Biblioteka



s. 1.



 


 


   Sala szumiała jak ul pszczeli w czasie kwitnienia lip. Stał skupiony w tym hałasie, który od czasu do czasu wybuchał gejzerami krzyku, aby znowu opaść i przetoczyć się w kaskadę śmiechu. Był gotowy. Nie od dziś – od dawna, chyba od zawsze. Aż wreszcie przyszedł ten dzień. Na katedrze pojawił się Leon Frankowski. Nawet się trochę zdziwił, że to on właśnie. Ale czy to w końcu takie ważne.
   – Koledzy, proszę o spokój.
   Sala momentalnie przygasła.
   – Odczytam manifest.
   Zapadła cisza.
   – „Po straszliwej hańbie niewoli, po niepojętych męczarniach ucisku, Centralny Narodowy Komitet, obecnie jedyny legalny Rząd Twój Narodowy, wzywa cię na pole walki już ostatniej, na pole chwały i zwycięstwa, które ci da, i przez imię Boga na niebie”.
   Sięgnął po chustkę do nosa, aby otrzeć łzy, które płynęły mu po policzkach jak małemu dziecku.
   – „Wolność twoją i niepodległość zdobędziesz wielkością twojego męstwa, świętością twoich ofiar, jakich Lud żaden nie zapisał jeszcze na dziejowych kartach swoich”.
   Już był przytomny. Fala pierwszego wzruszenia minęła. Przemyślał swoją decyzję już od dawna. Wiedział, co to znaczy i co wybiera: Że zrywa ze szkołą. Że już do niej nigdy nie wróci. Nawet gdyby przeżył powstanie, nawet gdyby dobrnęło ono do jakiegoś szczęśliwego końca, na co zresztą nie liczył. Przed nim ciemna czeluść powstańczej nocy. Ale innego rozwiązania nie było. Teraz czekał tylko na rozkazy. I te przychodziły. Frankowski mówił od siebie, spokojnie, krótkimi zdaniami, panując nad głosem, aby nie krzyczeć, by to, co mówi, było rzeczowe:
   – Nie zebraliśmy się na to, aby dyskutować. Na dyskusjach strawiliśmy dość czasu. Wiemy wszystko. I to, że nie ma pieniędzy, broni, wojska regularnego ani pomocy państw ościennych. Na to odpowiadamy: kijami zdobędziemy karabiny, karabinami – działa, a działami – Modlin i Warszawę.
   Wybuchły oklaski. Ale Frankowski podniósł dłoń i podjął przemówienie:
   – Realność tego stwierdzenia, jak i całego powstania zależy tylko od tego, czy włączą się masy, czy nie. Ludwik Mierosławski w swojej Instrukcji Powstańczej napisał, że na 22 miliony Polaków jest 4,5 miliona mężczyzn między 18 a 45 rokiem życia, których można wyszkolić na żołnierzy, a przecież wystarczy 500 tysięcy żołnierzy, aby odeprzeć i wyniszczyć wszystkich naszych nieprzyjaciół.
   Znowu rozległy się oklaski, ale znowu uciszone przez Frankowskiego.
   – Nie chcemy oglądać się, co inni zrobią. Zgodnie z naszą polską starą tradycją, gdy ojczyzna jest w potrzebie, każdy człowiek zdolny do noszenia broni powinien włączyć się do walki. Na mocy uprawnień Rządu Narodowego ogłaszam werbunek do oddziału powstańczego Instytutu Rolniczo-Leśnego w Puławach, pod moim dowództwem. Ruszamy do Kazimierza nad Wisłą, gdzie otrzymamy pełne przeszkolenie.
   Zabrzmiały na krótko oklaski, bo Frankowski mówił dalej:
   – Nie wiem, jaką nam historia wymierzy sprawiedliwość. Ale nie dbam o nią. Nazwie nas chyba straceńcami, tymi, którzy porywali się z motyką na słońce. Chcemy spełnić tylko naszą powinność, którą – jak wierzymy – Bóg i historia nam wyznaczyła. Gdy zginiemy – nie my pierwsi i nie my ostatni.
   Skończył:
   – Odśpiewamy hymn narodowy.
   – „Jeszcze Polska nie zginęła…” – runęła pieśń.
   Znowu powrót wzruszenia. I desperacja do ostateczności. „Raz maty rodiła. Prędzej wrócę do niej i do mojego ojca, których mi Bóg zabrał”.
   – A teraz rozejść się i przygotować się do wymarszu.
   Wybuchnął krzyk aż pod niebiosy. Zerwali się wszyscy jak stado wróbli zamknięte w klatce, któremu nagle drzwi otworzono. Biegiem do wyjścia. Z wrzaskiem korytarzami. Z wrzaskiem na podwórzec i do internatu.