Biblioteka


4.
PRAWO DO ŚMIERCI W DOMU




4.
PRAWO DO ŚMIERCI W DOMU


Jak to? Coś rzekła!  Gdy kochać przestanę?
Ach nie, Elwiro, serc naszych złączenie,
To z twoim mego  równe uderzenie. 
                                       
A. Fredro: Mąż i żona



   
   Śmierć przyjdzie wcześniej lub później. Choć zawsze przychodzi nie w porę. Gdy wcześniej przyjdzie niż przyjść powinna, to żal nieutulony. Bo odszedł ten, który był głową, najwyższym autorytetem, ostatecznym decydentem, bez którego trudno sobie wyobrazić dalsze życie, który prowadził, organizował, stanowił. Bo odeszła ta, która mogła jeszcze pożyć, być pomocą mężowi i dzieciom, podporą domu, dobrym duchem. Ta która tworzyła klimat, nadawała styl, budowała atmosferę. To płacz bezbrzeżny. Bo gdy odejdzie za wczas, to wdowieństwo nieznośne, to smutne sieroctwo.
   Ale czy nie lepiej odejść za wczas niż za późno. Siedzę naprzeciwko mężczyzny w sile wieku, który mi mówi:
   – Tam ma dobrze. Czyściutko, dobra opieka, nadzór lekarski. Jestem u niej raz w tygodniu. Czasem mnie już nie poznaje. Nie jest sama w pokoju. Ma za sąsiadkę kobietę w podobnym stanie jak i ona.
   Przerywa. Może czuje moją dezaprobatę, bo zaczyna się tłumaczyć:
   – Przecież nie mogę sobie niszczyć życia. Ani ja, ani moje dzieci. Pracuję jeszcze zawodowo. Dzieci też mają czas zajęty, terminy mocno napięte.
   – A nie można by zorganizować parę pielęgniarek – przerywam mu delikatnie – które dyżurowałyby na zmianę przy niej w domu?
   – Braliśmy pod uwagę i taką wersję, ale wspólnie doszliśmy do przekonania, że lepszy będzie dom spokojnej starości. Przecież, gdy jest bardziej przytomna, może sobie otworzyć telewizję – dodaje ni w pięć, ni w dziesięć.
   Ten telewizor dobił mnie ostatecznie. A pomysłu z pielęgniarką dochodzącą czy nawet z pielęgniarkami dochodzącymi nie wymyśliłem sam. Przyglądałem się do niedawna ze współczuciem, ale i podziwem, takiemu domowi – ze współczuciem, ale i z radością – gdzie mąż, profesor wyższej uczelni, po dwóch wylewach, całkowicie unieruchomiony, żona, również profesor wyższej uczelni, jeszcze czynna, a więc poza domem większość dnia, nie byłaby w stanie nim się opiekować. Tym bardziej, że trzeba wszystko przy mężu zrobić. A na dodatek należy nadmienić, że to był człowiek niełatwy. Zresztą nigdy łatwy nie był. W chorobie ostrości nawet się nasiliły. Mówi mi żona:
   – Słyszałam od moich i jego znajomych wiele razy: „Czemu go nie oddasz do domu opieki? Są takie domy, drogie bo drogie, ale gwarantują w miarę luksusowe warunki. Po co się mordujesz sama? Tym bardziej że wasze dzieci są w świecie i nie mogą ci pomóc”. Odpowiadałam krótko, nie wdając się w dyskusję: „Ślubowałam: „Aż do śmierci”. Ślubowałam, dobrze?”
   Oczywiście, wszystko może się zdarzyć. I są sytuacje, które nie sposób tu podawać. Są więc wyjątki od reguły i trzeba chorą żonę czy chorego męża umieścić na jakiś czas w szpitalu. Ale reguła powinna zostać ta sama. A ona brzmi: Nie wyrzucaj go z domu. Nie wyrzucaj jej z domu. Do umieralni, czyli do domu starców.
   Nie zapomnę takiej tragicznej śmierci kobiety, która – leżąc w szpitalu – kiedy traciła przytomność, coraz częściej zrywała wpięte w jej żyły igły. Córka akuratnie wpadła na ten moment do niej i upomina ją: „Mamo, mamo nie rób tak! Co ty chcesz?”, a ona jakby na sekundę ocknęła się i szeptała na wpół przytomnie, na wpół nieprzytomnie: „Ja chcę do domu, do domu”.
   Nie wyrzucaj męża z domu, żony z domu, gdy chce w nim umrzeć. Bo w miejscu, które nazywa się chyba na ironię „domem spokojnej starości” umiera się źle. Tak jak i w szpitalu. Bywa, że pielęgniarka wyrwie spod głowy poduszkę, przyrzuci ciało prześcieradłem i odejdzie, zastawiając łóżko parawanem. Pozwól żonie umrzeć w domu. Pozwól mężowi umrzeć w domu. Nie wyrzucaj go z domu, za którym tęskni, bo go budował, żeby ci dobrze było.