Biblioteka



s. 2.



 


 


     Przyjechała do Hainburga z panią matką, z królem ojcem i całym dworem królewskim wymęczona okropnie. Ale szybko poczuła się wypoczęta i już jej nic a nic nie brakowało, gdy tylko ją umyto i przebrano w świeże szatki. Bo przecież zamieszkali we wspaniałym zamku. Witało ją mnóstwo rozmaitych ludzi. Kłaniali się jej głęboko. Wciąż siedziała na wysokim tronie. Za wysokim. Wciąż były wspaniałe uczty, na których siedziała na najważniejszym miejscu, obok pani matki i ojca króla. Podawali jej wciąż rozmaite smakołyki, którymi się objadała tak, że zdawało jej się że brzuszek jej pęknie. Na tych przyjęciach był również Wilhelm. Siedział koło niej. Podobał się jej, bo był duży i pięknie ubrany. Ale ona wolałaby zamiast siedzieć przy stole iść się bawić. Szeptała mu o tym trochę po niemiecku, trochę po węgiersku, chociaż on chyba wiecej umiał po węgiersku niż ona po niemiecku. Ale przecież tak być powinno.
     – Przecież ja mam dopiero cztery lata, a ty drugie tyle.
     Szeptała mu do ucha, żeby poszli się bawić do ogrodu, bo tu nudno. Ale on ją strofował i kazał siedzieć grzecznie. I tak go nie posłuchała, i w którymś momencie zsunęła się z fotela i próbowała zrobić to, co sobie umyśliła – zwiedzić ogród. Ale ją złapali i przyprowadzili znowu do stołu, mimo że się broniła rękami i nogami, aż pani matka dała jej klapsa, co było wstydem przed wszystkimi, a zwłaszcza przed Wilhelmem, wobec tego nie było innej rady, jak rozpłakać się na dobre. A on jej jeszcze dokuczał:
     – Zachowujesz się jak mały dzidziuś i już sam nie wiem, czy powinienem iść z tobą do ślubu, bo nie jestem pewien, czy ty wiesz, co to jest ślub.
     – A właśnie że wiem, a właśnie że wiem, lepiej niż ty. A zresztą jak nie chcesz, to nie musisz.
     I obraziła się.
     Wiedziała dokładnie, że od ślubu ona będzie żoną Wilhelma, a on jej mężem, tak jak pani mama i ojciec król. Zresztą w Budzie nieraz bawiły się w ślub, przygotowując się na tę uroczystość. Tylko ponieważ nie miały brata, Maria musiała udawać Wilhelma, a ona, Jadwiga, była zawsze Jadwigą, choć jej tego Maria zazdrościła. Wobec tego brały do zabawy Kasię i wtedy Maria udawała Jadwigę, a Kasia Wilhelma. Ale to było tylko czasem, bo Kasia była wiecznie chora i musiała leżeć w łóżku albo nie wolno jej było się przemęczać.
     Wreszcie nadszedł dzień ślubu. Od samego rana trwało ubieranie. Nawet nie było czasu na uroczyste, jak zwykle, dobre śniadanie. A więc bardzo długo trwało czesanie i układanie włosów – tak jakby one były najważniejsze. Może dlatego, że na włosach miała być książęca korona. No i suknia do samej ziemi, i jeszcze do tego welon długi na ileś tam metrów, który nieśli paziowie, a i tak o mało się nie wywróciła. Wreszcie pani matka ją upomniała, mówiąc:
     – Jadwisiu, zachowuj się poważnie, a nie kręć się jak fryga.
     Kościół był pełen ludzi wystrojonych nawet piękniej niż ona sama i Wilhelm. Zdawała sobie sprawę, że to jest jej święto. I ona wraz z Wilhelmem są najważniejsi. Organy grały tak, że się szyby trzęsły. Klerycy śpiewali. A oni obydwoje szli środkiem kościoła do ołtarz oświetlonego rzęsiście świecami. Przy ołtarzu czekał na nich arcybiskup Dymitr – „Dymitr” – ubrany w złotolitą kapę i biskupi kołpak. Zaczęła się ceremonia ślubna. Wiedziała dokładnie, jak się powinna zachować, gdzie krok postawić, jak ręką podtrzymywać suknię, żeby idąc po schodach nie zrobić „buch”. Była wyuczona każdego słowa, a i tak się strachu najadła co niemiara i może nawet by uciekła, ale czuła za plecami obecność pani matki i króla ojca. Wiedziała, że w razie czego uratują ją i wesprą. Wobec tego wszystko odbyło się tak, jak odbyć się powinno. Odpowiadała na pytania arcybiskupa. Podała rękę Wilhelmowi, który uchwycił ją mocno. Aż mu powiedziała:
     – Nie musisz mnie trzymać tak mocno.
     Biskup związał ich dłonie stułą. Powtarzała za nim słowa przysięgi, że przyrzeka Wilhelmowi miłość, wierność i posłuszeństwo, i że go nie opuści aż do śmierci. Odtąd była już żoną Wilhelma, pod warunkiem – jak jej to tysiąc razy wbijano do głowy – że gdy dojdzie do dojrzałości, powtórzy to, co dzisiaj powiedziała, i spełni swoją powinność małżeńską. Wtedy dopiero będzie prawdziwą żoną. Po ślubie wrócili do pałacu na wielką ucztę. Zabrała się energicznie – jak do wszystkiego, co robiła – do jedzenia. Jeszcze tylko spytała pani matki, na wszelki wypadek po cichutku, żeby się Wilhelm z niej nie śmiał, że znowu czegoś nie rozumie:
     – Co to znaczy „spełnić małżeńską powinność”?
     – Zrozumiesz, gdy na to przyjdzie czas, a na razie jedz uważnie, bo sukienkę poplamisz.
     A działo się to wszystko w czerwcu, przy pięknej pogodzie, w roku 1378. Pamiętała to dobrze, bo potem zawieźli ją do Wiednia. Takiego miasta jeszcze nigdy dotąd nie widziała, ani takiego pałacu. Ale jak się po paru dniach dowiedziała, że pani matka i ojciec król wracają do domu, a ona ma tu zostać, zaprotestowała:
     – Tak, tu też jest pięknie i wiele ciekawych rzeczy, ale ja chcę do domu.
     I nic nie pomagało, że obiecywali jej, że będą przyjeżdżać do niej i że ona będzie jeździła do nich, że to nie na długo, tylko trzy lata – te trzy lata dobiły ją ostatecznie.
     – To prawie tyle samo, ile ja mam teraz.
     – Ty masz teraz już cztery.
     – Nie, nie chcę. Ja wracam z wami – wczepiła się w panią matkę, rozszlochała się serdecznie.
     Pani matka tuliła ją, obcałowywała jak nigdy dotąd, aż wreszcie sama się rozpłakała. I nie wiadomo, co byłoby dalej, gdyby nie wkroczył ojciec król i łagodnie, ale stanowczo oświadczył:
     – Wiem, że jest ci ciężko. Nam też. Bo cię bardzo kochamy. Ale taki twój krzyż. Każdy ma swój. Musisz tu zostać, bo musisz się dużo nauczyć, tego czego potrzeba prawdziwej księżniczce. Musisz również nauczyć się dobrze po niemiecku.
     I odjechali. Płakała codziennie. Najczęściej, gdy nikt nie widział, gdy była sama, gdy ją położyli spać do łóżka. Płakała i starała się zrozumieć, co pan ojciec jej powiedział, że to jest jej krzyż i że każdy ma swój, tak jak Pan Jezus miał swój. Wieści z domu nadchodziły skąpe i rzadko. Gdy przyjechał ktoś z Budy, dopytywała się o swoich. Wszystko było normalnie, tylko Kasia wciąż chorowała. Wobec tego dużo się modliła za Kasię. Szła codziennie rano do kaplicy pałacowej na Mszę świętą. Wiedziała, że o tej porze w Budzie na zamku jej najdrożsi też są na Mszy świętej. Jak zamknęła oczy, to czasem jej się zdawało, że rzeczywiście jest razem z panią matką i ojcem królem, obok Marysi i Kasi.
     I nic nie pomogło. Na koniec roku 1379 przyszła wiadomość, że Kasia umarła. Wierzyć się jej nie chciało, że to prawda.
     – Mimo to, że się tak modliłam?
     – Zmarła, świeć Panie nad jej duszą.
     – Do trumny ją włożyli i wieko zabili, i już jej nie zobaczę.
     Wobec tego tym bardziej nie znosiła już Wiednia. Wcale jej nawet nie ucieszyło, że kiedyś najjaśniejszy pan cesarz zwrócił na nią uwagę, pogłaskał po buzi i powiedział:
     – A, to jest żona Wilhelma, syna Leopolda Rakuskiego – czego jej wszyscy zazdroszczą.
     Chciała wracać do Budy. „Może jeszcze Kasię zobaczę? Może się oni wszyscy pomylili?”. Rwała się do powrotu. Tym bardziej, że tego również życzył sobie jej pan ojciec. Ale tłumaczyli jej:
     – Jest ciężka zima. Wielkie śniegi. Drogi zasypane, nieprzetarte. Wilki grasują.
     Odkładali ten jej wyjazd, przekładali. Aż spostrzegła, że jej po prostu nie chcą puścić. Nie pomagały płacze i tupanie nogami, niejedzenie i grymaszenie. Chybaby jej stamtąd nigdy nie puścili.
     – Aż będziesz miała dwanaście lat. Wtedy, gdy już będziesz prawdziwą moją żoną.
     O tym dwunastym roku życia wciąż słyszała. Miała do niego dążyć jak do zaklętego punktu, w którym się wszystko odmieni.
     – A ty będziesz miał wtedy?
     – Szesnaście lat.
     – I będziesz czym?
     – Prawdziwym twoim mężem.
     – A czym jeszcze?
     – Mój ojciec, Leopold III, jest księciem rakuskim. Po jego śmierci…
     – Nie mów o śmierci. Ja nie chcę, żeby twój tatuś umierał. Dopiero co umarła Kasia. A może nie umarła. Muszę się przekonać.
     Nadeszło lato. I nagle przyjechali z Budy po nią. Te same karoce. Choć nie aż tak dużo.
     Zapytywała zawiedziona:
     – A pani matka, a król ojciec? Nie przyjechali?
     – Przecież po takiego małego szkraba nie muszą przyjeżdżać.
     – Ja nie jestem szkrab, tylko twoja żona.
     Najważniejsze, że znowu była węgierska mowa, węgierskie stroje.
     – Zaśpiewamy i zatańczymy na cześć waszej wysokości, królewny Jadwigi.
     – A żałoba?
     – To tylko na powitanie.
     – Dobrze.
     Zaśpiewali i zatańczyli. A jej się tylko oczy iskrzyły i klaskała, i przytupywała. Aż ją Wilhelm upomniał, że nie wypada królewnie tak się zachowywać. Ale ona sobie z tego nic nie robiła.
     – Ty też powinieneś się nauczyć tak tańczyć.
     Wracała prawie tą samą drogą, którą jechała na ślub.
     – Jedziemy na krótko – oświadczył książę Leopold. – Może nawet zaraz wrócimy razem do Wiednia.
     W Hainburgu spytał ją, czy chciałaby zatrzymać się. Czy chciałaby wstąpić do kościoła. Zgodziła się na to z radością. Weszła z Wilhelmem do środka. Kościół był ten sam, a jednak całkiem inny. Cichy, pusty, ciemny. Podeszła pod sam ołtarz, gdzie ślubowała. Też go nie poznawała.
     – Czy to ten sam kościół, nasz kościół, czy tylko podobny?
     – Ten sam. Tylko wtedy był od święta, a teraz jest na co dzień. Tak jak życie – odpowiedziała jej niańka.