Biblioteka



s. 11.



 


      Wiosłował spokojnie, ale szybciej niż zwykle, zaniepokojony rozmową ze superiorem. Kto to mógł być.
      Już szła wiosna, ale jeszcze ciągnęło chłodem, zieleniły się łąki, lasy, ściągało ptactwo wszelakie, coraz napotykał sznury dzikich gęsi przelatujące mu prawie nad głową, nieprzestraszone jego obecnością, łabędzie, derkacze. Słonko stało wysoko, choć jeszcze nie grzało, ale przecież dawało już ciepło, nie tak jak to w zimie. Nagle zauważył na niebie rzadki dym. Odwrócił się. Gdzieś się pali. Niedobrze. Zaniepokoił się. Ogień – wróg. Smuga dymu znad horyzontu wyznaczała jego drogę. Czyżby to możliwe? W jego przysiółku pożar? Przyspieszył. Wiosłował, ile tylko sił. Ale to jeszcze daleko. Parę godzin drogi. Zmęczony, spocony, zdejmował z siebie, co się tylko dało, żeby ochłonąć. Choć nawykły do ciężkiej pracy, choć nawykły do wiosłowania i tak zmęczył się tym wyścigiem z czasem. Pilnie obserwował, co się dzieje dalej. Dym powoli ale wyraźnie zmniejszał się, rzedł, już prawie tylko cienka smuga szła w niebo. A wiec nie był to chyba żaden stóg siana. To by tylko buchło i przygasło. Może stodoła, ale też chyba nie. Pożar trwał za długo. A więc całe obejście? Mój Boże, czyje. Żeby tylko nikt nie zginął. Zaczęło się albo rano, albo nad ranem. Dobrze, że już wiosna. Będzie można zacząć się budować. Ludzie pomogą. Przez ostatnie parę lat zżyła się wieś jak nigdy dotąd – to wszyscy ludzie wsiowi stwierdzali. „Byle tylko nikt nie zginął” – powtarzał sobie.
 Gdy się zbliżał do brzegu, już wiedział. To była zagroda, która była dla niego bazą wypadową na wszystkie wyprawy, która była domem rodzinnym. Jej gospodarze dali szopę na kaplicę i na nauczanie. No, stało się. Jeszcze nic nie widział. Szuwary przeszkadzały. Czuć było spaleniznę. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, choć ręce zgrabiałe z wysiłku, choć już mięśnie na plecach naciągnięte i bolące. Był cały mokry. Jest już biała plaża. Wrył się w nią głęboko. Wylazł cały obolały z łodzi w wodę. Nie wyciągał jej na brzeg. Spieszył się. Jeszcze rzadki sad mu przeszkadzał, ale już widział upiorne pogorzelisko. Sterczący samotny komin górujący nad opadłym dachem przebitym igłą komina. Jeszcze się wszystko dymiło. Szedł ku temu nieszczęściu jak w transie. Nagle przystanął jak wryty. Coś mu się nie zgadzało. Coś tu było nie tak. To nie zwyczajny pożar. Dlaczego tu tak pusto. Dlaczego tu tak cicho. Tylko trzask dopalających się belek, rozsypującego się pogorzeliska. Przecież nie ma ludzi. Nikt nie gasi. Nikt nie ratuje, nikt nie pociesza. Gdzie są domownicy. Przecież nie wszyscy spaleni. A gdzie sąsiedzi. Zemsta? Ale przecież wszyscy zgodnie ze sobą żyli. Przez te kilka dni jego nieobecności nic się nie mogło zmienić. Domowników sąsiedzi wzięli do swoich domów? Dlatego nie ma nikogo? Nonsens. Nigdy tak się nie dzieje. I nagle zadźwięczała mu w uszach rozmowa z superiorem. Poczuł, że na grzbiecie koszula – jeden wielki placek. Zimny okład chłodzony wiatrem. Jak wyciągnięta z balii. Poczuł, że ma nogi miękkie i najchętniej by upadł jak uderzony obuchem. Poczuł, jak mu się ze strachu jeżą włosy na głowie. Instynktem leśnego zwierzęcia zaczął rozglądać się pilnie, czy nie czeka go jakaś zasadzka. Dopiero teraz przeraził się, że jest na widoku. Z tyłu od strony jeziora, z przodu od pogorzeliska. Sam w tym rzadkim sadzie, jak palma na pustyni, sam. Natrafił wzrokiem na pobliskie krzaki bzu. Powoli, na palcach prawie, zaczął wycofywać się ku nim. Tu poczuł się trochę bezpieczniej. Stąd podjął jeszcze raz przyglądanie się. Penetrował wzrokiem metr po metrze. Tak, nie ma żadnego dobytku wyrzuconego. Wszystko zostało spalone. Tylko stodoła stoi nienaruszona i obora też. Widać wiatru nie było, ogień się na nie nie przeniósł. Od czasu do czasu dochodziło ryczenie niewydojonych krów. Wewnętrzne roztrzęsienie uspokajało się w nim. Już ochłonął z tego pierwszego przerażenia. Tylko dlaczego nie ma ludzi ze wsi. Trzeba kogoś spytać ze wsi. Ale nie mógł stąd odejść. Musiał się przyglądnąć temu, co tu zastał. W tej chwili nikogo tu nie ma, to pewne, przecież przez tak długą chwilę stał i żadnych ludzkich odgłosów tu nie słyszał. Wyszedł ze swojej kryjówki krokiem spokojnym, czujnym, przygarbiony, żeby jak najmniej się rzucać w oczy, gotowy w każdej chwili do ucieczki. Obchodził dookoła spalony dom. Nic. Kompletnie nic. Wchodzić i rozgrzebywać było bez sensu. Kto tam został, ten się spalił i nic, i nikt mu nie pomoże. Ni śladu ludzkiego życia. Wszystko wypalone do cna. Obszedł dom – to, co kiedyś było domem – dookoła. Nic. Teraz stodoła. Z daleka widział szerokie dźwierze na wpół otworzone. Zrobił kilka kroków w jej stronę. Przystanął. Serce mu podeszło do gardła, aż go duszność chwyciła. A więc jednak. Chryste Panie. Co tu się działo? Na placu ubitym przed wejściem do stodoły najwyraźniej ślady jakiejś walki, zmierzwiona słoma, krew. Krew na uchylonych wrotach, ślady nacięć: na ciemnym drewnie białe krechy jak od uderzenia siekierą, szablą, młotem. Znowu ten sam strach o siebie, o tę drogę z cienia sadu w jasne słońce przed stodołą. I o to, co zobaczy wewnątrz na klepisku. A więc bandyci. Tu nie ma bandytów ani złodziei. „My tu nie mamy zamków w drzwiach, bo i po co. Na noc nikt się nie zamyka, jak w mieście. Tu dobrzy ludzie”. Tak jakby słyszał głos swojego gospodarza tłumaczący dobrotliwie jego, przed laty, pierwsze zdziwienia. Uśmiechnął się do tych wspomnień gorzko. „A wiec nie bałeś się bandytów ani złodziei. A tłumaczyłem ci, że człowiek jest tylko człowiekiem. Toś się uśmiechał. «Przecież my nie tylko ludzie, ale i chrześcijanie»”. I co teraz. Szedł krok za krokiem, jak urzeczony, do drzwi stodoły. Tak, ślady prowadzą do wnętrza. Trzeba wejść. Już nie zważał na to, czy jest widoczny, czy nie, czy ktoś go obserwuje, czy nie, czy zbóje są jeszcze w stodole, czy nie. Szedł do niego, który był mu jak brat, którego był bardziej pewien niż samego siebie, do którego miał bezgraniczne zaufanie. Może on tu jeszcze jest, może go nie utopili w jeziorze, może jeszcze żyje. Gdy był na odległość paru kroków od stodoły, już wiedział, że tam ktoś jest. Żywy czy umarły ale jest na pewno. Czy czeka na niego, czy nie? Czy mu przyjazny, czy wrogi? Ale jest. Przynajmniej jeden człowiek. Chwycił za drąg przymocowany do wrót i zaczął powoli je otwierać, wpatrując się w klepisko. Skrzypnęły zawiasy. Powoli rósł trójkąt światła. Boże jedyny! W głębi, już w cieniu, leżała żona gospodarza. Półnaga, zbezczeszczona, w samej tylko koszuli pokrwawionej. Nie żyła. Struga krwi płynąca od poderżniętego gardła już krzepła. Rozchylił szerzej skrzydło wrót, co mu taki dziwny opór stawiało, żeby wejść do wnętrza, i wtedy – pomyślał, że zwariował, że oszalał, że to niemożliwe, że to sen, zjawa, szatańskie mamidło. Twarzą w twarz napotkał gospodarza. Był przybity do drzwi. Tak jak Chrystus. Z rozkrzyżowanymi rękami. Na piersiach miał żywe mięso. Zdarli mu skórę. Z brzucha rozciętego wywalały się wnętrzności. Pod nogami morze krwi. Żył jeszcze. Cierpiał strasznie. Zobaczył go, podniósł oczy. Poznał.
 – Uciekaj – wyszeptał. Złapał oddech. Chciał jeszcze coś powiedzieć. – Szukają cię. – Znowu przerwał, znowu złapał oddech, znowu coś chciał powiedzieć.
 Ale to było ostatnie słowo, z którym czekał na niego. Głowa opadła mu jak podcięta. Umarł.
 Przywarł do jego ramienia. Całował jego ciepłą jeszcze, przebitą dłoń. I płakał, szlochał, zanosił się nieludzkim skowytem. Że można było tak skrzywdzić człowieka, że można było tak kogoś zamęczyć. Że to przez niego, że on sam jest temu winien. I ta bezradność, bezsilność. I wołanie o pomstę do nieba. Nie, ale: „Jak mogłeś, Boże, do tego dopuścić. To karz mnie, nie jego, nie ich”. Sam nie wiedział, jak długo tak trwał. Wreszcie oderwał się od jego ramienia. Dojrzało w nim polecenie zmarłego: „uciekaj”. Powlókł się w stronę łodzi. Im już nic nie mógł pomóc. Pogrzeb urządzą im ludzie ze wsi, jak minie strach i przerażenie. Przeszedł obojętny obok pogorzeliska. Dopiero woda go otrzeźwiła, w którą wszedł, gdy spychał łódź. Rozejrzał się dookoła. Dalej nic się nie działo. Panowała poprzednia martwota. Nie wypływał na jezioro. Płynął wzdłuż brzegu, tuż na skraju tataraku. Znalazł miejsce gęsto zarośnięte i od wody, i od lądu. Wbił się w nie. I niewidoczny dla nikogo, najwyżej tylko dla przelatujących ptaków, tak został. Umył jeszcze ręce z krwi. Wyprał koszulę, spodnie lniane, też krwią umazane. Rozłożył na łodzi, żeby wyschły, przykrył się wierzchnim odzieniem – kurtką, kożuchem – i położył na dnie. Zaczął myśleć logicznie. Na zimno analizować sytuację. „A więc szukają mnie. Chyba tylko szczęśliwym trafem nikogo nie zastałem w zagrodzie. Ale przyjdą. Może odkryją moje ślady, może nie. Nieważne. Ale ktoś czyha na mnie, czatuje. Kto? Zobaczymy. Trzeba się popytać ludzi. Co się stało? Kto to był? Kto mnie szuka? Dlaczego? Chciał zasnąć, bo wiedział, że go jeszcze czeka ciężka noc. Ale nie mógł. Straszył go co głośniejszy krzyk ptasi, szelest trzcin uderzonych gwałtowniejszym porywem wiatru. Drzemał, zrywał się i znowu usiłował zasnąć. „Wygląda na to, że tu już nieprędko wrócę. Nie mogę narażać ludzi. To, co się stało, było sposobem zastraszenia reszty, ostrzeżeniem tych, którzy by chcieli gospodarzy moich naśladować. Trzeba będzie przedstawić sprawę przełożonemu. Może Wilno. Tam już spokój chyba. Może Płock, może Janów, może Smoleńsk, gdy się tam uspokoi. Zobaczymy”. Żal mu było tych ludzi, których trzeba było opuścić. Tak się z nimi zżył, że nie wyobrażał sobie siebie gdzie indziej. Obudził go chłód. Słońce już zaszło. Jeszcze na zachodzie rozlewała się poświata słoneczna, nasycona prawie ceglastą czerwienią, która przechodziła w pomarańcz i róż, ale nad głową, w seledynie, już dostrzegał pierwsze gwiazdy, księżyca wąski sierp pojawił się za lasem, nad horyzontem. Na wschodzie było ciemno, gromadziły się chmury. Szły ciemne, nasuwały się nad ziemię. „Kto wie, czy w nocy nie będzie padać. Im ciemniej, tym lepiej dla mnie”. Ubierał się powoli. Bielizna nie była jeszcze całkiem sucha, ale ubierał ją na siebie. Trzęsło go. Zmarzł w tej łodzi. Wilgotna koszula jeszcze go bardziej oziębiła, wkładał na siebie wszystko, co miał. „Ale chyba jeszcze się dzisiaj rozgrzeję. Przynajmniej ze strachu”. Poczuł głód. Zajął się jedzeniem, którego nie tknął cały dzień. Wyciągnął z worka chleb, ser, kiełbasę. Jadł, rzucał rybom, które podpływały tuż tuż, pod samą burtę łódki, kaczkom które zachowując bezpieczną odległość, odnalazły go tu i teraz przyglądały mu się ciekawie. Wysunął się z szuwarów, gdy zapadła noc. Faktycznie, zbierało się chyba na deszcz albo na jakąś burzę. Z ciemnogranatowego wału chmur słychać było dalekie pomruki grzmotów. Płynął powoli. Potem już prawie po omacku. „Przewagą moją nad napastnikami jest na pewno to, że znam tu każdy kąt, i to, że mnie ludzie znają”. Uśmiechnął się do siebie. „Ale ich przewagą jest to, że jest ich dużo i że nie ma tu gdzie przybijać do brzegu. Tylko ten jeden skrawek piaszczystego brzegu, poza tym szuwary i błota do utonięcia”. Była jeszcze jedna przystań na drugim skraju wsi, ale nieporęczna, błotna i mało kto z niej korzystał. Zdecydował się tam popłynąć. „Mam czas. Może się jeszcze za tę chwilę rozpada”. I rzeczywiście, zaczęło kropić. Najpierw jak ksiądz kropidłem, ale wkrótce rozpadało się na dobre. Nadciągała burza. Błyskawice i grzmoty dotąd dalekie, przybliżyły się. W tych ciemnościach tylko jakimś cudem natrafił na przerwę w trzcinach, dobił do brzegu. Szelest deszczu o trzciny tłumił jego ruchy. Znowu nie wyciągał łódki na brzeg. Przygięty do ziemi szedł prawie po omacku przez chaszcze i zarośla. Bał się kolejnego światła błyskawicy. Chciał być jak najprędzej w chacie. Wreszcie zauważył w ciemności i strugach deszczu okna świecące bladym blaskiem kagankowego światła. Jeszcze parę kroków i przylepił się do ściany. Przesuwał się po niej w stronę okna. Zajrzał do wnętrza. Rodzina klęcząca przy gromnicy. Jeszcze chwilkę wpatrywał się, czy nie odkryje czegoś podejrzanego. Ale nie. A więc można. Pchnął drzwi, wszedł do ciemnej sieni, namacał drzwi wejściowe. Zastukał. Nikt tego stukania usłyszeć nie mógł oprócz tych w izbie. Na zewnątrz deszcz szumiał w liściach drzew jak górski wodospad. Posłyszał przytłumione okrzyki trwogi, jakieś dziecko się rozpłakało. Za chwilę ktoś uchylił drzwi.
 – Och!
 Zdumienie zupełne, zaskoczenie w oczach kobiety, żadnego ruchu zapraszającego do wejścia w głąb.
 – Batko Andrej.
 Jakby głos utraciła z przerażenia, jakby ducha zobaczyła.
 – Można wejść?
 Zasłoniła się skrzyżowanymi ramionami.
 – Nie, nie. Nie wchodźcie.
 – Dlaczego, co się dzieje?
 – Bo nas zabiją. Zapowiedzieli.
 – Ale kto?
 – Jak tamtych.
 – Kto?
 – Idźcie stąd. Uciekajcie. Zabiją was.
 – Za co?
 – Wieś obstawiona. Czekają na was. Wybaczcie, mam dzieci, wybaczcie.
 – Kto?
 Ale nie usłyszał odpowiedzi. Kobieta zamykała mu drzwi. Broniła swojego domu. Nie nalegał. Wysunął się. Przebiegł w stronę najbliższej kępy krzaków. Odczekał chwilę. „Mogłem się tego spodziewać. Trzeba było od razu stąd odejść. Co mnie podkusiło, żeby ludzi wypytywać. Oby tylko im się coś złego nie stało. Ale chyba nie. Przecież nawet nie wszedłem do izby. Teraz tylko jak najprędzej do łodzi i uciekać”. Już chciał ruszyć, gdy usłyszał kroki. I zdyszany półokrzyk stłumiony do szeptu:
 – Jest jego łódka. Widziałeś go?
 – Nie.
 – Gdzieś tu musi być.
 – Wszedł do domu?
 – Nie wiem.
 – Idę zobaczyć. A ty wracaj do łodzi. Pilnujcie jego łodzi.
 – Po co. Jak przypłynął, to nie po to, żeby odpłynąć. Jest albo w tej chałupie, albo w którejś następnej.
 – No to chodź.
 Zobaczył dwa cienie przemykające w pobliżu. Jeszcze chwila, skrzypnęły drzwi, i wybuchnął nagle wrzask ludzi w izbie. Teraz. Oderwał się od krzaków i ruszył szybkim krokiem w stronę przystani. Jeszcze kilka skoków i był już na brzegu jeziora. Gdy się pochylał nad dziobem łodzi, błyskawica rozdarła ciemności i w tej właśnie chwili zobaczył cień skaczący na niego. Posłyszał krzyk, ale wrzask zlał się z grzmotem pioruna, który przetoczył się nad jeziorem. Jeszcze przebiegło mu przez myśl: „A więc jest ich tu trzech, a nie dwóch, przecież tamten mówił wyraźnie: pilnujcie. Zabije mnie”. Ale nie. Napastnik tylko chwycił go wpół żelaznym uściskiem, aby go powalić na ziemię. „Widać otrzymali rozkaz: nie zabijać, schwytać żywcem”. Uratowało go to pochylenie nad dziobem. Bo tamten nie był jednak na tyle mocny, by go przegiąć. Z całą siła, jaką w sobie miał, przerzucił napastnika przez głowę. Na szczęście tamten miał albo dłonie zgrabiałe, albo śliskie od deszczu, i nie potrafił utrzymać się na jego plecach. Przeleciał mu przez głowę jak wór zboża i runął po drugiej stronie burty. Nachylił się nad nim. „Nic mu się chyba nie stało, tylko stracił przytomność”.
 Zepchnął łódź na wodę i popłynął. Znowu i jeszcze raz służyła mu znajomość terenu i umiejętność pływania łódką po tych bezdrożach. Gdyby nie to, zginąłby w tej burzy na rozhuśtanym falami jeziorze. W orientacji pomagały mu błyskawice, które jeszcze, choć już rzadziej, rozświetlały całą okolicę. Powoli deszcz ustawał. Uciszał się wiatr, który tak dokuczał. Fala była już nie taka ostra. Chociaż wciąż szły ciężkie chmury, to przeświecał przez nie coraz wyraźniej księżyc, połyskiwały gwiazdy. Chyba koło czwartej zaczęło się wypogadzać. Było mu łatwiej znaleźć się i ustalić drogę; nie było to dla niego korzystne, wolał tamtą pogodę, teraz znowu był bardziej widoczny. Unikał więc otwartych przestrzeni. Trzymał się brzegów. Teraz, gdy nie musiał tak koncentrować się, aby fala nie zalała mu łodzi, aby go nie wywróciła, aby się nie zgubił, namyślał się, czy płynąć w stronę Pińska. Tam podążyli chyba za nim prześladowcy. Czy nie lepiej kierować się do Janowa i stamtąd ewentualnie udać się do Pińska. W końcu zdecydował się na Pińsk. Przecież to duże miasto. Rozboju i gwałtu nie można się dopuszczać bezkarnie. To nie głucha wieś, a w końcu trzeba tak czy tak rozmówić się z superiorem co do dalszej przyszłości.
 Droga w jedną stronę zabrała mu parę dni. Powrotna zabierze mu dwa razy tyle. Nie spieszył się. „Niech tam popędzą, przekonają się, że mnie nie ma. Pomyślą, żem utonął, albo mnie kto inny zatłukł, albo zmieniłem adres”. Płynął znanymi sobie rzeczkami, przepychał się przez małe jeziorka. Unikał osad ludzkich. Żywił się resztką chleba i wędzonki, która mu jeszcze została. Były jeszcze ciastka i łakocie, które wiózł dla dzieci, bakalie przeznaczone dla gospodyni do ciasta. Czasem napotkał jaja ptasie w opuszczonym gnieździe. Pogoda mu przeważnie sprzyjała, trochę tylko noce dokuczały. Marzł w swojej łodzi, wbitej w sitowie, najbardziej nad ranem. Toteż gdy szarzało, ruszał w drogę. Za to w południe, gdy słońce grzało, dosypiał resztkę nocy. Modlił się dużo, po swojemu. Odmawiał różaniec, czytał Pismo Święte, rozmyślał. Jeszcze raz śmierć stała blisko niego. „No, w końcu mam już 66 lat”. Choć czuł się młody. Zdrowie mu służyło, ale już siwych włosów było trochę na głowie i w brodzie. „Trzeba się coraz bardziej do śmierci przyzwyczajać”. Przyzwyczajał się przecież całe życie, zwłaszcza zakonne życie, w którym obowiązują ćwiczenia duchowne świętego założyciela Ignacego Loyoli, tylko teraz ta śmierć miała inny wygląd. Nie teoretyczny, lecz całkiem określony. Ale nie chciał wracać do śmierci gospodarza. Choć ta wciąż odżywała w jego pamięci. Starał się myśleć o przyszłości. Nie wyobrażał sobie zupełnie dalszego życia. Wrócić do miasta. Dlatego, ze jestem ścigany? Nie chciał być w takiej sytuacji. Nie chciał się bać, zajmować się chronieniem swojego życia, siebie, nie chciał innych absorbować swoimi sprawami. „Nie po to zostałem księdzem”. Chciał pozostać do śmierci apostołem. „To ja mam ciężary bliźnich nosić, a nie żeby inni moje dźwigali. Jestem po to, żeby dawać, a nie brać. Tak i Pan Jezus czynił do końca, aż do swojej śmierci”.


     Miasto zastał odmienione. Masy wojska kozackiego przewalały się. Byli wszędzie. Biwakowali na placach, palili ogniska. Jedli, pili, zachowywali się jak u siebie. Nikt nie zwracał uwagi na niego, wybiedzonego, starego i wynędzniałego Poleszuka, z którego prawie odzienie spadało. Nie wchodził do kolegium. Zaszedł do zaprzyjaźnionej rodziny, najpierw przez dobrą chwilę przyglądając się domostwu, czy nic nie spostrzeże niebezpiecznego, aż chłopiec wybiegł, chyba zrobić jakieś zakupy, spytał go więc:
 – Wszyscy w domu? Nie nazywaj mnie Andrzej Bobola ani nie zwracaj się do mnie przez „ojciec”. Nie bój się. Uśmiechaj się.
 Mówił cicho, prosto w twarz, uśmiechając się do niego, jakby mu facecje opowiadał.
 – O, dobrze, proszę.
 – I nikomu nie mów na mieście, żeś mnie widział.
 Wciąż trzymał go wzrokiem przy sobie aż chłopiec ochłonął z zaskoczenia, aż zaczął patrzyć spokojnie i przytomnie.
 – Tak, zrozumiałem.
 – Kto jest w domu? – pytał, wciąż uśmiechnięty.
 – Nikt, tylko mama, rodzeństwo, dziadkowie na górze.
 – Wracaj zaraz, dobrze?
 – Dobrze, ja tylko do sklepu.
 Jeszcze nie wchodził. Poszedł dalej, zrobił kółko, dopiero wtedy się zdecydował. Chłopiec już był z powrotem. Przyjęli go zatroskani.
 – Nie, nikt ojca tu nie szuka. Ale zrobiło się znowu gorąco.
 – Co to za wojsko?
 – Kozacy Jana Lichyjego. Dużo ich, będzie ze dwa tysiące. Po okolicy za to grasują watahy Zdanowicza.
 – Skąd się oni nagle tu wzięli?
 – Po rozejmie Polski z Moskwą wracają na swoje leże. Ale im, jak widać, nie spieszno. I zaczyna być i u nas niebezpiecznie.
 – Co w kolegium?
 – Nie ma tam już prawie nikogo. Ojcowie i bracia porozchodzili się po domach. Nawet my przez parę dni mieliśmy ojca Szymona.
 – Ojca Maffona?
 – Tak.
 – Jak mogę się skontaktować z ojcem superiorem?
 – Wyślemy chłopca do kolegium. Tam jest na straży stróż i on coś może wie.
 – Tylko żeby mu ktoś nie zrobił krzywdy.
 – Nie, on jest ostrożny. Zresztą my też stąd wyjeżdżamy na wieś. Zostaniemy tam, dopóki tu się nie uspokoi. Niech ojciec od nas nie odchodzi. My tu superiora sprowadzimy. Będzie lepiej, jeżeli ojciec się nie będzie pokazywał na ulicy.
 Przełożony był zaskoczony jego pojawieniem się. Nie była mu jego obecność na rękę. Najwyraźniej chciał się go jak najprędzej pozbyć. To wyczuł od jego pierwszych słów, od pierwszego spojrzenia, od wejścia do pokoju. Był niespokojny. Widział najbliższą przyszłość w ciemnych kolorach.
 – Tak, oczywiście. Już idzie ku dobremu. Rakoczy, który szedł na czele Siedmiogrodzian, poniósł klęskę Zresztą nagle okazało się, że i Austria znalazła swoje interesy w naszych i wystąpiła przeciw niemu – powtarzał wiadomości już mu znane.
 – Jak uważasz, co mam teraz zrobić.
 – Tu dłużej przebywać nie możesz. Idź stąd nawet jeszcze dziś. Znają cię tu przecież. I…
 – I co?
 – I szukają cię. Nazywają cię duszochwatem. Dobrze, że nie pojawiłeś się w kolegium. Bo tam może nawet na ciebie czekali. Jeżeli się nie możesz udać, skąd wracasz, trzeba ci iść na zachód.
 – W tamtych stronach ostatnio nie bywałem.
 – Ależ nie mów. Przecież to też twoje strony. Jak to, Janów to nie twoje strony? Maffona wysłałem do Horodca. Nie pchaj się na Janów Poleski, tam Kozacy Rakoczego. Może najlepiej zajedź do Peredyla, do Przychockich.
 – To ten dzierżawca Mohilna?
 – Ten właśnie.
 – Wolałbym nie do dworu.
 – Ale nie bój się. To zaprzyjaźniona rodzina. Przyjmą cię z otwartymi rękami.
 – A nie mógłby ojciec z nami na wieś pojechać?
 – Jak chcecie sobie na wóz beczkę prochu wziąć, to bardzo proszę.
 – Dlaczego beczkę prochu?
 – Jak go rozpoznają, zginie nie tylko on, ale i wy. A zresztą wy stąd dopiero za parę dni, a on musi jeszcze dziś.
 „Najwyraźniej chce się mnie pozbyć. Nie wiedziałem, że jestem aż tak niebezpieczny”.


     Do Peredyla szedł bez przekonania, z ciężkim sercem. Już wolał, żeby mu kazał iść do Warszawy. Nawet żałował, że mu tego nie zaproponował. Nie znał tych Przychockich za bardzo. Ot, kiedyś był tam, raz i drugi.
 Unikał szerokich gościńców. Szedł ścieżkami. Gdy się zgłosił u bramy, służący spytał do kogo i kto zacz. Nie chciał podawać swojego nazwiska. Prosił tylko, żeby wyszedł do niego gospodarz. Służący, wciąż patrząc na niego podejrzliwie – widział w nim to, co wszyscy mijający go widzieli: włóczęgę albo szukającego pracy, albo co najwyżej Poleszuka idącego z miasta albo do miasta. Gdy się uporczywie dopraszał zobaczenia się z panem dworu, a służący uporczywie mu tego odmawiał, nie mając innego wyjścia powiedział:
 – Proszę powiedzieć jaśnie panu dzierżawcy, że ojciec superior z Pińska przysłał mnie z poleceniem ustnym.
 To wreszcie poskutkowało. Czekał długo, zbyt długo, na przyjście gospodarza. Wreszcie, już z daleka, przez sztachety, zobaczył go idącego nerwowo, potem jego napiętą, niecierpliwą twarz.
 – Z czym przychodzisz. Mów krótko.
 – Jestem Andrzej Bobola, jezuita.
 – Ach, rzeczywiście. A to mi ojciec niespodziankę sprawił. Któż to ojca tak przebrał. No, dalibóg, gdyby mi ojciec tego nie powiedział, nigdy bym się nie domyślił. No, proszę bardzo do środka, choć na moment, co tu będziemy tak stali na widoku.
 I na tym się skończyły uprzejmości. Rozglądnął się dookoła.
 – Niech się ojciec nie dziwi, że się tak rozglądam, ale czasy się zmieniły i zrobiło się niebezpiecznie. Zwłaszcza dla was. Zwłaszcza dla ojca. Cóż tak ojciec nawyczyniał, narozrabiał, nadokuczał im, że ojca tak nienawidzą, że ojciec musi w przebraniu, jak jakaś łazęga się po świecie plątać i żebrać o dach nad głową. Nie trzeba tak postępować z prawosławnymi. Trzeba cierpliwie, z miłością, to wtedy łatwiej pozyskać braci odłączonych. Ktoś to powiedział, że prędzej się złapie muchę na kroplę miodu niż na beczkę octu. Nie, nie, o zamieszkaniu ojca u nas mowy nie ma. Szanuję ojca superiora, ale tej prośby jego spełnić nie mogę. Dom mam pełny wszelkiego rodzaju uchodźców, uciekinierów. A to, bo rodzina, a to, bo przyjaciele, widzi ojciec, tak to jest, przedtem w człowieka zęby wbijali, a teraz, jak są w biedzie, to przyjaciele – nachylił się do niego i szeptał mu jak zaufanemu. – Nie, nie mogę narażać całego domu. Ojciec nie jest dzieckiem i zdaje sobie sprawę, co by się stało, gdyby tak ojca u mnie znaleźli. Nie chodzi o mnie, powtarzam, uchowaj mnie Boże, ale o te staruszki i dzieci, które pełne zaufania u mnie schronienie znalazły.
 – To ja już pójdę.
 – Gdzieżbym dopuścił do tego. Najpierw niech ojciec się pożywi, chwilę odpocznie. Dam podwodę. A jakże, stać mnie na to. Ojcom jezuitom wiele zawdzięczam, poznaje się przyjaciół w biedzie.
 Był cały skurczony pod zalewem słów wypowiadanych tubalnym głosem. Przecież tu wszyscy słuchają, tu wszyscy podsłuchują. Czy on sobie z tego nie zdaje sprawy, czy też robi to świadomie. Kompletny dureń czy zdrajca, który chce go sprzedać i tym sobie opłacić spokój i bezpieczeństwo własnej skóry. Zwijał się wewnętrznie. Zwłaszcza wtedy, gdy padały jakieś dane, konkretne informacje.
 – Ktoś się już dzisiaj pytał o ojca. Mówił, że mieliście tu być koło 15 maja – a więc dzisiaj. Aż się zdziwiłem, że tu ojciec chce przyjść. Ludzie lepiej wszystko wiedzą niż sam zainteresowany. To wszystko świadczy, jak ojciec jest sławny.
 A więc już wiedzieli. Ale od kogo, kto zdradził, kto wydał. Trzeba stąd jak najprędzej się oddalić. Szedł wbrew sobie, prowadzony przez dzierżawcę pod rękę do czworaków, przy których dzierżawca zawołał na cały głos do parobka:
 – Wołaj mi Domanowskiego, niech szykuje podwodę dla ojca Boboli. Zawiezie go w bezpieczne miejsce.
 Już sobie obliczał, ile czasu potrzebuje ten chłopak na to, by – co koń wyskoczy – udać się do Janowa i zawiadomić Kozaków. A może wcale nie do Janowa, a może natrafi na sotnię kozacką całkiem po drodze. A może nie potrzebuje natrafiać, może czekają umówieni na wiadomość. Ale dzierżawca w charakterze dobrodzieja już go prowadził do izby czeladnej. Bredził coś o tym, że on tu bezpieczny.
 – Tak, najlepiej jak ojciec tu na uboczu posili się, tam u mnie we dworze taki młyn. Po co nam to.
 Kazał dawać jeść, nie spiesząc się, podczas kiedy on siedział jak na rozżarzonych węglach. Każda upływająca minuta, która trwała jak wieczność, przybliżała go do śmierci. Słyszał w sobie cały czas tętent kopyt końskich. Słyszał pokrzykiwania pędzących. Nawoływanie podkomendnych. Gorączkowe kulbaczenie koni. I już wataha gna w jego stronę, na jego spotkanie, który zaraz pojedzie podwodą w ręce śmierci. A tymczasem do izby wchodzili na kolację parobki od koni, od krów, od stodół. Zarządca się zmył, a ci już wiedzieli, że on jest Bobola. Podchodzili, przyglądali się jemu, jego ubiorowi, patrzyli z zabobonnym strachem, nie bardzo dowierzając, że to prawda, pytali:
 – To ty Andrej Bobola? Jezuitnik? Duszochwat?
 Dotykali go jak rzadko spotykanego ptaka, teraz schwytanego do klatki, jak drapieżne zwierzę, groźne, niebezpieczne, o którym opowiadano sobie legendy mrożące krew w żyłach, a tu ten potwór okazuje się być zwyczajnym, już starym, Poleszukiem, ubranym w stare łachy. Odmieniony, czy też sam się przepoczwarzył w jedno ze swoich rozmaitych wcieleń. Zagadywali, pytali, śmiali się, rechotali. Czarodziej, półdiablę, okazał się być zwyczajnym człowiekiem. Klepali go poufale po plecach. Wciąż nie podawano tej obiecanej kolacji, po której mógłby już odejść. Nie było Domanowskiego, który miał przyjechać podwodą. Zarządca zginął bez śladu. Wreszcie służące zaczęły roznosić posiłek.
 – Jak ty zwyczajny, jak nasz, jak równy nam, to się napijem.
 Ktoś skoczył po gorzałkę. Już kubek z siwuchą szedł od ręki do ręki, od ust do ust. Musiał wziąć, musiał przechylić. Pilnowali.
 – Co ty, wróg? Gardzisz nami. Pić nie chcesz.
 Wstawał. Przytrzymali go. Próbował oporu. Zmusili do niewstawania.
 – Spieszno ci? A dokąd? Jaśnie pan dzierżawca polecił ci jeść, przyprowadził do nas. My za ciebie odpowiedzialni.
 Śmiali mu się prosto w twarz, trącali, już pewni siebie, pewni swojego.
 – Duszochwat. Ty byś i nas na katolików chciał przerobić. Na Dominus vobiscum – zaryczał. – Jak ty to robił? Czary mary i już katolik. Klątwą, piekłem groził. Potępieniem wiecznym.
 Ze łba niejednemu już się kurzyło. Kubek z siwuchą wciąż krążył. Już nawet nie nalegali, aby dotrzymywał im kolejki, oczy im pływały, język się plątał, ruchy niedokładne. Rozlewana wódka, rozchlapywana zupa, jadło rozsypywane po stole, po odzieniach. Coraz więcej wulgarności, grubiaństwa. Myślał, że się to nie skończy, gdyby wreszcie ekonom ich wszystkich nie wyrzucił z izby.
 – Bo dziewki też potrzebują odpocząć, a najpierw muszą posprzątać.
 Czekał na polu pod ścianą na podwodę samotnie. Nawet spróbował, czy nie dałoby się umknąć. Zaczął powoli iść do bramy. Aż go jakiś mężczyzna zawrócił:
 – Kuda? A ty dokąd? Stać tam i czekać, dopóki nie przyjadą po ciebie.
 Już był pewien: wszyscy, którzy mieli się dowiedzieć o nim, a tym bardziej ci, którzy chcieli się dowiedzieć o nim, wiedzą wszystko. Zachodziło słońce, gdy podjechał chłop furką zaprzężoną w dwa konie. Nie zszedł, żeby mu pomóc wleźć na wóz. Warknął tylko:
 – Wsiadaj.
 Gdy gramolił się niezgrabnie przez wysokie półkoszki wiklinowe pachnące gorzko, na snopek siana przykryty workiem, już wiedział wszystko. Żegnany jowialnie przez zarządcę, który się niespodziewanie pojawił, był już żywym trupem.
 – Dobrej drogi. Jedźcie z Bogiem. A spiesz mi się, żebyś na rano wrócił do domu.
Siedział na wpółprzytomny. Woźnica nic do niego nie mówił. Podcinał tylko konie. Od czasu do czasu spozierał do tyłu, jakby sprawdzał, czy jeszcze siedzi z tyłu, czy mu nie uciekł.
 Powoli przychodził do siebie. „Może mi się to wszystko po prostu zdaje. Czysta imaginacja. Zawsze mówili, że mam zbyt bujną wyobraźnię” – usiłował uspokajać się w myśli. Ale układał plan działania. Wiedział, co robić. Słońce już zaszło. Robiło się szaro. Doczekać zmierzchu. Jeszcze chwila. I wtedy w krzaki. Teraz nie. „Teraz by mnie schwycił”. Gdy się ściemni. Może się uda. Jeszcze chwila. Żółta, teraz o zmierzchu już tylko szara droga skręcała w las. To tam. Tam wyskoczyć z wozu i w las. Może nie dogoni. Pospiesznymi spojrzeniami obliczał wysokość półkoszków, wyszukiwał miejsce, gdzie postawi lewą nogę, jak wysoko trzeba podnieść prawą, żeby stanąć na szczycie i stamtąd skoczyć. Nie stanąć, rękami się schwycić drąga, bo wciąż wózkiem telepie, podrzuca na wyboistej drodze. „Nie mogę zawadzić nogą, bo się przewrócę”. Już zbliżali się do lasu. Jeszcze chwilka. W tym momencie wyskoczył z lasu oddział kozacki. „Jezu” – wyszeptał. Nie słyszał tętentu koni? Czekali na nich w zasadzce? W tej chwili woźnica jednym ruchem rzucił lejce na zady końskie i nie zatrzymując koni zajęczym skokiem runął w krzaki, i już go nie było. „Kto mnie zdradził? Kto mnie wydał?” Siedział jak skamieniały na wozie pędzącym prosto na Kozaków.