Biblioteka



s. 4.



 


 
     Już prawie że omdlewał z wyczerpania. Nie wiedział, która godzina. Nie wiedział, jak długo już siedzi w konfesjonale. Bolały go wszystkie kości. W kościele panował zaduch, choć polecił otworzyć wszystkie drzwi i okna. Ciężkie powietrze, nasycone wilgocią, stało nieruchomo. Parowały mokre ubrania, mokre buty, mokra posadzka. Wszystko było wilgotne, nawet ściana konfesjonału, o którą opierał głowę. Czasem na moment zasypiał. Wykorzystywał tę chwilę, kiedy udzielił rozgrzeszenia, a wyspowiadany penitent dźwigał się od kratki z klęcznika, żeby przejść do ucałowania stuły, a początkiem następnej spowiedzi przy drugiej kratce. To było tylko parę sekund, ale wykorzystywał je pilnie, czekał na nie z utęsknieniem. Spowiadali się łacinnicy, ale i unici. Spowiadali się wilnianie, ale dużą część stanowili przyjezdni – chłopi, przeważnie już w kożuchach, choć to jeszcze była jesień, kobiety zakutane w grube wełniane chustki na plecach, często w łapciach związanych łykiem przy kostce albo dopiero pod kolanem. Niektórzy nawet z dalekich stron. Poznawał ich po ich mowie. Teraz, odkąd w Wilnie rozszalała się zaraza, nie było już ich tylu co dotąd, pojawiali się tylko w dni targowe, w jarmarki albo gdy ich przycisnęła potrzeba zrobienia jakichś zakupów, a więc i sprzedania swoich plonów.
 Gdy nadeszły jesienne pluchy, wystąpił do przełożonego z prośbą o zezwolenie postawienia na cmentarzu kościelnym szopy. „Po co ojcu szopa?” „Żeby ludzie ze wsi nie szli do gospody, bo to jest jedno ze źródeł zarazy”. Nie uzyskał zgody. Wytrzymał dwa tygodnie i wreszcie postawił zadaszenie przylepione do ściany kościoła. „Przecież ojcu zakazałem stawiania szopy”. „To nie szopa, tylko wiata”. Ale nie opanował się i wygarnął: „Jeżeli ojcu superiorowi nie podoba się moja działalność, to nie trzeba było mnie robić rektorem kościoła. Albo proszę mnie zdjąć od razu. Dopóki nim jestem, czuję się odpowiedzialny za tych, którzy przychodzą do kościoła. I już z góry zapowiadam, że wybuduję za murem kościelnym ustępy, bo przy tych biegunkach, które panują, nie wolno mi nie dostrzegać braku takich miejsc”.
 Nie było odpowiedzi. Ale z góry już wiedział, że gdy miną dwa lata kadencji, następny raz nie będzie wyznaczony na rektora kościoła. A więc była wiata, która zresztą, jak przyszły wiatry i zimna listopadowe, rozbudowała się, otrzymała najpierw boczne ściany, potem frontowe. Stały samowary. Ludzie popijali herbatę, zagryzali chlebem, który przynosili ze swoich wozów, kiełbasą, spyrką, serem – co kto zabrał ze sobą. A on wreszcie nie miał wyrzutów sumienia. Ale superior mu i tak kiedyś przygadał:
 – Wie ojciec, co mówią schizmatycy?
 – A o co chodzi?
 – Że ojciec Bobola ściąga ludzi do kościoła, rozdając herbatę.
 – Przecież oni mogą zrobić dokładnie tak samo. A zresztą, chyba nie wszyscy na mnie narzekają.
 Odkąd wybuchła ta druga zaraza w Wilnie – pierwsza była w 1625, druga przyszła niespodziewanie po czterech latach – kościół był znowu wciąż pełen ludzi. No, nie pełen, ale od rana do wieczora przychodzili ludzie modlić się, spowiadać, uczestniczyć w Mszach świętych i nabożeństwach. Tak też i zorganizował dzień, żeby Msze święte nie były tylko rano – zaplanował je prawie do samego południa – jak w niedziele i święta. Ojców było dość. Po południu odprawiane były nieszpory, wieczorem różańcowe nabożeństwo z prośbą o oddalenie zarazy. Resztę czasu, jaki mu pozostawał poza zajęciami ściśle kościelnymi, poświęcał odwiedzaniu chorych. Oczywiście na wezwanie szli ojcowie dyżurni, on między nimi. Ale oprócz tego zastosował metodę kolędy. Szedł od domu do domu i pytał o chorych. Niezależnie czy to katolicy, czy żydzi, unici czy prawosławni. Wypracował sobie własną metodę leczenia zarazy. Oprócz prawdziwych medykamentów, do których się przekonał, polecał chorym picie przegotowanej wody branej nie z rzeki, ale ze studni i to możliwie zamkniętych. A wszystkim – zasady czystości, na które liczył najbardziej. A więc mycie rąk, a więc niekorzystanie ani z posiłków, ani z napojów w gospodach, zajazdach. W kościele najbardziej pilnował spowiedzi. Nie dozwalał, by kościół był bez ojca w konfesjonale. Wyznaczył dyżury na cały dzień i pilnował, żeby były dotrzymywane. Gdy zbyt dużo ludzi czekało, ściągał dodatkowych ojców. Nie lubili, gdy przerywał im zajęcia, ale on nie ustępował. Nie mogli mu zarzucić przynajmniej tego, że się nimi wyręcza. Był pierwszy w kościele i ostatni z niego wychodził. Siedział w konfesjonale kamieniem, traktował tę funkcję jako najważniejszą. Nigdy nie przyspieszał spowiadania. Nie chciał, żeby ktokolwiek, czy dziecko, czy dorosły, poczuł, że jest potraktowany z pośpiechem, bezosobowo. Z każdym nawiązywał kontakt, wypytywał się, radził, upominał, ostrzegał. Łagodny nie był, ale lepsze to niż żeby miał być obojętny.
 Nagle zobaczył kościelnego przed konfesjonałem. Przerwał spowiedź.
 – Przyszedł człowiek z cerkwi Świętej Trójcy.
 – Już idę.
 W zakrystii czekał na niego nieznany mu diak. Zdziwił się, że wszedł do kościoła.
 – Jego świątobliwość metropolita prosi was o odwiedziny.
 – Już tam idę. Proszę na mnie nie czekać. Wnet tam przyjdę.
 Jeszcze wrócił do swojego konfesjonału i ludziom powiedział, żeby przeszli do innych ojców, jako że został wezwany do chorego. Wstąpił do przełożonego, żeby go zawiadomić, że idzie do cerkwi Świętej Trójcy.
 – Znowu do tego gniazda szerszeni. Żeby cię tam jakie nieszczęście ni spotkało. A poza tym wiedz, że to ci dobrego imienia między naszymi ojcami nie przysparza, że się z popami zadajesz. Będzie miał trudności defensor fidei przy twoim procesie kanonizacyjnym, bo advocatus diaboli na pewno to wywlecze – zażartował.
 – A ponieważ ani tobie, ani mnie proces kanonizacyjny nie grozi, to nie musimy się o to martwić.
 – Dlaczego nie? Zły żołnierz, który buławy marszałkowskiej w tornistrze nie nosi.
 – Dlatego, że zginiemy śmiercią męczeńską – zaśmiał się. – A w wypadku męczenników proces beatyfikacyjny inaczej wygląda.
 – Obyś tylko, ojcze Andrzeju, w złą godzinę tego nie powiedział.
 – Męczennikiem nie chcesz zostać? – udał zdziwienie.
 – A kto będzie spowiadał i chorych popów odwiedzał. A zresztą, byłbyś od tych kłopotów wolny, gdybyś pojechał do Warszawy na kaznodzieję, jak ci proponowano.
 – Podziękowałem. Prosiłem o pozostawienie mnie w prowincji litewskiej i przenieśli mnie z Nieświeża tutaj, do Wilna.
 – A właściwie jak to było. Przecież wystąpił do naszego ojca prowincjała, Michała Ortiza, o przysłanie ciebie do Warszawy sam ojciec Andrzej Nakiel, prepozyt domu profesów w Warszawie, i to z wyraźnym wskazaniem, o co chodzi: że potrzebuje człowieka, który by nadawał się do rozmów z magnatami i do mówienia do nich kazań.
 – Wtedy zabrał głos dawny nasz prowincjał, Paweł Boksza, i oświadczył, że my w Wilnie akurat takiego potrzebujemy, i tak znalazłem się w Wilnie.
 – Pamiętam, to było w marcu 1624 roku. Pamiętam dokładnie. No i popatrz, kogośmy sobie zdobyli. A w Warszawie może byłbyś drugim Skargą.
 – Skarga głosił kazania do króla.
 – Król choć nie magnat, ale może też by słuchał.
 – No, już idę, idę, bo tam na mnie czekają…
 Narzucił pelerynę na plecy, wciągnął na głowę kaptur. Deszcz siąpił. Zapadał z wolna jesienny zmrok. Ulica tonęła w błocie. Czasem przetoczyła się furmanka, z rzadka jakaś bryka. Miasto trwało wyludnione, przestraszone, czekając aż morowe powietrze ustanie.
 Przed cerkwią Świętej Trójcy stała grupa młodych ludzi rozmawiająca swobodnie. Na pozór nie zwracali na niego uwagi, ale gdy skierował się do wejścia, jeden z nich oderwał się od grupy i zagrodził mu sobą wejście.
 – A dokądże, klecho. Przecież ci papież zakazuje wstępu do cerkwi.
 Zobaczył tuż przed sobą młodą, bezczelną twarz wyrostka, patrzącego mu prosto w oczy z pogardliwym uśmiechem.
 – Zostaw go. – Podchodził jeden z jego towarzyszy. – To ojciec Bobola.
 – Mnie to nie obchodzi, jak on się zwie, ale niech nie próbuje wchodzić, bo mu tę strzyżoną pałę roztrzaskam na miazgę.
 – Zostaw. Jego Świątobliwość wzywa go do siebie.
 – To niech sobie tam idzie, ale tu nie wejdzie.
 Nagle po drugiej stronie placu, w rezydencji metropolity, trzasnęły drzwi: wszyscy zwrócili w tamtą stronę twarze. Na schodach stał diak.
 – Iwan, paszoł won.
 Powiedziane to było prawie szeptem, ale takim jak strzelenie bicza – że usłyszeli to wszyscy. Chłopiec wykręcił się na pięcie i dosłownie zdmuchnęło go. Na ostatek rzucił jeszcze przez zęby:
 – Ot, sukinsyn, nawet metropolitę potrafił opętać.
 Wszedł do cerkwi. Choć uważana za największą w okolicy, w porównaniu z jego kościołem Świętego Kazimierza była mała. Miała za to ten swój klimat, jaki mają cerkwie – klimat przytulności. Panował półmrok, który rozświetlały olejne lampy w srebrnych i pozłacanych konchach, wiszące przed poszczególnymi ikonami, ale najpierw rzędem u góry od sufitu przed ikonostasem. Ikony świecące złotym i srebrnym odblaskiem, czerwieniami, brązami stwarzały nastrój tego wnętrza. Tylko z carskich wrot buchało światłem. Pachniało kadzidłem. Trwało nabożeństwo. Z pokłonami prawie do samej ziemi, z okadzaniami, z wychodzeniem i wchodzeniem przez carskie wrota. A wszystko dostojnie, z powagą, uroczyście celebrowane przez popów i diaków w przepięknych strojach liturgicznych, obwieszonych medalionami, w kołpakach na głowach. Przepiękny baryton celebransa obejmował w swoje posiadanie całe wnętrze. Jego „Hospody pomyłuj” drżało prawdziwą prośbą.
 Patrzył na to wszystko ze szczerym podziwem i z żalem. Z żalem, że to świat oderwany od Kościoła katolickiego, zakazany. Wrzucił do skarbony pieniądz, który znalazł w kieszeni sutanny. Wziął cienką świecę leżącą w korytku, zapalił ją i wetknął w stojak przed przepiękną ikoną Matki Bożej z Dzieciątkiem zawieszoną w pobliżu drzwi. Wpatrywał się w Jej spokojną, a zarazem dynamiczną twarz, surową i macierzyńską, w Jej oczy wpatrzone w niego łagodnie, ale i zarazem oczekujące odpowiedzi. Wyszedł uspokojony, wyciszony. Przy drzwiach pałacu metropolity czekał na niego diak. Bez słowa prowadził go. Szli wymijając jakichś ludzi, kobiety, mężczyzn. Wszystko tu trwało w ciszy i w milczeniu. W znanej mu sypialnej izbie jak zwykle w rogu paliła się lampka oliwna przed ciemną ikoną. Panował półmrok. Światło ginącego dnia oświecało łoże swym szarym blaskiem. Metropolita miał przymknięte oczy, wyglądał gorzej. Na odgłos kroków podniósł powieki.
 – Dziękuję, żeś przyszedł.
 Diak podstawił mu krzesło. Usiadł.
 – Szkoda, że się nie dostosowałem do twoich rad od razu. Byłbym może już zdrowy. A tak, nietęgo ze mną. Ale będzie, co będzie. Jak Bóg da.
 Tu umilkł. Przymknął znowu oczy. Zapadł jakby w sen czy płytką drzemkę. Zmęczyła go ta wypowiedź. Najwyraźniej to było wszystko, na co go było stać. Ale za chwilę znowu zaczął mówić:
 – Przepraszam cię za tę zaczepkę przed cerkwią. Do tego doszła nienawiść.
 Znowu zamilkł.
 – To, co się dzieje, to jest już dzieło szatana. Ale to myśmy są winni, że on się rozszalał. I my, i wy.
 Mówił z przerwami. Trochę do siebie, trochę do niego.
 – Ale wierzę, że przyjdą inne czasy. Zniknie nienawiść między nami i znowu będziemy braćmi. Tak jak Piotr i Andrzej. Wy Piotra, my Andrzeja.
 Przerywał na dłuższą, czasem krótszą chwilę i znowu mówił:
 – A wiesz, od kiedy w to uwierzyłem? Odkąd ciebie poznałem. Najpierw cię nienawidziłem. Podejrzewałem, że to nowa metoda jezuicka, szatańska. Na to, żeby prawosławnych przeciągnąć do Kościoła katolickiego. Ale potem się przekonałem, że ty nas szanujesz. I to nie tylko jako ludzi, ale jako kapłanów, mnie jako biskupa, moich popów jak księży.
 – Przecież tak to jest: macie takie same ważne święcenia jak nasze. Sprawujecie tak samo jak my Eucharystię i inne sakramenty.
 Metropolita uśmiechnął się gorzko.
 – Ilu jest takich pośród was, co to naprawdę uznają i szanują. Ja znam tylko jednego: ciebie. I przekonałem się, żeś ty samotny. I ciężko ci między swoimi. I oni cię też nie rozumieją. Wyprzedziłeś epokę. Za wcześnieś się urodził.
 Czasem ledwie mógł usłyszeć jego szept. Czasem słowa były tak niewyraźne, że raczej się domyślał ich treści.
 – Taki nie może żyć długo. Albo zabije go własne stado, albo przeciwnicy, ku którym idzie bezbronny, z wyciągniętymi rękami, jak do braci. Dokąd żyję, będę cię strzegł. Tak jak cię dotąd strzegłem. Ale jak mnie braknie, to już uważaj na siebie.
 Przypomniał sobie zaczepkę przed cerkwią. Zabłysły znowu oczy kozackie. Usłyszał znowu słowa: „Sukinsyn. Nawet metropolitę opętał”. Tak, ten nie miałby żadnych oporów. I chyba przed takim nie uratowałby go nawet metropolita.
 – Niektórzy moi ludzie, opętani nienawiścią przez szatana, wiedzą, żeś ty jest bardziej niebezpieczny niż wszyscy najwięksi wrogowie naszego świętego prawosławia, którzy grzmią na nas z ambon i wymyślają nam od pomiotła diabelskiego. Gdy cię ktoś bliżej pozna, to przepadł. Pójdzie za tobą, bo zrozumie, żeś jest mąż Boży, że droga twoja jest drogą Ewangelii. Jest drogą miłości. Poprosiłem cię tutaj dziś, żeby ci to powiedzieć, i żeby podziękować Bogu, i tobie za wszystko, co robisz.
 Chciał zaprzeczyć, że daleko mu do ideału, że się potyka i gryzie po nocach, że jest wielu lepszych od niego i bardziej Bogu oddanych. Jeżeli błądzą, to dlatego, że tak są wychowani, że tak są i przekonani. Ale metropolita znowu zamknął oczy. Oddech stał się wolniejszy. Chyba zasnął. Siedział wobec tego bez ruchu, żeby go nie zbudzić. Aż wszedł diak. Przyglądnął się metropolicie. A potem skinął na niego i wyprowadził z sypialni.