Biblioteka



s. 7.




 


     Tym razem Msza święta nie była w kościele parafialnym, ale w kościółku Świętego Leonarda przy cmentarzu. A właściwie powinno się mówić cmentarz przy kościółku Świętego Leonarda, bo przecież kościółek, choć drewniany, miał swoje początki w 1203 roku, w obecnym stanie przetrwał od XIV wieku, o czym się zdążyła dowiedzieć. A więc istny fenomen. A do tego na drewnianych ścianach prezbiterium i nawy prześliczna polichromia, szczególnej urody, malowana przed wiekami przez jakiegoś artystę ludowego z Bożej łaski. A do tego w głównym ołtarzu przepiękny tryptyk. Wobec tego klęczała na posadzce: na „kocich łbach”, jak tata określał ten rodzaj prastarej posadzki, i wgapiała się w mocno wyblakłą polichromię niespotykanej piękności. Na balkonie chóru Dziesięć Przykazań Bożych, na ścianie po lewej stronie siedem błogosławieństw Bożych i Droga Krzyżowa, w prezbiterium po prawej stronie ogromna Ostatnia Wieczerza. W głównym ołtarzu wspaniały tryptyk – już nie żadne malowanie prymitywne, ale najwyższej klasy malowidło z XVI wieku, bliskie malarstwu włoskiemu. W bocznym ołtarzu po lewej stronie znowu tryptyk, choć malutki. Nad głową łączący ściany prezbiterium krzyż z wiszącym na nim Jezusem, z Matką Bożą i świętym Janem obok niego stojącymi. Po kościele parafialnym, wielkim, przestronnym, kamiennym, tutaj ta kameralność, cisza, ciepło drewna miały urok niepowtarzalny. Prostota połączona ze sztuką najwyższej klasy przypominały jej pastuszków i trzech króli w szopie betlejemskiej.
     Księdza jeszcze nie było. Tylko kościelny kręcił się po kościółku, a ona wciąż wgapiała się w piękności tego wnętrza. I gdy tak na koniec patrzyła na Ostatnią Wieczerzę, przypomniało jej się, że pierwsza Komunia święta się zbliża i że już wtedy, przed rokiem, żałowała, że nie zostały zaproszone dzieci na śniadanie do dworu. Gdy tylko Msza święta się skończyła, już nie pozostawała dłużej w kościele – co miała w zwyczaju, ale ostro ruszyła do domu. Ścieżkami przez łąki, najpierw koło rzeczki Uszwicy, a potem już bardziej na lewo do dworu, który świecił w rannym słońcu.
     – Mam pomysł, mam pomysł, mam pomysł! – wołała, biegnąc już od bramki poprzez sień, gdzie zrzuciła buty, bawialnię, aż wpadła do jadalni, gdzie cała rodzina siedziała przy śniadaniu.
     – Niech Bóg broni. Julcia ma znowu kolejny pomysł, drżyjcie potęgi – westchnęła Maria Teresa.
     – A kiedyż ci ten pomysł wpadł do głowy?
     – W drodze z kościoła do domu?
     – To przecież nie tak daleko.
     – Wszystkiemu jest winne to całe jej codzienne latanie na Mszę świętą. Coraz to coś nowego – cała rodzina włączyła się do dyskusji na jej temat.
     – Nie wyśmiewaj się z Julci. To bardzo pięknie, że przynajmniej ktoś z naszego domu jest codziennie na Mszy świętej i do Komunii świętej.
     – No i wyrośnie nam dokładnie na dewotkę, która będzie obgryzać nogi Pana Jezusa i pozostanie starą panną – zamknęła sprawę Teresa.
     – Co za pomysł masz, Żużu? – zapytał z uśmiechem aprobaty ojciec.
     – Naturalnie tato już z góry zgadza się na to, co wymyśli Julcia, wiadomo, pupilka tatusiowa – docięła Teresa.
     – Zaprosimy do nas do dworu dzieci po pierwszej Komunii świętej?
     – A niby po co? Żeby nam przyniosły kwiaty czy świeczki?
     – Wprost przeciwnie, żeby od nas dostały uroczyste śniadanie we dworze dla chmary pętaków.
     – A niby to po co? Nie mogą śniadania same zjeść w domu?
     – Powodów jest parę. Zaraz je wyłuszczę, tylko muszę najpierw czegoś się napić, bo mi w gardle wyschło – mówiąc to nalewała sobie herbaty, dolewała mleka, brała chleb, masło, ser, a przy tym mówiła.
– Otóż, po pierwsze, jest to nawiązanie do starożytnego obyczaju chrześcijańskiej agapy. Tu mnie musisz, Włodku, podeprzeć – jeżeli tylko jesteś z tym trochę obeznany. Po Mszy świętej, po Komunii świętej chrześcijanie spotykali się na wspólnym posiłku. Czy tak to było, Włodku? Miało to spotkanie głębszy charakter, tu nie chodziło tylko o to, by posilić się wspólnie przed czekającą ich drogą – przecież to była diaspora i niejednokrotnie schodzili się z daleka – ale by razem ze sobą pobyć, pogłębić kontakty, porozmawiać o trudnościach, klęskach i sukcesach, tym, którym trudniej, udzielić rady, pomocy, wesprzeć ich materialnie i duchowo. Innymi słowy, żeby ta miłość, która wzrosła przez Sakrament Ołtarza, już natychmiast sprawdzała się i realizowała się w kontakcie z drugim człowiekiem, by związywały się przyjaźnie, tworzyły się grupy – by powstawała społeczność chrześcijańska: społeczność, w której obowiązują prawa Ewangelii.
     – Julciu, czy ty naprawdę nie zdajesz sobie z tego sprawy, że jesteś nudna jak flaki z olejem? Do kogo ta mowa? Komu ten wykład potrzebny? Kogo to interesuje, co ty mówisz? A wreszcie, jak się to ma do tych pętaków, których nam chcesz zwalić na łeb? Naniosą błota, porozbijają parę filiżanek i talerzyków. Potem trzeba będzie długo wietrzyć salon.
     – Mario Tereso, tak ci nie wolno mówić – wkroczyła mama. – Nie przystoi po prostu. A poza tym, mija się to wszystko z prawdą. Co by nie powiedzieć o higienie tych dzieci, to już na taką uroczystość jak Komunia święta będą domyte, doszorowane i czyściutkie do przesady. Tylko sobie przypomnij, jak tutejsi ludzie przygotowują się do świąt wielkanocnych, jakie sprzątanie, szorowanie podłóg, trzepanie, malowanie izb i domów. Nie, tego ci nie wolno było powiedzieć.
     – Przepraszam mamę, tatę i całe rodzeństwo.
     – Nie upieram się, że muszą te dzieci przychodzić do wnętrza naszego domu. Jeżeli będzie pogoda, można to urządzić na polu, za dworem, w ogrodzie. Wtedy jeszcze będzie piękniej, przyjemniej. Dom traktuję awaryjnie: gdy będzie padał deszcz.
     – Niemniej, podtrzymuję to, co powiedziałam: w imię czego Julcia chce nam zwalić na głowę to stado wróbli? To całe wyjaśnianie w oparciu o agapę mnie nie przekonuje. A jeżeliby nawet była w tym jakaś racja, to niech sobie zrobią – czy zrobi Julcia – takie śniadanie na przykład na plebanii. Proszę bardzo. Bardzo dobre miejsce, a poza tym bliżej niż do nas. A jak ksiądz proboszcz odmówi – wcale się nie będę mu dziwiła, po co mu kłopot na głowę – to idź ze swoją czeredą do szkoły. Też dobre miejsce. Tym bardziej, że jest tam parę klas, które można znakomicie przystosować do tego celu. A dlaczego takeś się uparła i koniecznie chcesz wprowadzić je do naszego domu?
     – Ja jeszcze nie skończyłam uzasadniania. Tamto pierwsze było teologiczne, a teraz drugie jest patriotyczne i kulturalne. Otóż, jak sobie przypominacie państwo, gdy w St. Pölten decydowała się sprawa Lipnicy, czy powiedzmy ogólnie Polski, tatuś wyraźnie postawił sprawę celu przyjazdu. Myśmy tu przyjechali dla służby Polsce – mówmy konkretnie, żeby nie zostawać w ogólnikach: tej społeczności polskiej, wśród której zamieszkaliśmy. Przecież nie na to przyjechaliśmy tu, aby się dorobić. Jeżeli podtrzymujemy nadal to założenie, to powinniśmy wykorzystywać każdą sposobność do tego.
     – Przestań, błagam, już przestań. Rozumiem. Nie jestem matołem. Masz rację. Pas, poddaję się, wycofuję się. Choć nie akceptuję, przynajmniej nie w pełni, tamtego założenia, ale zgadzam się: jeżeli chcesz mu pozostać wierna, w takim razie jest to okazja znakomita. Nie muszę kończyć zapytaniem: zobaczymy, co na twoją propozycję powiedzą nasi rodzice, bo już z góry mogę powiedzieć, że będą zachwyceni. Nieprawda, mamo? Nieprawda, tato?
     – Owszem, zgadłaś. Choć nie było trudno zgadnąć, jak sama stwierdziłaś.
     – Nie pytam się młodszego rodzeństwa, bo po pierwsze nie mają nic do powiedzenia, a po drugie, bo jest całe zachwycone Julcią i patrzy w nią jak sroka w kość. A więc teraz też zachwyceni wszyscy?
     – Tak. Tak. Tak.
     – No właśnie. No to sprawę w ten sposób zakończyliśmy. Czy Julcia nie ma nic więcej do zaproponowania, żadnego nowego pomysłu?
     – Czy jeszcze to było mało?
     – Nie, nie, wprost przeciwnie. Dla mnie wystarczająco dużo, nawet za dużo. Nawet mogę powiedzieć, że mam powoli tego wszystkiego dość. Ale to moja prywatna sprawa i nie ma o czym mówić. Wszyscy skończyli i możemy wstać od stołu. To pomodlimy się i dziękujemy sobie za spotkanie.
     – Nie, nie, poczekaj. Ty rozumiesz. Ale jest między nami i nasze młodsze rodzeństwo, już nawet nie myślę o Włodku, bo między mną a tobą – tu się do niego zwróciła – jest tylko jeden rok różnicy, ale jest i Franciszka, i Ernestka. Dopowiedzmy więc sprawę do końca. Zresztą, nawet nie wiem, czy o tym samym myślimy. No, powiedz, czemu mi przerwałaś? Co było dla ciebie takie oczywiste?
     – No i cała Julcia: jak się uprze, to się uprze. Mam ci wyjaśnić, to proszę: dzieci powinny przyjść do dworu, żeby zobaczyć wiszące na ścianie piękne obrazy, portrety naszych antenatów, zobaczyć żyrandole, ściany obite tapetami, nota bene również za pomocą moich własnych rąk.
     – Nie ma ich zbyt dużo, nie ma, nie ma.
     – Nie bądź, Julciu, złośliwa – upomniała mama. – I nie przerywaj.
     – Przepraszam, ale ja tylko gwoli prawdy.
     – Przyjdą po to, aby zobaczyć piękne meble, siąść na fotelikach przy wielkim stole zasłanym wielkim obrusem, żeby usłyszeć, jak Julcia albo ja zagramy im Chopina na pianinie, a może jeszcze zaśpiewamy „Po nocnej rosie, płyń dźwięczny głosie” i wtedy im się powie, że to była Konopnicka również…
     – Mario Tereso – powiedziała uroczyście – ja wiem, że tak potrafisz długo, potem będziesz mówiła: żeby zobaczyły, jak się trzyma łyżkę, a jak widelec, jak nóż, a jak się miesza w garnuszku i jeszcze parę innych rzeczy. Skończ z tym tematem i powiedz mi: Tylko dlatego chcę, żeby przyszły dzieci miasteczkowe i chłopskie do dworu?
     – A dlaczego jeszcze?
     – No to miałam cię za inteligentniejszą.
     – Julciu, ja cię bardzo proszę – włączyła się znowu mama.
     – Przepraszam. Ale czemu się wymądrza, przerywa, udaje, że wszystko wie.
     – Już dość tej sprzeczki, mów, co masz powiedzieć.
     – Siedzę między nimi od rana do wieczora. Nie wymawiając, wstaję często o czwartej. Jestem przy dojeniu i wychodzę z ludźmi na pola, wracam, gdy oni wracają, o zachodzie, i pilnuję, żeby na kolację dano im przyzwoicie jeść.
     Roztrzęsła się. Mieszała herbatę i spostrzegła, jak jej ręka drży.
     – No, no, jak zima to nie całkiem o czwartej i nie całkiem na pola.
     – Znowu. Co za dzieci, czupurne jak koguty, a to powinny być dobrze ułożone dziewczęta. – Znowu mama wzięła ją w obronę: – Ale Julia jest w zimie przy młocce. Sama to powinnaś sobie przypomnieć, jak to bywało na początku, kiedyś ty się zabrała do gospodarki.
     – No, ale potem ustąpiłam Julci, bo się rwała do pracy w polu.
     – A może dlatego, że ci przeszło. Przyznaj się, Mario Tereso – znowu upomniała ją mama.
     – I to prawda. Nudne to zajęcie aż strach. Codziennie to samo, ci sami ludzie, te same krowy, konie, świnie, ptactwo. A do tego temu to się, a tamtej to się przydarzyło. Nie, to nie dla mnie.
     – A przecież chętnie niesiesz chorym i rannym pomoc.
     – A, tam się coś dzieje. Wciąż nowi ludzie, nowe sprawy, wydarzenia, katastrofy, wypadki, ciągle nowe problemy. Trzeba natychmiast reagować, podejmować decyzje. Tak, tu siebie widzę. I do tego się nadaję. Szkoda, że nie poszłam na medycynę.
     – Nie żartuj. Jeszcze tego nie było, żeby panna studiowała medycynę.
     – Czy, przepraszam bardzo, mogę skończyć moją kwestię?
     – Jak, Julciu, już musisz, to skończ. Czekamy z utęsknieniem, płonę z ciekawości.
     – A więc chcę, żeby weszły dzieci do naszego domu po to, aby przybliżyć wieś do dworu i dwór do wsi. Jestem między tymi ludźmi i usłyszałam – być może, że i tego samego wy doświadczacie – że rok 1846 nie jest zapomniany. On wciąż w nich żyje. „Rzezanie panów” jest w nich obecne.
     – A więc po to przyjęcie dzieci na śniadaniu, żeby nie powtórzyła się rzeź galicyjska. Ze strachu, innymi słowy.
     – Nie, nie zrozumiałaś mnie. O to mi najmniej chodzi. Zresztą to jest w tej chwili poza dyskusją. Takie niebezpieczeństwo nie istnieje.
     – Chyba żeby Austriakom znowu na tym szczególnie zależało i rozdmuchają na nowo wśród chłopów ukraińskich i polskich nienawiść do panów.
     – Ta nie zwalaj, Włodziu, winy na Austriaków. Jakby nie chcieli, to by nie poszli na dwory.
     – Nie podejrzewałem cię, żeś taka naiwna. Jak się chce, to wszystko da się zrobić. Możesz propagandą wmówić ludziom, że czarne jest białe, a białe jest czarne, a co dopiero, że głównym wrogiem chłopa jest pan.
     – Czy wy mi dzisiaj nie pozwolicie skończyć?
     – Julciu, skąd ty taka gaduła? Jak już tak chcesz gwałtownie, to mów.
     – A więc rzezanie panów istnieje w świadomości ludu przede wszystkim jako poczucie winy. Jako grzech niezmazany. Jako zbrodnia. Nawet gdy na wytłumaczenie i usprawiedliwienie opowiadają sobie legendy o okrutnych panach, którzy znęcali się nad chłopami, to jednak dominuje uczucie winy. I to śniadanie nieszczęsne, wokół którego kręcimy się już od kwadransa…
     – Raczej od pół godziny.
     – …ma w moim odczuciu i taki aspekt.
     – Przecież nas tu nie było w 1846 roku.
     – To nieważne czyśmy byli, czy nie byli. W ich ocenie jesteśmy panami i podlegamy pod te wszystkie znaczenia, jakie są związane z tym słowem. A więc to śniadanie będzie aktem zbratania: że panowie nie mają urazy, żalu, nienawiści do chłopów za to, co uczynili w tym nieszczęsnym 46 roku. Ale jeżeli pytasz, jaki jeszcze mam pomysł, to ci mogę powiedzieć jako temat do przemyślenia. Może nawet nie pomysł, a garść pomysłów.
     – Julciu! Bój się Boga. Z tym jednym śniadaniem tyle dyskusji, a ty mówisz już o garści. Ileż to będzie znowu gadania.
     – Nie, nie, tym razem króciutko. A więc, na rynku w miasteczku stanąć powinien…
     – Już wiem, posąg błogosławionego Szymona z Lipnicy.
     – Jasne już wszystko, nie muszę nic więcej dodawać?
     – Nie, już nie. I co roku w jego imieniny – w ten uroczysty dzień – będą odtąd nie tylko nabożeństwa w kościele, ale i wielka akademia urządzona przez Julcię.
     – Nie przez żadną tylko Julcię, ale przez nas wszystkich.
     – Na której będą śpiewały dzieci szkolne pieśni i piosenki patriotyczne.
     – Będzie grała orkiestra strażacka.
     – Będą występowały dzieci w strojach ludowych i będą tańczyły ludowe tańce.
     – Nasz tatuś i mama wystąpią w dawnych strojach polskich.
     – Jeszcze co?
     – A może potem odbędzie się festyn z muzyką i beczką piwa?
     – Nie, nie, ale nie w naszym parku, bo wydeptają trawnik, połamią krzewy. Festyn może się odbyć… No, gdzie?
     – Na rynku w Lipnicy Murowanej.
     – I proszę, i nie moja zasługa. Nie powiedziałam ani słowa, a mamy prawie że zapięty scenariusz uroczystości błogosławionego Szymona z Lipnicy.
     – Tylko żeby się w grobie nie przewrócił, gdy zobaczy, że w dzień jego święta, zorganizowanego przez hrabiostwo Ledóchowskich u niego, w Lipnicy Murowanej, chłopy się spiły, a do tego pobiły, aż się krew lała. A więc radzę ostrożnie.
     – Może niekoniecznie z tego powodu błogosławiony Szymon będzie się przewracał w grobie, ale jak usłyszy pienia chóru przygotowanego przez Marię Teresę, jak usłyszy jąkanie się dziecięcia przy recytowaniu wierszyka.
     – Albo gdy zobaczy swój wizerunek namalowany przez Julcię.
     – Po co się ma zaraz przewracać w grobie. Może tylko zapłacze?
     – Nie nad sobą, nie nad sobą, bo co on winien, ale nad umiejętnościami malarskimi Julci.
     – Mamo, może byśmy już wreszcie wstali od śniadania. Jeżeli mamy dzisiaj dojechać do Krakowa, to już najwyższy czas – oświadczyła wreszcie Teresa.
     – Ja już jestem spakowana. Jeszcze tylko włożę na siebie płaszcz i kapelusz i jestem gotowa.
     – Ach, wy przecież jedziecie do Krakowa.
     – Jak mogłaś o takim ważnym wydarzeniu zapomnieć, do którego przygotowują się nasze piękne panie już przynajmniej od tygodnia albo od miesiąca?
     – Nie od miesiąca, bo w tamtym miesiącu były na zabawie u Sapiehów, a dzisiaj to tylko raut u Potockich.
     – Przepraszam, zapomniałam.
     – No widzisz, ty masz zaprzątniętą głowę wyłącznie kwokami, maciorami i innymi głupstwami, a tymczasem przemykają ci koło nosa ważne wydarzenia.
     – Chociażby takie, ile centymetrów na biodrach miała suknia hrabiny Tyszkiewicz albo ile razy spadł do zupy monokl hrabiego Iksińskiego.
     – Nie mów, nie mów, tu chodzi o rzeczywiście poważne sprawy, o to, żeby Maria Teresa wypatrzyła sobie męża.
     – Raczej, aby Marię Teresę ktoś „odpowiedni” wypatrzył.
     – Czy wy naprawdę uważacie, że bale, rauty czy inne przyjęcia są odpowiednią sposobnością do wynajdywania sobie mężów?
     – A co radzisz? Polowania?
     – O Boże, ręce opadają.
     – Jedźmy, jedźmy już, Już dosyć tego gadania. Nic się nie martw, Julciu. Jak wrócimy, to ci wszystko opowiem, jak było. Będziesz wiedziała wszystko tak, jakbyś własnymi oczami na to patrzyła, a mniej czasu stracisz i nie będziesz miała za sobą nieprzespanych nocy.
     – A mnie suknie i fraki, kolie i fryzury, perfumy i tańce naprawdę obchodzą tyle, co zeszłoroczny śnieg.
     – Nie narzekaj, nie narzekaj. Jak dobrze pójdzie, to i dla ciebie jakiegoś męża wynajdę.
     – Już na pewno twojej pomocy nie potrzebuję. Jak będę chciała, to sama sobie poszukam. Na pewno nie będzie w twoim guście. Idę do mojej roboty.
     – Ja wiem, ja wiem, ty się nadajesz naprawdę na starą pannę. No to pa! Za tydzień najdalej będziemy z powrotem. Dbaj bardziej o ręce, bo masz szorstkie jak tarka.
     – A najchętniej – tak czuję – to byś wróciła do Austrii.
     – A żebyś wiedziała. Tam było życie. Nie takie jak tu.
     – Rzeczywiście. Tam były co dzień bale i przyjęcia – zakpiła. – Czyś ty, dziewczyno, zapomniała? Taka krótka pamięć. A może na zasadzie: tam dobrze, gdzie nas nie ma? Coś ty miała w Loosdorfie na twoje wymagania? Popatrz realnie. Przecież to dziura, jakich mało. To nasza Lipnica wobec tamtej wioski to stolica. A St. Pölten? Małe, prowincjonalne miasteczko. I byłaś tam i tam niczym. A tu wszyscy cię szanują, wszyscy wiedzą, kim jesteś. Ledóchowscy to tu są Ledóchowscy. Co chcesz więcej, balów, tańców, rautów, towarzyskiego życia? Przecież możesz tu mieć tego ile tylko zapragniesz i to wśród najwyższego towarzystwa, które tam niełatwo znajdziesz.
     – Ale ja bym chciała do Wiednia.
     – No nawet do Wiednia. Cóż wtedy? Przede wszystkim teatry, opera, sale koncertowe – nie wiedziałam, żeś taka melomanka. Ale na upartego, jak chcesz, i tu możesz mieć to wszystko. W Krakowie jest dobry teatr. Do Warszawy też niedaleko. Ostatecznie i do Wiednia możesz wyskoczyć. Wygodne wagony. Albo nawet sliping. W końcu zważ, że życie nie polega na bywaniu na przyjęciach, w teatrach i na koncertach. Pamiętasz, co Norwid powiedział: „Bo piękno na to jest, by zachwycało do pracy”? A wiec wszystkie te uroczystości mają funkcję służebną: ale treścią istotną naszego życia jest praca. Tamte służą, by nas do tej pracy pobudzać. By inspirować do pracy, by nadawać pełny jej sens, motywację, uzasadnienie. Już nie mówiąc o tym, że tu masz sztukę polską, siedzącą w polskich realiach, a przynajmniej dającą wydźwięk polski w nawiązaniu do naszej sytuacji, do naszych uwarunkowań.
     – A ja wolałabym Wiedeń.
     – Proszę bardzo, nikt cię nie trzyma. Droga wolna. To będziesz miała, co zechcesz. Tylko żebyś nie żałowała. Ale przepraszam cię. Ja już od dawna powinnam być przy moich krowach. Tyś już od dawna powinna być w powozie. A my stoimy w drzwiach jak przekupki na placu Szczepańskim. No to już wreszcie pa.
     – Mario Tereso! – posłyszały wołanie mamy z dziedzińca. – Gdzie ty jesteś?!
     – Już idę, już idę.
     – Z pewnością z Julcią się zagadała – narzekała mama.
     Pocałowała Terenię w policzek. Ta odwzajemniła się pocałunkiem i rozstały się.
     Jeszcze tylko przebrała się, wsadziła buty z cholewami i ruszyła na pole. Podśpiewywała sobie:

          Poszłabym ja na kraj świata,
          jak ten wiatr, co w polu lata,
          jak ten wiatr, co chmury pędzi,
          białe chmury, puch łabędzi.
          Hej, hej, hej, sokoły, omijajcie góry, doły.
          Dzwoń, dzwoń, dzwoń, dzwoneczku,
          mój stepowy skowroneczku.
          Tylko mi cię żal, ty chato,
          pod tą lipą rosochatą.
          Pod tym sadem pełnym rosy.
          Pod błyskami jasnej kosy.
          Hej, hej, hej, sokoły…


     Szła w pole. Przed nią wielkie płaszczyzny ozimego zboża kończące się na horyzoncie linią lasu. Nad głową pogodne niebo z ogromnymi górami cumulusów.
     Posłyszała, że ktoś biegnie za nią. Odwróciła się. Włodek.
     – A ty dokąd?
     – Ja za tobą.
     – Bardzo proszę. Ja idę do naszych ludzi, którzy sadzą ziemniaki. Byłam z nimi od rana, no ale potem kościół i śniadanie, a teraz znowu do nich wracam.
     – Nie będę ci przeszkadzał?
     – Gdzieżby znów.
     Szli chwilę w milczeniu.
     – A tak całkiem poważnie: co będziesz chciała dalej w życiu robić?
     – Tak całkiem poważnie? I tylko dla ciebie? Chcę wstąpić do klasztoru.
     – Dlaczego już tego nie zrobiłaś? Lata ci lecą. Ile już masz?
     – Jeżeli jest rok 1884, to mam teraz 19 lat.
     – Na co więc czekasz?
     – Dużo by tu mówić. Najpierw długo sama siebie pytałam. I trochę Pana Boga. Potem patrzyłam, czy są dla mnie takie możliwości. Widzisz, że Maria Teresa tylko szuka okazji, żeby wyfrunąć. Ignaś w szkole wojskowej, już chyba zostanie oficerem – podoba mu się to wojsko, choć to jeszcze czas coś wyrokować, ma przecież dopiero 14 lat, wobec tego musiałam przejąć rolę najstarszej córki, tym bardziej, że ty chcesz być księdzem. Z kolei przyglądałam się obu najmłodszym siostrom. One decydowały, czy zostanę w domu, czy pójdę do zakonu. Ale przekonałam się teraz już dostatecznie, że mogę odejść, bo one chcą zostać na gospodarstwie.
     – Do którego zakonu chcesz iść?
     – Nie wiem dokładnie. Tu wchodzi też niejaka sprawa posagu. Nie chcę narażać domu na koszty. Z finansami nie jest u nas nigdy zbyt dobrze. Gdybym była chłopcem, byłabym księdzem może w zgromadzeniu świętego Jana Bosco. Wychowywałabym chłopców bezdomnych. A jak jestem dziewczyną, to chętnie bym wstąpiła do zgromadzenia o podobnym profilu. Jeszcze na pewno się muszę trochę dokształcić, nauczyć wielu rzeczy. A potem do roboty.