Biblioteka


6.
GDY TRZEBA RATOWAĆ – TO RATOWAĆ




6.
GDY TRZEBA RATOWAĆ – TO RATOWAĆ


Nie bluźń, żem zranił Cię lub jeszcze ranię
Bom ci ustąpił na mil sześć tysięcy;
I pochowałem łzy me w Oceanie
Na pereł więcej!…
                            C.K.Norwid: Trzy zwrotki




   – Nie wiedziałam, że on jest alkoholikiem. Nie żebym nie była zorientowana, że lubi się napić, ale on to bagatelizował. Mówił, że tylko tak od święta, że jak się jakaś okazja nadarzy, że trudno jest odmawiać, gdy się jest w towarzystwie i wszyscy piją. A więc on tak dla towarzystwa. Obiecywał zresztą, że to dla mnie zmieni, że jeżeli mi tak bardzo na tym zależy, jeżeli mi o to się rozchodzi, to on zerwie zupełnie z alkoholem. Kochałam go, tak jak i kocham, i wierzyłam w to, co powtarzał. Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest uzależnienie, że gdy przychodzi na niego taki okres, to wtedy jest horror.
   – Pił tylko w domu?
   – Pił w domu, pił na mieście. Policja dzwoniła, żebym go zabrała z ulicy albo z izby wytrzeźwień. Ludzie dzwonili, żebym przyszła go odebrać, bo leży nieprzytomny dosłownie pod płotem. Ile się wstydu najadłam za niego i za siebie. W domu trwało moje ciągłe przeszukiwanie skrytek, zakamarków, gdzie melinował flachy. I te potworne awantury. Gdy odkrył, że mu wzięłam i wylałam. Bo pokazywałam pustą flachę, żeby nie było wątpliwości. Gdy był pijany, przewracał się na podłogę, spadał z krzesła. Rzucał się na mnie. Dochodziło do szamotaniny, do rzucania przedmiotami. Płacz dzieci, rozpacz dzieci, przestrach w ich oczach, uciekanie do sąsiadów. Zanieczyszczone mieszkanie wymiocinami – ubikacja, kuchnia, pokój, łóżko, pościel. A do tego domagał się współżycia ze mną w takim stanie. A ja nie mogłam. Brzydziłam się nim.
   – I co dalej?
   – Aż nie wytrzymałam, bo myślałam, że zwariuję. Zabrałam dzieci i to, co najpotrzebniejsze i uciekłam do rodziców. Przychodził wtedy, gdy był pijany i domagał się, żebym wróciła. Awanturował się na klatce schodowej. Aż po wzywanie policji przez sąsiadów. Albo przychodził, gdy był trzeźwy, i prosił, żebym wróciła.
   – Dała się pani namówić?
   – Dałam się namówić. Wróciłam. Zdawało się, że będzie dobrze. Ale to dobre trwało bardzo krótko. Wrócił horror. To samo, a może jeszcze gorzej. Z rękoczynami. Byłam posiniaczona, poobijana.
   – Co pani zrobiła?
   – Uciekłam znowu. Ale powiedziałam sobie: jak długo tak można, albo – albo. Zaczęłam się rozglądać za jakimś ratunkiem, choć nie wierzyłam, że taki jest. Namawiali mnie, żebym wzięła rozwód, że będą mi świadczyć w sądzie. Mówili, że jestem jeszcze młoda, mam życie przed sobą, mogę sobie je inaczej urządzić. Ale ja odpowiadałam, że go kochałam i kocham, że nie potrafiłabym żyć, wiedząc, że mam czyste mieszkanie i ciepłe w zimie, a on się gdzieś poniewiera po przytułkach.
   – I zlitowała się pani?
   – Wróciłam, aby go namówić, gdy będzie trzeźwy, na kurację odwykową. Zastrzegłam się, że nie chcę go do tego przymuszać, że to on sam musi zdecydować, musi sam chcieć się wyrwać z tego nałogu.
   – Co on na to?
   – Bronił się. Prawie się obraził. Powtarzał, że nie jest alkoholikiem. Bo jakby chciał, mógł przestać, że nie jest uzależniony. Ubłagałam. Poszliśmy razem.
   – I udało się? 
   – I nie udało się. Byłam w skrajnej rozpaczy. Ale to mnie utwierdziło w przekonaniu, że wszystko zależy od niego, od jego dobrej woli. Trzeba więc wzmocnić jego człowieczeństwo, a nie ograniczać się do samej sprawy alkoholizmu. Trzeba wzbogacić jego życie, bo jest puste – praca, która go nie satysfakcjonuje, i odpoczynek. Użaliłam się nad nim: co on ma z tego życia? Zobaczyłam smutne jego egzystowanie. Postanowiłam: napełnić je – mówiąc szumnie – wartościami ogólnoludzkimi, rozbudować jego życie kulturalne.
   – Jak pani to zrobiła?
   – Zaczęłam delikatnie, żeby go nie zrażać. W sobotę czy w niedzielę, czasem nawet już w piątek wieczorem – jakiś dobry teatr, koncert, przyjaciele z okazji imienin, urodzin, rocznicy ślubu, wystawa. On lubi dobre obrazy. No i – zaryzykowałam – kościół w niedzielę. Dotąd w niedziele nie chodził na Mszę świętą. Ot tak, do kościoła od wielkich dzwonów – Boże Narodzenie i Wielkanoc. Znalazłam mu kościół z mądrymi kazaniami. Z pewnymi oporami, ale przystał w końcu.
   – No to pani zwyciężyła.
   – Ale muszę przyznać, pod skórą nosiłam strach: że kiedyś rozleci się, że wróci horror. Ale jakoś nie. Aż kiedyś przypadkiem powiedział, tak jak gdyby od niechcenia, jakby nawiązując do jakiejś okoliczności: „A, to mnie nie dotyczy. Ja już nie piję. Swoją cysternę wypróżniłem”. Uśmiechał się do siebie. Zamarłam, żeby nie zdmuchnąć tego czegoś, czego byłam świadkiem. Nie spytałam, jak to się stało, skąd on na to przyszedł.
   – Nie dowiedziała się pani?
   – Ale on wyczuł to moje wyczekiwanie. Powiedział krótko: „Trzeba przynajmniej raz spotkać się ze śmiercią oko w oko”. Tylko tyle. Bałam się dotknąć tajemnicy, której rąbka on mi uchylił. Resztę ksiądz wie, bo był u księdza do spowiedzi. Pierwszy raz od tylu lat.