starych bukłaków?”
     Szedł napięty jak struna. Może mu się zdawało, a może naprawdę szedł na palcach. Ale tak czy owak, czuł, że unosi się nad ziemią, że jest jak anioł, a przynajmniej jak prorok, który został dotknięty przez Boga. Idzie do ludu umierającego z pragnienia – on, uginający się pod ciężarem dzbana pełnego żywej wody. Dla wszystkich, żeby pluskali się jak dzieci w tej wodzie, którą im dostarczy w ilości nadmiernej.


     W Wieczerniku nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu przemawiał Tomasz. Janek nie chciał tego słuchać. Wystarczyła mu modulacja głosu Tomasza, jego ton głosu, akcenty.
     Nawet nikt nie zwrócił na to uwagi, że wszedł, że kiedyś wyszedł, że go nie było.
     Wiedział, że powinien już zacząć mówić. Już! Bo jeżeli natychmiast nie zacznie, to utonie w tej letniej atmosferze.
     Kuba zaczął czytać następny fragment:
     – „Mojżesz wyprowadził lud z obozu naprzeciw Boga i ustawił go u stóp góry. Góra Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu i uniósł się dym z niej jakby z pieca i cała góra bardzo się trzęsła”.
     Janek już nie wytrzymywał tej wizji, tego napięcia, jakie w nim coraz bardziej narastało. Musiał coś z tym zrobić, bo inaczej zdawało mu się, że się rozleci.
     Wybiegł na środek izby przed zasłuchanych, a teraz zaskoczonych apostołów i wykrzyknął:
     – I trzęsie się! Czujecie? Ziemia się trzęsie! Niebo rozcinają błyskawice! Grzmią pioruny! – tu urwał, wpatrzony ku górze. – Ogień Pana zstępuje z nieba. Ogień Boży rozlewa się. Rozlał Swojego Ducha na nas, dwunastu apostołów i wszystkich, którzy uwierzyli w Jego Ewangelię.
     Jak gdyby odpryskiem świadomości odnotował, że zebrani w Wieczerniku patrzą na niego z przerażeniem, traktują go jak szaleńca. Spojrzał na Maryję. Była w niego wpatrzona z taką radością, jakby samego anioła zobaczyła w czasie Zwiastowania – pojawiło się w nim to porównanie nie wiadomo skąd. Ale zaraz przeniósł się wzrokiem na Jakuba i zobaczył, że jeszcze moment, a on zareaguje agresją, wobec tego na gwałt starał się schodzić na ziemię:


         – Kochani, miłujmy się nawzajem,
           bo miłość jest z Boga,
           a każdy, kto kocha,
           narodził się z Boga i zna Boga.
           Kto nie kocha, nie zna Boga.
           Bo Bóg jest miłością.
           W tym się objawiła miłość Boga ku nam,
           że zesłał Syna swego na świat,
           abyśmy życie mieli.
           W tym się ukazuje miłość,
           że nie my pokochaliśmy Boga,
           ale że On sam nas umiłował.


     Janek nie wiedział, skąd mu się te słowa cisną do ust. Nie przypuszczał, że impulsem do jego wystąpienia będzie tekst o objawieniu się Boga na Synaju, ale teraz utwierdzał się w swoim postępowaniu. Przecież Jezus jest prawdziwie Synem Bożym. I dlatego wie o Bogu więcej niż Mojżesz. Jak nikt inny na świecie.
     Więc mówił. Przyłapywał się na tym, że czasem prawie się powtarza, ale nie zwracał na to uwagi:


          – Kochani, jeżeli Bóg tak nas umiłował,
            to i my musimy się wzajemnie pokochać.
            Nikt nigdy Boga nie oglądał.
            Jeżeli kochamy się wzajemnie, Bóg trwa w nas.
            I miłość ku Niemu jest w nas doskonała.
            Poznajemy, że my trwamy w Nim.
            A On w nas.


     Janek przerwał, bo zdawało mu się, że za długo mówi, że już go nikt nie słucha. Rozglądnął się na wpół przytomnym wzrokiem i spostrzegł ze zdumieniem, że sala jest jakby sparaliżowana. Wszyscy wpatrują się w niego. Więc mówił. Jakby chciał dopowiedzieć to, czego dotąd nie wymienił, a co potrzebne do pełni obrazu, zbudować syntezę, ale to nie wychodziło. Jednak brnął dalej:


          – My chcemy kochać.
            Bóg pierwszy nas umiłował.
            Jeśliby ktoś mówił: Kocham Boga
            a brata swego by nienawidził, kłamcą jest.
            Nie może miłować Boga, którego nie widzi.
            Takie mamy od Niego przykazanie,
            aby ten, kto miłuje Boga,
            kochał brata swego.


     Skończył zupełnie wyczerpany. Ale wiedział, że musi iść za ciosem. Jeszcze ostatkiem sił podbiegł do Tomasza:
     – No to tańczmy, bo jest się z czego cieszyć. A ty, Kuba, graj – rzucił prośbę w stronę kuzyna Jezusa i zaczął śpiewać: – Hosanna, Hosanna, Hosanna Synowi Dawidowemu.
     Tomasz się trochę ociągał, trochę krygował, a na pewno zazdrościł, że to nie on wygłosił to gorące przemówienie, że to nie on poddał pomysł tańca, że to nie on zaczął śpiewać – ale chyba dostrzegł dla siebie szansę, że to on został wybrany przez Janka, i ruszył, śpiewając swoim tubalnym głosem:


     – Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
       Hosanna na wysokości.


     Janek jakby odżył. Już ta chwila milczenia przywróciła mu siły. Ruszył tanecznym krokiem, a za nim ruszyli wszyscy mężczyźni do tańca, tworząc koło. Kobiety wtórowały im do śpiewu oklaskami, któraś miała bębenek, bo zabrzęczał. Przybywało radości, rozmachu. Już izba Wieczernika okazała się za ciasna. Ktoś rzucił hasło:
     – Na podwórzec!
     Janek podjął ten pomysł natychmiast. Trzymając Tomasza za rękę, wytańczył przez drzwi do sieni, Tomasz drugą ręką wyprowadzał kolejnego tancerza, ten swojego sąsiada, i tak cały wąż zaczął spływać do sieni, z niej po schodach na dół, na obszerny podwórzec, otaczający dom. I jakby dopiero tu, jakby dopiero teraz mogli dać upust swojej radości.
     A więc tańczyli. Jakby dopiero teraz uświadomili sobie wielkość prawdy o Bogu-Miłości, którą Jezus głosił na rozmaite sposoby.
     A więc tańczyli i śpiewali. Jakby dopiero teraz zdali sobie w pełni sprawę, że ta prawda o Bogu-Miłości ma znaczenie rewolucyjne.
     A więc tańczyli figura za figurą, trzymając się za ręce, jak dzieci kręcące młynka, trzymając się za biodra, klaszcząc w dłonie, podnosząc nogi wysoko w kolanach. Tańczyli i śpiewali. Już dawno skończyli Hosanna, teraz śpiewali swoją radość, swoją nadzieję, wiarę i miłość.
     A więc tańczyli, śpiewali i krzyczeli, sami nie wiedząc co, żeby wykrzyczeć to, czego ich serce już nie było w stanie pomieścić – swój entuzjazm, oczarowanie, zauroczenie Ewangelią.
     Nie zwracali na to uwagi, co się dzieje wokół nich. Jeden tylko Piotr, jak pasterz, który troszczy się o swoją trzodę, bawiącą się niefrasobliwie na polu, wypatrzył, że stanowią obiekt zainteresowania dla ludzi przechodzących drogą, udających się do świątyni, dla ludzi mieszkających w sąsiedztwie, za płotem. Gromadziło się tych gapiów coraz więcej i więcej. No bo i był powód do zdziwień: żeby o takiej wczesnej porze – było około dziewiątej – tańce, śpiewy, okrzyki i to śpiewy, i to okrzyki tak dziwne.
     A oni wciąż tańczyli, uniesieni radością, choć już co niektóry wypadał z kręgu, wyczerpany tańcem. Przysiadał pod ścianą, wydychał zmęczenie, ale nie przestawał towarzyszyć śpiewem orszakowi, który wciąż nie przerywał tańca. A tymczasem liczba widzów wciąż rosła.


     Potrafili się pomieścić, bo ich dom, postawiony w dole, miał prawie z trzech stron stok wzgórza, idący stromo w górę. Teraz ta płaszczyzna, przypominająca amfiteatr, wypełniona była ludźmi, obserwującymi ich pilnie.
     Tańczący, podobnie jak i ci, którzy zmęczeni siedzieli pod ścianą domostwa, zupełnie nie zwracali uwagi na tę nieoczekiwaną widownię. Piotr w pierwszej chwili też wzruszył ramionami – każdemu wolno się gapić. I tak by chyba zostało. Aż w pewnym momencie dobiegł go czyjś komentarz: – „Upili się młodym winem”, zakończony kaskadą śmiechu stojących obok.
     Jakby mu się oczy otwarły. W pierwszej chwili zareagował oburzeniem. Porywczy jak zwykle i gwałtowny, odkrzyknął na wpół żartobliwie:
     – Ci ludzie nie są pijani, jak przypuszczacie, bo dopiero jest godzina dziewiąta rano.
     – No to co to wszystko ma znaczyć? – odpowiedział mu jakiś inny głos.
     – Jesteśmy uczniami Jezusa z Nazaretu.
     – Czyimi? – głos prosił o powtórzenie. – Tego ukrzyżowanego?
     – Tak, tego który umarł na krzyżu! – odkrzyknął.
     Piotr już stał na nogach – sam nie wiedział kiedy. Już wspinał się na wznoszący się ostro w górę kołnierz amfiteatru, aby lepiej widzieć, aby lepiej być widzianym – aby lepiej słyszeć, aby lepiej być słyszanym. Prowadził dialog jak rabin w chederze, jak rabin w bóżnicy, tylko ta bóżnica liczyła setki słuchaczy rozmieszczonych w tak niekonwencjonalnej scenerii.
     – No to z czego się cieszycie? – znowu jakiś inny głos wystrzelił zdziwieniem. – Czyście powariowali?
     – Bo On po trzech dniach zmartwychwstał. Ratujcie się z tego zwariowanego pokolenia – dopiero teraz Piotr wybuchnął, jak koń podcięty ostrogą. – Czy nie widzicie, co się dzieje, ku czemu zmierzamy? Czym się to musi skończyć? To jest jedno wielkie szaleństwo to podkręcanie całego naszego narodu przez faryzeuszów ku nienawiści pogan, dokładnie mówiąc: Rzymian. Nie dajcie się otumanić, że im chodzi o naszą godność narodową! Bez przerwy wbijają wam w łeb, że Bóg nas wyniósł pod niebiosy, ponad wszystkie narody, że nam się objawił, że jest Bogiem naszym, że zapewnił nam panowanie nad innymi. To jest po pierwsze kłamstwo, a po drugie szaleństwo. To nieprawda, że Bóg nam obiecał władzę nad całym światem. On nie jest naszym Bogiem. On jest Bogiem każdego, kto kocha, kto szanuje drugiego człowieka. Niezależnie od tego czy to jest Samarytanin, czy poganin. Jeżeli ktoś kocha drugiego, wtedy należy do Boga i Bóg jest w nim. Jeżeli nienawidzi, to choćby był Judejczykiem, to choćby był jerozolimczykiem, to choćby był potomkiem Dawidowym w najprostszej linii, ale gdy nienawidzi Samarytan Samarytan gardzi Rzymianami, ten nie jest Boży, z nim Bóg nie ma nic wspólnego, należy do szatana, który jest księciem nienawiści. I Jezus to widział dokładnie. I wszystko by Mu podarowali, ale nie podarowali Mu tego, że głosił miłość nieprzyjaciół.
     Skończył. Bo i opadł z sił. I nagle usłyszał oklaski. Całe wzgórze oblepione ludźmi klaskało. Nie spodziewał się tego. Przyglądał się im, jakby ich zobaczył dopiero teraz. A przecież patrzył na nich cały czas. A dopiero teraz rozpoznawał ich. Aż się zdziwił. Byli z całego świata. Partowie, Medowie, Elamici, z Mezopotamii, Kapadocji, Pontu, Frygii, Pamfilii, Egiptu, z Libii, z Rzymu, Kreteńczycy, Arabowie. Nauczył się rozpoznawać po twarzach, turbanach, sposobach uczesania włosów, brody, wąsów, po sukniach, naszyjnikach, ozdobach uszu, rąk, czasem nawet nosa. „Jak oni wszyscy potrafili mnie zrozumieć. Ale jakoś tak, skoro klaskają”. Nagle, przez wciąż trwający deszcz oklasków, przebiło się pytanie:
     – Co mamy robić, bracie?!
     – Kto tylko uwierzy w Ewangelię Jezusa, kto przyjmie, że Bóg kocha każdego człowieka, kto postanowi kochać każdego człowieka, niech żałuje za swoje grzechy, zwłaszcza brak miłości, na znak pokuty niech przyjmie chrzest, niech się do nas dołączy, aby wspólnie z nami Łamać Chleb i jednoczyć się w sposób szczególny ze Słowem Bożym, Jezusem Chrystusem, Zbawcą naszym.
     I Piotr zawołał:
     – Idziemy do potoku Cedron i tam będziemy chrzcili!
     Ruszył pierwszy w dół, za nim apostołowie, do nich dołączył tłum ludzi.
     Szli z radością, zapełniając całą szerokość ulic, którymi schodzili. Przyglądali się im ze zdziwieniem mieszkańcy i przechodnie. Dopytywali się:
     – Co się dzieje? Kto wy jesteście?
     Otrzymywali przeważnie odpowiedź:
     – Myśmy uczniowie Jezusa.
     Aż zeszli do bramy w murach, potem wzdłuż murów – Piotr najwyraźniej chciał chrzcić czystą wodą, powyżej świątyni. Dopiero gdy ją minęli, zeszli już w dół po urwistym zboczu aż do samej wody. Ludzie wchodzili w potok, a apostołowie chrzcili. Mieli pełne ręce roboty, wobec tego ograniczali się przeważnie do krótkiego zapytania:
     – Wierzysz, że Jezus jest Synem Bożym? Wierzysz w to, czego On nauczał, że Bóg jest miłością?
     Woda pluskała po kamieniach, ludzie śpiewali psalmy, panowała atmosfera radości.