Biblioteka



s. 2.



 


 


   Mgła była gęsta, jak to nieraz bywa o takiej porze roku. Mokro. Śnieg trzymał się jeszcze na wrzosowiskach, ale droga była już czarna i błotnista. Konie były utaplane niemiłosiernie. Zimny wiatr przenikał go na wylot, mimo że okręcił się szczelnie swoją burką.
   – Adam, jak ty potrafisz siedzieć na tej kobyle. Szkoda mi tamtego konia, któregoś stracił – usłyszał nagle głos Franka Piotrowskiego.
   – Ano szkoda, tym bardziej, że to znakomity ogier ze stajni Zabierzowskich z Kosowa. Ale w ten sposób jestem już starym kawalerzystą, skoro pode mną już jednego konia ubito – zażartował.
   – Muszę ci uczciwie powiedzieć, że sobie nie wyobrażam, że mógłbym mojego konia kiedykolwiek stracić. Już ci kiedyś wspominałem, że wychowałem go od maleństwa. Odbierałem go przy porodzie i tak się do mnie przywiązał jak pies. Nikt inny na niego nie siądzie, bo go zrzuci. Wystarczy mi na niego zawołać, żeby przybiegł. Gdy spadnę z niego, zatrzyma się. Podkuć go mogę ja, a gdy kowal, to tylko w moim towarzystwie.
   Mówił to wszystko już po raz któryś. Ale był znany z tego, że o swoim koniu mógł mówić bez końca. Teraz chyba dla samego mówienia: żeby nie milczeć czy żeby mniej marznąć.
   – Teraz w lesie, gdy przyszło pod gołym niebem nocować, to spałem przy nim. Grzał mnie. Nigdy mnie nie nadepnął. Naprawdę, nie wyobrażam sobie, że mógłbym go stracić. Mówisz, że każdy prawdziwy kawalerzysta musi przynajmniej raz konia stracić. Ale we wszystkim na świecie są wyjątki. Tu też może tak być.
   – Zazdroszczę ci twojego ogiera, ale może jeszcze bardziej, że masz popręgi dopasowane. Bo moje są za luźne.
   – No to jak ty możesz tak jeździć.
   – Jak ty możesz. Nie mogę. Ale i kiedy mam to zrobić. Gonią mnie z kąta w kąt, a na to trzeba czasu. Siedzę tylko tak na olaboga.
   – No to po co żeś wyjechał na zwiad. Spotkamy, nie daj Boże, jakiś silniejszy oddział, to się nie wyzbierasz ani do gonitwy, ani do ucieczki, ani do walki.
   – A pytał się mnie kto o takie sprawy? W dodatku moja kobyła nosi w sobie słodką tajemnicę. Jak się zatnie, to stanie i ani rusz. To chyba odziedziczyła po swoim właścicielu, młynarzu, od którego ją wziąłem. Szczęście, że jest nas piętnastu chłopa. Tylko czy my dobrze jedziemy, miała być po tych wrzosowiskach brzezina.
   – Coś tam majaczy, to chyba… Rany Boskie! Kozacy! Chłopcy! Na nich, w imię Boże!
   Piotrowski poderwał ułanów i jak byli zmęczeni, zmarznięci i senni, ruszyli do lotu. Spiął konia i on – chciał spiąć, bo nic z tego nie wyszło. Kobyła zamarła. Koledzy pognali, Kozacy znikli. A on został ze szkapą wrośniętą w błoto. Ani rusz. Ani w prawo, ani w lewo, ani naprzód, ani w tył. Próbował na spokojnie. Poklepał ją przyjacielsko po karku, nachylił się nad jej grzywą, poszeptał jej do ucha:
   – Spokojnie, spokojnie.
   Ale ona nie reagowała. Wobec tego podciął ją ostrogami. Nic nie pomogło. Za chwilę posłyszał powracający tętent koni. Teraz Kozacy z essaułą na czele gonili jego ułanów. Przyparli ich do lasku brzezinowego. Patrzył na walkę, która toczyła się przed jego oczami w głębokiej wacie mgły, jak widz w teatrze. Wciąż liczył, że koń wreszcie się ruszy, ale daremnie. Zeskoczyć z siodła i iść pieszo kolegom na pomoc – byłoby samobójstwem. Kozacy rozsiekaliby go i stratowali. A więc czekać. Na szczęście wciąż jakimś cudem nie zwracali na niego uwagi – jakby był ze szkła.
   Z głębi tego mleka, które się przed nim rozciągało, dochodził szczęk broni, wrzask ludzi, kwik koni. Coraz z tego gęstego oparu wychodziły, uwyraźniały się zjawy ludzi i koni, nabierały kształtów plastycznych i kolorów, i znowu się wtapiały w mleko mgły. Ale potyczka zbliżała się ku niemu, sterczącemu na rozkraczonej kobyle, która tylko strzygła uszami. Nie pozostawało mu nic innego jak liczyć, obliczać, porównywać swoich i Kozaków. W końcu na spokojnie doszedł do stwierdzenia, że potyczka jest wygrana przez Kozaków. Na dobitek nagle usłyszał kolejny strzał rewolwerowy i zobaczył, że zapada się pod Frankiem koń. Jakby na ironię przypomniało mu się, co Franek o tym swoim ukochanym koniu opowiadał – jak go wychowywał od źrebięcia. „No to i po ptokach” – powiedział do siebie.
   Że potyczkę wygrali, również jako rzecz pewną oceniło paru Kozaków, którzy jakby dopiero teraz spostrzegli go stojącego samotnie i w pięciu rzucili się w jego kierunku. Widział wypadające z mgły, błyskawicznie rosnące ich postacie, przyrośnięte do koni.
   – Nie ujdiosz! Nie ujdiosz! – wrzeszczeli.
   Śmiesznie mu to zabrzmiało, bo przecież gdyby nawet chciał, nie był w stanie uciec. Widział zbliżający się swój koniec. Patrzył na skierowane w niego piki. Jeszcze pięćdziesiąt metrów. Czterdzieści. Trzydzieści. Kobyła tkwiła w bezruchu. Jeszcze moment i rozerwą go pikami. Nie było wyjścia. Już w ostatnim momencie, gdy byli tuż, tuż, wysunął prawą nogę ze strzemienia, przerzucił ją przez grzbiet koński i wisząc na lewym strzemieniu schował się cały za konia. Wyszarpnął szablę i na kształt piki skierował w pierwszego jeźdźca. Ten zdążył jego manewr zobaczyć i odbił w ostatniej chwili, ale już drugi nadział się na nią. Potem przelatywali następni nad nim, zaskoczeni jego nieobecnością na koniu. Nagle poczuł szarpnięcie u szyi, które o mało co a zerwałoby go ze strzemienia. To któryś z Kozaków, idąc dzidą tuż nad siodłem, złapał jego burkę, która sfałdowała się na jego plecach, i poniósł ją ze sobą – na szczęście sprzączka pod brodą puściła. W tym momencie poczuł, że zjeżdża w dół na strzemieniu. No, tak też się stać musiało. Popręgi za luźne. Siodło zjechało pod brzuch konia. Nie miał czasu na żadne operacje. Teraz był na oklep na koniu, jak pastuch jadący do wodopoju. Dopiero w tym momencie doszło do niego, co się dzieje na drugim planie. Franek po stracie konia oszalał. Zaczął kląć straszliwie. Płakał i klął. Zobaczył go kątem oka, jak wskoczył na jakiegoś bezpańskiego konia ułańskiego i zaczął rąbać szablą jak opętany. Ale to było na dalekim planie, bo już wracali jego Kozacy. Na szczęście popełniali ten sam błąd, co poprzednio. Dlatego miał przynajmniej jeszcze parę chwil życia. Szli z jednej strony. Wytracili pierwszą szybkość, robiąc koło. Szli jak poprzednio, z pikami skierowanymi w niego. Byle tylko mu nogi nie zdrętwiały, którymi obejmował z całych sił kobyłę. Byle oko nie zawiodło. „Zaczyna się zabawa z pikami” – mruknął do siebie. To było ich podstawowe ćwiczenie, które w domu powtarzali bez końca, przy każdej zabawie na koniach – które ćwiczyli na zgrupowaniu w Kazimierzu nad Wisłą. „Kozak atakuje cię piką, a ty szablą «mach» i pika idzie w górę, a ty Kozaczynę «pach» przez gębę”. Wtedy były ćwiczenia, teraz gra o życie. I tu nie jeden Kozak, ale pięciu, na szczęście po kolei. „I trochę za ciężka szabla na takie błyskawiczne ruchy”. Ale też był chłopiskiem na schwał, znanym siłaczem. „No, spróbujemy”. Idzie pika, już tuż tuż. Teraz. Mach! I druga, i trzecia. Żeby to był koń, a nie ta krowa. Tańczył na niej, unikając w ostatnich ułamkach sekundy ostrza, które zdawało się już tkwić w jego piersiach, w brzuchu, twarzy, wyrzucał pikę w górę i lekkim ruchem nastawiał szablę na nadjeżdżającego Kozaka. Zgrabny był, to się wymknął z pułapki. Niezgrabny, to się nadziewał. Przelecieli. Ale na drugim planie było już po potyczce. Franek sprawę zakończył i oddział rozgonił. Jedni byli na śniegu, inni pouciekali. Powstańcy zapanowali nad sytuacją. „Wracają moi Kozacy”. Teraz już wreszcie przestali popełniać błędy. Otoczyli go kołem, podchodzili ostrożnie. „Na szable to wy za dużo rozumu nie macie” – mówił do siebie. Chcieli go zabić po prostu jednym ciosem znad głowy. „Ale na to ja jestem lepszy”. Byle tylko nie uderzyli wszyscy naraz. Teraz jego ciężka szabla wykazała swoje zalety. Parował te śmiertelne ciosy z łatwością i odgryzał się natychmiast, gdy tylko któryś znalazł się w zasięgu jego szabli. „Gdybym był w siodle i w strzemionach, i na koniu a nie na tym bydlęciu, to ja bym wam pokazał, gdzie pieprz rośnie”. Ale wiedział, że wcześniej czy później skończy się ta zabawa jego śmiercią. Jedno fałszywe uderzenie, odbicie i koniec. Jeszcze jeden fałszywy ruch, a spadnie z tej kobyły, bo już mu nogi odmawiały posłuszeństwa i mięśnie ud tak go bolały, jakby mu ktoś nogi rozrywał. Jedyny ratunek we Franku i jego ułanach. „Czy on faktycznie nie widzi, co się tu dzieje, w jakiej jestem opresji?” A ten wciąż nie nadchodził, jeszcze się za Kozakami uganiał. Aż wreszcie. Wreszcie zobaczył, że wypada z mgły wraz z dwoma ułanami. Wciąż jeszcze z tą samą wściekłością, z którą rozniósł tamtą grupę, teraz natarł na jego prześladowców. Pierwszego rąbnął na odlew – chyba mu cała głowę odciął jak makówkę – z drugim starł się koniem, wyrzucił go z siodła, przybił do ziemi. Pozostałymi dwoma zajęli się ułani. Ostatniego Kozaka, który cofając się przed rozwścieczonym Frankiem wpadł na niego, schwycił za szyję żelaznym uściskiem i tak zwalili się obaj z koni na śnieg. Kozak oporu już nie stawiał, tylko wołał o litość. Zeskoczył i Franek z konia, żeby przynajmniej jednego żywego i zdrowego Kozaka, zgodnie z poleceniem, do dowództwa zaprowadzić, żeby tam mogli od niego języka zasięgnąć. I gdy już było po wszystkim, i roztworzył ramiona, aby się Frankowi rzucić na szyję, ten, na nic nie zważając, rozryczał się jak dzieciak:
   – Ale konia, konia mi sukinsyny ubiły.