Biblioteka



s. 6.



 


 


     Aż rozchorowała się na tyfus. Nie tylko ona. Również Marysia. Modliła się o powrót do zdrowia dla Marysi i dla siebie samej.
     – Tatusiu: czemu mnie Pan Bóg nie wysłuchuje. Czemu nie zrobi cudu, o który Go tak gorąco proszę. – Trzymała swoją rozpaloną, mokrą od potu rękę w jego chłodnej, suchej dłoni. – Jakby zrobił cud, to bym i ja bardziej w Niego uwierzyła i cały nasz dom.
     – Zauważ, Pan Jezus nie na to cuda robił, aby w Niego ludzie uwierzyli. On tylko dlatego ludzi uzdrawiał, bo się litował nad ludźmi cierpiącymi. Przypomnij sobie. W Ewangelii wciąż jest o tym.
     – No to niech się zlituje nad nami i uzdrowi nas. Przecież powiedział: „Proście, a otrzymacie; szukajcie, a znajdziecie; pukajcie, a będzie wam otworzone”. Ja wciąż proszę. Czemu nie otrzymuję.
     – Nie ma modlitwy niewysłuchanej. Ale ponieważ Pan Bóg jest od nas mądrzejszy, to daje nam to, co On uważa za naprawdę potrzebne.
     W tym czasie pogorszyło się Marysi. Odwieziono ją do szpitala. Zrobiło się bez niej jakoś pusto w domu. Pusto i groźnie.
     Czuła się z dnia na dzień coraz gorzej. Zdawało jej się, że umiera, a może to już naprawdę umierała. Nie było w niej strachu. Nie skarżyła się. Czekała na spotkanie z Jezusem, którego dopiero poznała tak jakby przez mgnienie oka, ale którego bogactwo osobowości była już w stanie przeczuwać, spodziewać się. Nadsłuchiwała kroków śmierci – w stukotach serca, których już nie mogła opanować, uspokoić. Widziała dopiero teraz w całej ostrości wszystkie swoje błędy, uchybienia, wszystkie swoje małostki, przywiązania. Patrzyła na swoje dotychczasowe życie z żalem, że miała taką wielką szansę, a nie wykorzystała jej. Dopiero teraz stwierdziła, jak Jezus trafnie ujął w zdanie prawdę o przemijalności tego świata: „Nie troszczcie się zbytnio, co będziecie jedli, co będziecie pili, w co się będziecie przyodziewali. Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne będzie wam przydane”. W półśnie, w półprzytomności najchętniej wędrowała z Jezusem i Jego apostołami przez wioski i miasteczka Galilei, słuchała, co mówi – wiedziała, co mówić będzie, widziała ludzi chorych, ciągnących do Niego, stojących na skraju drogi, którą przechodził. Cisnących się, gdy stał czy siedział nauczając. Z daleka dochodził do niej głos tatusia:
     – A weź chociażby sprawę szabatu. Dla Żydów zupełne tabu, sprawa bezdyskusyjna. Instytucja obwarowana setkami jak nie tysiącami przepisów Talmudu, a do tego zwyczajami nieskodyfikowanymi pisemnie. A Pan Jezus tę nietykalną świętą górę załatwia jednym krótkim zdaniem: „Nie jest człowiek dla szabatu, ale szabat dla człowieka”. I żeby było śmieszniej, to nie tylko tak było wtedy, za czasów Pana Jezusa. To jest niezmiennie i teraz. Okazuje się, że instytucja jest silniejsza niż człowiek, który ją stworzył, i nie pozwala się zniszczyć, nawet zmienić. Roztacza wokół siebie jakiś mit ważności, świętości, nietykalności i funkcjonuje nadal, choć nikomu nie jest potrzebna. A Jezus wyraźnie mówi: Panem człowiek jest i szabatu – co na owe czasy było nie do przyjęcia. Uzdrawiał w szabat, co było dla faryzeuszów zgorszeniem wprost piramidalnym i karane śmiercią. Choć Jezus podaje im dla przykładu Dawida, który jadł chleby pokładne. I daje im dla przykładu ich własną praktykę, że przecież wyciągną w szabat zwierzę, gdy wpadnie do studni. A człowieka nie wolno uzdrawiać?
     Słuchała tego, co jej ukochany ojciec do niej mówił. I nagle pojawiło się w niej pytanie, które coraz bardziej nie dawało jej spokoju. Aż nie wytrzymała i, przerywając tok myśli ojca, powiedziała:
     – A czy moja choroba nie jest karą za moje grzechy?
     – Pamiętasz, gdy razu pewnego Jezus z apostołami spotkali niewidomego, zapytali Jezusa, kto zawinił, czy on, czy jego rodzice? To była opinia panująca w owych czasach, podtrzymywana przez faryzeuszy. Dla nich ten, kto chory czy biedny, kaleki, nieszczęśliwy, jest po prostu ukarany przez Boga za swoje grzechy. A ten kto zdrowy, bogaty, potężny jest wynagradzany w ten sposób przez Boga za swoje uczciwe życie. Tamten będzie potępiony, a ten będzie zbawiony. Zgodnie z tymi założeniami, uzdrawianie Jezusa sprzeciwiało się woli Bożej. Jeżeli Jezus uzdrawiał tych, którzy powinni cierpieć, ukarani przez Boga za swoje grzechy, mógł to czynić tylko siłami nieczystymi – zarzut faryzeuszy: Przez Belzebuba, księcia czartowskiego, wyrzuca czarty. Już za to samo mogło Go spotkać ukamienowanie – Jezus nie tylko uzdrawiał, ale również tak nauczał. Jego przypowieść o bogaczu i biedaku mówiła o tym. Przecież bogacz z przypowieści idzie do piekła, a biedny do nieba. Zresztą całe Kazanie na Górze w jakiś sposób tej sprawy dotyczy. Zaczyna się stwierdzeniem: Błogosławieni ubodzy, bo ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy płaczą, bo oni będą pocieszeni. Biada wam, bogacze. Biada wam, którzy się śmiejecie.
     Była zachwycona:
     – No, to już jest kompletna rewolucja. A co jeszcze?
     – O, tego jest bardzo wiele.
     – No, na przykład.
     Przecież zawsze wiedziała, że Jezus jest mądry. Jakby to mogło być inaczej, przecież jest Synem Bożym, ale tego nie konkretyzowała. Chyba osłuchała się, przyzwyczaiła, nie widziała całej ostrości Jego wystąpień. Dopiero teraz. Przedtem Pan Jezus był w jej oczach dobry, teraz był również mądry i coraz mądrzejszy, i odważniejszy. Coraz bardziej podziwiała to, co mówił, i że miał odwagę to mówić. Identyfikowała się z tą nauką. Dziwiła się, że mogła dotąd tego wszystkiego nie dostrzegać.
     – Tatusiu, tyś powinien być księdzem. Tyś powinien mówić kazania. Uczyć w szkole.
     – W sam raz nadawałbym się do tego jak wół do karety.
     – Wcale nie. My mamy w szkole księdza nie do przyjęcia. Wytrzymać z nim trudno.
     Wyszła ze swojej choroby nagle. Nagle polepszyło się jej i była całkiem zdrowa. Wstała jak Łazarz z grobu. Nawet to nie było jej określenie, tylko tatusia. Rozglądała się po swoim świecie zdziwionymi oczyma. Zdziwionymi – że jeszcze żyje, zdziwionymi, że świat się nic przez ten czas nie zmienił, podczas gdy ona sama była – jak to tato mówił – jedną nogą w grobie; choć ona była przekonana, że nie jedną, a dwoma. Jak Łazarz – bo tak była chuda, blada i wymizerowana. Powoli dźwigała się z choroby reszta dzieciarni.
     – Kiedy Maria wróci ze szpitala?
     – Już nie wróci.
     – Jak to, wyjechała?
     – Umarła.
     – Boże.
     Modliła się za nią, do niej, o siebie, o całą rodzinę, o wszystkich ludzi. Chodziła potem na cmentarz, aby odwiedzić jej grób. Aż do wiosny 1883, kiedy wyjechali do Polski.