Biblioteka



s. 5.



 


 


     W następnym roku zmarła babcia, Elżbieta Łokietkówna. Zapamiętała dobrze 29 grudnia 1380. Bo całe Boże Narodzenie było smutne tego roku, owiane ciężką chorobą pani babci.
     I tak się skończyły lekcje polskiego. Miała je prowadzić dalej pani matka, ale nic z tego nie wyszło, bo zaniemógł ciężko ojciec król. I przestał wstawać z łoża. Już od dawna go nie widziała. A ostatnio, gdy go widywała, był cały w bandażach. Nie tylko ręce, nie tylko dłonie. Ale i twarz. Od dawna nie przychodził na wspólne posiłki. Nawet gdy przyjeżdżali goście. I to bardzo ważni goście. Otrzymywali wciąż te same wyjaśnienia: „Najjaśniejszy pan, król Węgier i Polski, choruje”. Nikt nie mówił, na co choruje. I nikt nie śmiał się o to dopytywać. Teraz, odkąd się przestał pokazywać, wynoszono tylko z jego sypialni pospiesznie szmaty pełne ropy, których – zgodnie z rozkazem lekarza – nie prano, ale palono. Byłą tym przerażona. Już od dawna wszyscy chodzili na palcach. Już od dawna wszyscy mówili po cichu. Sama też chodziła na palcach. Też mówiła po cichu.
     Patrzyła na świat, który się tak prędko zmieniał. Ze zdziwieniem stwierdzała, że zmienił się stosunek otoczenia do niej. Ci, którzy traktowali ją jak dziecko, zaczęli ją traktować jak dorosłą, jak przełożoną, której należy się czołobitność i posłuszeństwo. Pani matka też się zmieniła. Już po śmierci pani babki. Ale teraz była jakby innym człowiekiem. Dotąd: „Dobrze, pani babko. Oczywiście, panie mężu”. Cicha, spokojna, ustępująca z drogi, jakby jej nie było. Teraz przejęła cały zamek, całe królestwo węgierskie, ale i polskie. Skupiona, skoncentrowana, zdecydowana, spokojna, ale władcza. Wobec wszystkich, z wyjątkiem jej, Jadwigi: jakby była nie malutką Jadwinią – najmłodszą córeczką, ale kimś, komu się należy szacunek i posłuszeństwo.
     Wiedziała dlaczego: ma być następczynią na węgierskim tronie. Ale to właśnie było dla niej najbardziej okropne. Przecież ojciec król żyje i powinien powrócić do zdrowia. I wszyscy powinni tego chcieć, jak ona tego chciała. Codziennie modlili się o jego zdrowie w kaplicy zamkowej na Mszy świętej. Powinni modlić się z wiarą, że zostaną wysłuchani, przecież Pan Jezus powiedział: Proście, a będziecie wysłuchani. A więc dlaczego tak się zachowują, jakby byli pewni, że nic z tego, że już wkrótce on umrze, a ona będzie królową.
     Aż stało się. Któregoś dnia zerwała ją ze snu zapłakana panna dworska.
     – Powiedz, czemu płaczesz?
     – Najjaśniejszy pan, ojciec wasz, umiera.
     Ubierała ją pospiesznie, roztrzęsionymi rękami. Było bardzo wcześnie. Ale już wszyscy byli na nogach. Weszła do królewskiej sypialni, która stała na oścież otwarta. Wszystkie okna były pootwierane. Ciągnął przez nie chłodny wiatr. Ale i tak dominował mdły zapach ropy. Sypialnia była już pełna domowników. Trwała głośna modlitwa. Prowadził ją ksiądz kapelan zamkowy, który klęczał tuż przy łożu. Jeszcze bliżej klęczała z Marysią pani matka. Podtrzymywała palącą się gromnicę, która tkwiła w obandażowanej dłoni ojca króla. W bandażach miał również drugą dłoń i głowę. Odsłonięte były tylko oczy i usta. Uklękła przy pani matce i zaniosła się cichym płaczem. Bo jej się strasznie zrobiło żal ojca króla, że taki bezsilny i cierpiący, a może już nawet umarł, bo się nic a nic nie rusza. Ale nie umarł. W którejś chwili spostrzegła delikatny ruch ust wtórujący głośnej modlitwie. Potem kapelan zamilkł. Chyba czekał, że może król zechce jeszcze coś powiedzieć. I tak się też stało. W ciszy, jaka panowała, posłyszała:
     – Wszystkich was błogosławię, za wszystko dziękuję, za wszystko przepraszam.
     Przerwał, bo rozległ się płacz. Ale gdy się trochę uciszyło, zaczął mówić znowu:
     – Córki moje, będę się za wami modlił, byście były dobrymi królami. Lepszymi niż ja.
     I zaraz potem umarł. Za chwilę położył na jego piersi rękę medyk, który potem wstał z klęczek i ucho przytknął tam, gdzie jest serce. Trwał tak chwilę, odwrócił się do zgromadzonych i donośnym głosem zawołał:
     – Najjaśniejszy pan, król Węgier i Polski, oddał ducha.
     Rozległ się taki płacz, jęk i krzyk, że aż się tego przestraszyła, choć przecież sama też płakała. Uciszyła ich dopiero modlitwa, którą rozpoczął ksiądz kapelan:
     – Za spokój duszy umiłowanego króla Ludwika…
     Po jej zakończeniu została odprowadzona do swojej komnaty. Tam przebrano ją w uroczyste królewskie szaty i zaprowadzono do kaplicy na tron królewski, pod baldachim, gdzie zawsze był ojciec pan, obok głównego ołtarza, przy którym miała być odprawiona pierwsza uroczysta Msza święta za spokój duszy świętej pamięci króla Ludwika.
     Czuła się nieszczęśliwa. Niżej na stolcach po prawej i lewej stronie zajmowały miejsca pani matka i Marysia. Kościół wypełnił się ludźmi zamkowymi i tymi, którzy już przyszli z podgrodzia. Wiedziała, że nie wolno jej płakać. Ale łzy i tak same jej się cały czas lały. Zawsze wiedziała, że kocha swojego ojca, ale dopiero teraz przekonała się, jak bardzo jej go brak. Ze wszystkimi zebranymi modliła się gorąco za niego, żeby Bóg go przyjął do chwały. Choć była pewna, że już go przyjął – za jego mądrość, dobroć i za cierpienia, którymi odpokutował na pewno wszystkie grzechy, jakiekolwiek by popełnił.
     W przeddzień pogrzebu ojciec król leżał w trumnie. Był ubrany uroczyście, w szatach koronacyjnych, gronostajowych, z koroną na głowie, z berłem przy jednej ręce, z jabłkiem przy drugiej, na którym umieszczony był krzyż. Bała się pana ojca. Prawie nie poznawała.
     – To jest nasz król ojciec? – szeptała do Marysi.
     – Dlaczego się tak pytasz?
     – Bo taki inny.
     – Dusza jego poszła do Boga, a zostało ciało.
     – I teraz co będzie?
     – Trumnę się zamknie, zabije gwoździami i złoży do grobu.
     – Tak jak z Kasią?
     – Tak.
     Była tym wstrząśnięta bardziej niż samą śmiercią.
     Do sypialni zniesiono mnóstwo kwiatów. Przez zapach kwiatów przebijał się inny: ropy. I wtedy po raz pierwszy usłyszała słowo, które ktoś szeptem wypowiedział: „Trąd”. „Trąd, trąd, trąd – powtarzała sobie. – To on zabił ojca króla”.
     W kościele, dokąd trumna została przeniesiona, odbywały się egzekwie. Na katafalku były znowu kwiaty, paliły się wokół niego świece, biskup okadzał trumnę dookoła. Katedra była pełna dostojników. Zjechały się całe Węgry i delegacje sąsiednich państw, i nie tylko, bo i z Włoch, i Francji. Był i książę Leopold z Wilhelmem. Ale ona ledwie ich widziała, bo miała oczy zapuchnięte od łez. A w końcu bała się, że znowu zaczną dopominać się o guldeny. Ale nie. Uszanowali jej żałobę. Nie miała zresztą dla nich zbyt wiele czasu, bo wciąż nowi goście przychodzili, którzy składali jej jako następczyni wyrazy współczucia. Na uczcie wydanej dla gości żałobnych – tron przy stole znowu zajęła nie pani matka, ale ona: Jadwiga. Jeszcze nie była koronowana, ale przecież już ją za królową uważano. Wstydziła się tego, traktowała to wszystko jak zabawę w królową. Jeszcze chwila, zabawa się skończy i ona będzie mogła – będzie musiała – powrócić do swoich lalek. Ale zabawa się nie kończyła. Już się do niej zwracano z coraz to nowymi sprawami do rozstrzygnięcia. Już ona miała decydować. Wiedziała, jak ma się zachować. Uczyła ją tego świętej pamięci babka, uczył ją ojciec. „Pierwsza rzecz przed każdą ważną decyzją, pytaj radę królewską. Niech się wypowiedzą. Słuchaj uważnie, potem sama decyduj. Gdy chodzi o mało ważne sprawy, pytaj ludzi zaufanych, znających się na tej sprawie – pytaj doradców”. Teraz jej doradcą była pani matka i ją też o wszystko pytała.