Biblioteka



s. 12.



 


 


     Zaczęli iść od samego rana. Najpierw pojedynczy robotnicy, potem grupy. Nie miała czasu, by obserwować ulicę, zajęta codziennymi sprawami – które usiłowała, by toczyły się jak zwyczajnie, jak co dzień. Mimo całego rozedrgania, które w niej trwało, które nią wstrząsało. Gdy kolejny raz wyglądnęła przez okno, zobaczyła, że idzie ława robotników. Wypełnia ulicę od brzegu do brzegu. Jeszcze czegoś takiego nie widziała w życiu. Lawa ludzka. Ubrani przeważnie tak, jakby ich od pracy, od warsztatu oderwał głos archanioła – jakoś skądeś nasunęło się jej takie porównanie. Szli w milczeniu, poważni, pełni determinacji. Chociaż się temu nie zdziwiła. Chociaż na to czekała. Może niekoniecznie na to. Na coś, co będzie protestem, jakimś odruchem sprzeciwu, potępienia tego, co się działo w Rosji, tej potwornej zbrodni, jaka została dokonana na robotnikach, masakry robotników w Petersburgu, którzy szli przecież spokojnie – „spokojnie tak jak ci nasi, którzy idą teraz ulicą Starowiślną”. Tamci domagali się. Czego? Wszystkiego. Chyba można by to było nazwać: demokratyzacji życia społecznego. I tak za nic zginęło tysiąc robotników przed Pałacem Zimowym cara. Tysiąc ludzi wymordowanych przez policję i wojsko kartaczami i karabinami maszynowymi. Nie wolno milczeć wobec takiej zbrodni. Zaprotestowała Warszawa, zaprotestowała Łódź, chociaż polała się krew na ulicach. Powinien protestować i protestuje teraz Kraków. „A co będzie dzisiaj. Boże, Boże”. Wyglądnęła przez okno. Szedł „Zieleniewski”. Zobaczyła tabliczkę niesioną na patyku. Z głębi ulicy dochodził śpiew. Szli i szli, końca nie było. Jakoś nigdy sobie nie wyobrażała, że w Krakowie jest aż tylu robotników.
     Przykazywała od samego rana gronu profesorskiemu, żeby zajęcia szkolne odbywały się zwyczajnym torem. Przykazywała, aby nie było żadnych zwalniań, żeby brama wyjściowa była zamknięta, bo dziewczęta zaczną wybiegać na Rynek. Na przerwach można się zgodzić na patrzenie na ulicę, ale bez otwierania okien, bo po pierwsze jest to styczeń, a po drugie nie i już. Robotnicy nie są do oglądania. „Zresztą, czy ja wiem, czy nie są. Przecież po to wyszli na ulicę, żeby nią – żeby nami wstrząsnąć. Władzą! Ale również nami. Czy to już? – pytali się rycerze śpiący w Tatrach. Czy to już? – pytam siebie. Ich pytam. Czy tak będzie wyglądało wyzwolenie Polski spod jarzma zaborców. Czy aby tylko”. Tu nagle jakby zgubiła się, jakby jej Polska zniknęła na wielkiej łące sprawiedliwości ludzkiej. To nie tylko o Polskę chodzi, ale o sprawiedliwość w ogóle. O wszelaką sprawiedliwość. Trzeba się wyzwolić, trzeba ludzi wyzwolić od każdej niesprawiedliwości. Żeby nie było żadnej krzywdy na świecie, żadnego wyzysku. Posłyszała pukanie. Weszła siostra Teresa Dettloff.
     – Chciałam się tylko upewnić, czy matka przełożona wysyłała jakieś dziewczęta do miasta?
     – Nie przypominam sobie. Chyba nie. A o kogo chodzi?
     – Bożenę i Renatę z pierwszej klasy.
     – Och, to kłamczuchy. Boże drogi. Przecież może dojść do nieszczęścia, gdy policja zaatakuje tłum. Kiedy wyszły?
     – Przed chwilą.
     – Nie ma rady. Pójdę za nimi.
     – Proszę nie iść samej. Może ja z matką pójdę.
     – Dobrze. A czy przynajmniej wzięły na siebie płaszcze?
     – Nie sprawdzałam.
     – Proszę się ubrać. Czekam na siostrę przy furcie.
     Ubierała się pospiesznie trzęsącymi rękami.
     Wyszły na wyludnioną ulicę. Przecięły Planty, znalazły się na Małym Rynku. Z tunelu Siennej dochodził coraz to wybuchający krzyk tłumu, to znowu szum oklasków. Wreszcie Rynek. Jeszcze nigdy takiego Rynku nie widziała. Morze głów. W głębi trybunka. Na niej mówca. Rozglądała się pilnie za dziewczętami. Jak je tu znaleźć. Przystanęła bezradnie. Szpilki w stogu siana. Gdzie ich szukać.
     – Mogły wejść do którejś z kamienic i patrzą przez okno.
     – Na ile je znam, chyba by im to nie wystarczało.
     – Nie wlazły przecież w tłum, bo za niskie, i tak by nic nie zobaczyły.
     Rozglądała się wciąż, a równocześnie dolatywało do jej uszu przemówienie. Świetne zresztą. Wbrew temu, czego się spodziewała, mówca nie był krzykaczem, demagogiem. Mówił w miarę spokojnie, choć każde zdanie budowane logicznie i przejrzyście było pełne ekspresji. Mówił o tym, co się wydarzyło w Petersburgu. Podkreślał konieczność tego obecnego spotkania jako aktu solidarności z robotnikami rosyjskimi. Ale zaskoczył ją stwierdzeniem, na które sobie dzisiaj rano szukała odpowiedzi.
     – Niemniej, polska robotnicza walka ma inny jeszcze cel: jest nim niepodległość Polski, państwowy byt naszego narodu.
     – Kto to jest ten mówca? – spytała jakiegoś mężczyzny stojącego obok.
     – To siostra przyszła na wiec, a nie wie, kto przemawia? – zdziwił się zagadnięty. – Ignacy Daszyński.
     Tymczasem mówca ciągnął dalej:
     – Człowiekiem, który i na drodze do naszej niepodległości tworzy główną zaporę, jest car.
     Mówca nagle pochylił się i uniósł w górę ogromny portret cara.
     – Aż dziw, że potrafi go utrzymać.
     – Dobrze, że wiatr nie wieje.
     Ale on podniesiony w górę obraz trzymał tylko chwilę nad swoją głową, następnie powiesił go na przygotowanym słupie. Portret cara na Rynku Krakowskim wobec mas robotniczych wpatrzonych w niego zabrzmiał jak nieporozumienie. Mówca kontynuował przemówienie:
     – Car rosyjski stoi na straży niesprawiedliwego porządku europejskiego, mając do pomocy cesarzy Prus i Austrii. Uczynił ze swojego państwa więzienie narodów, nie tylko polskiego, ale i ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego, gruzińskiego, ale i narodów po drugiej stronie Uralu. Nie chcemy cara. Nie chcemy samodzierżawia. Chcemy wolności, chcemy Polski. Precz z caratem!
     – Precz! – rozległo się wśród tłumu.
     – Precz! – powtórzył tłum już bardziej zdecydowanie.
     – Precz! – zawołali po raz trzeci, już pełnym głosem wszyscy robotnicy, aż gołębie poderwały się z Sukiennic i kościoła Mariackiego i wielką chmurą zakręciły się nad zgromadzonymi ludźmi.
     – Precz z carem – zawołał mówca – mordercą robotników, wywożącym patriotów polskich na Sybir!
     – Precz! – wołał już cały plac. – Precz! – grzmiało, aż się szyby trzęsły. – Precz!
     Zapatrzona w mówcę spostrzegła, że on porywa pochodnię spośród tych, które otaczały trybunę, i podpala portret. Rynek oszalał. Krzyki, oklaski, lecące w górę czapki, kapelusze, cyklistówki. Płomień obejmował powoli dół portretu, nogi, tułów. Najdłużej widoczna pozostawała twarz, wciąż surowa, okrutna, nieludzka, aż wreszcie i ona została w końcu pochłonięta przez płomienie.
     I wtedy spostrzegła dziewczęta. Stały na pomniku Mickiewicza. Jedna z nich, obejmując ręką figurę, machała beretem trzymanym w ręce.
     – Są tam, na pomniku.
     Wymijając poszczególnych ludzi, przepychając się przez coraz gęstszy tłum, brnęły pracowicie aż do pomnika. Podeszły do dziewcząt, wciąż przez nie niezauważane, na odległość paru metrów. Już nie chciała się wspinać na pomnik, żeby nie robić widowiska. Poprosiła o to jakiegoś chłopca, żeby zwrócił na nie uwagę dziewczyn. Zeszły na dół zaskoczone, ale jeszcze rozognione tym, co słyszały, tym co przeżyły.
     – Chodźcie. Na dzisiaj wam już wystarczy. Oby tylko zostało na całe życie. Wracamy do szkoły.
     Był to najwyższy czas. Rozległy się strzały od strony Wiślnej i św. Anny. Policja przystąpiła do rozpędzania tłumu.