Biblioteka



s. 6.



 



     – A co to będzie? – spytał Maks, podchodząc do jego płótna.
     – Obrazek o chłopcu, który szedł po wodę życia.
     – Po co?
     – Po wodę życia. Do złotego drzewa. Za siedem gór i siedem lasów. Nie wiem, czy tę bajkę znasz. Bardzo jest piękna i śliczny ma sens – że różne potwory i ładne nimfy, i przepaście każdy znajduje na tej drodze. Szkoda, że tego nie da się tak dosłownie namalować. Chociaż kto wie? Trzeba by stylizować. Bo, po malarsku rzecz biorąc, bardzo jest trudno grozę i tajemniczość takiej drogi oddać. Ale sens piękny, bo kto wody życia nie szuka. I malarz, i zakonnik, i poeta. Nawet Chrystus Pan o niej mówił – ale mówił, że w Nim jest to źródło, a nie za górami.
     – Adam, kto ci to kupi. Bierz ze mnie przykład. Konie, batalie. Że ci wymienię niektóre z moich ostatnich obrazów: „Kozacy kubańscy”, „Rekonesans szaserów z 1831”, „Wieczornica”, „Pojedynek Tarły z Poniatowskim”, „Szwoleżerowie bawarscy w marszu”, „Huzarzy austriaccy na flankierach”. Jestem obok Józefa Brandta najbardziej verkäuflich. Tego ludzie szukają. Kto jest Maksymilian Gierymski, wszyscy wiedzą w kraju i w Europie. Niedawno nawet był kupiec, pan Wallis, z Londynu i obstalował obraz za 90 funtów, to jest prawie 1080 guldenów. A „Huzarów austriackich na flankierach” zakupił sam cesarz Franciszek Józef – zachichotał. – Tylko sknera. Zapłacił za nich jedynie 200 guldenów. A mógłbym za niego dostać przynajmniej 500 guldenów. Ale nie narzekam. Teraz już wszyscy wiedzą, że Maksa Gierymskiego kupił cesarz Franciszek Józef i stąd następne moje obrazy kunsthandlerzy będą sprzedawać przynajmniej 100 procent, jak nie 200 procent, drożej. Widzisz, za pomocą tych pięciu palców…
     – Maksiu, Maksiu, ty wiesz, co na ten temat myślę i nie zaczynaj ze mną. Tego, żeś zaraz po powstaniu namalował „Kozaków” i że kupił ich generał Berg, ani ja ci nie daruję, ani żaden z Polaków. I to powinno być dla ciebie ostrzeżeniem, żebyś swojej duszy nie zaprzedał diabłu pieniądza i sławy.
     – A co – odpowiedział buńczucznie Maks – ale za te pieniądze przyjechałem tutaj, do Monachium, wynająłem mieszkanie, pracownię i miałem co jeść. Inaczej bym siedział w Królestwie, nie wiedział, jak się na świecie maluje, co świat lubi, a co najważniejsze, zdychałbym z głodu i miał gruźlicę. A tak a propos jedzenia. Masz mnie czym poczęstować, bo już zapomniałem o obiedzie?
     – Są gotowane ziemniaki z wczoraj. Salzkartoffel. Pokraję, przysmażę na smalcu. Do tego jajecznica i herbata. Może być?
     – Znakomicie. A jeżeli chodzi o pracę, to ty nie stoisz krócej przed sztalugami niż ja. Różnica między nami ta, że po pierwsze, ja pracuję szybciej niż ty. Ty skończyć nie potrafisz obrazu i bez przerwy poprawiasz, a mój dawno sprzedany. A po drugie, że ja maluję to, co ludzie lubią, a ty malujesz to, co ty lubisz. Poczekaj, ja się zajmę jajecznicą, a ty rób te ziemniaki. Ale ty jesteś kolorysta. To fakt, drugiego takiego nie ma między nami. Jeżeli nawet masz słabszy rysunek, to przecież w obrazie najważniejszy jest kolor. Tylko coś tych jajek niewiele, wystarczy po trzy na twarz?
     – Wystarczy.
     – A już myślałem, że skończysz z twoimi dziwnymi tematami, jak „Sjesta włoska” czy „Ogród miłości” – wszystko w ciemnych nastrojach. A teraz znowu „Chłopiec szukający wody życia”! Znowu będzie noc i ciemny las. Nieprawda? Kto to kupi, powtarzam.
     – Maks, poczekaj: ja wiem, że cały świat zna nazwisko Maksymiliana Gierymskiego. I bardzo się cieszę. Powiem ci coś więcej. Nie dlatego, że malujesz konie i batalie. Ale że malujesz bardzo dobrze. I życzę ci, żeby płacili jak najwięcej. Ale ja mam swoją, inną filozofię. Maluję to, co mi w duszy śpiewa, albo trzeszczy – uśmiechnął się smutno. – Do powstania nie wrócę. Może kiedyś. Ale ty spróbuj. Walczyłeś przecież na Mazowszu w partii Oksińskiego. Zamiast Czerkiesów i Kozaków maluj powstańców – jak potrafisz. Ja nie jestem w stanie. Powstanie śni mi się po nocach. Zrywam się mokry od strachu. Powstanie chodzi mi po głowie w ciągu dnia. Gryzę się nim tak jak całą Polską. Czasem zdaje mi się, że będę z wściekłości, z rozpaczy obgryzać nogi od stołu. Maluję moje wymyślone „michałki”, żeby odpocząć, żeby uciec, żeby się uspokoić, żeby nie zwariować. Wtedy, gdy je maluję, mam trochę ciszy.
     – Mów, mów, ale kraj te ziemniaki, bo my jeszcze mamy przed sobą kawiarnię dzisiaj. Nie wiem, może się mylę, ale tak czuję, że cię wyraźnie ciągnie w stronę malarstwa religijnego. Otóż muszę ci powiedzieć moje zdanie na ten temat. Otóż uważam, że malarstwo religijne nie może istnieć w naszych czasach, gdyż sceptycyzm filozoficzny…
     – Jak to ty, Maks, mówisz, że…
     – Malarstwo religijne nie może istnieć w naszych czasach, gdyż sceptycyzm filozoficzny przeniknął wszystkie warstwy społeczne.
     – Nie bardzo rozumiem, co ty rozumiesz pod słowem „sceptycyzm filozoficzny”. Nie studiowałem specjalnie filozofii, ale, jak znam życie, jest przynajmniej parę filozofii. I tak je załatwiać jednym słowem „sceptycyzm filozoficzny”, to chyba nie to sformułowanie.
     – Nie wchodźmy w szczegóły. Powiem jedno, człowiek jako tako wykształcony, a takim przynajmniej artysta być musi, nie może szczerze pogodzić w sobie sprzecznych przekonań, jakie w nim doświadczenie życiowe i dogmaty wiary wyrabiają.
     – Maksiu, coś ty zaczynasz pleść jak Piekarski na mękach. Co ty opowiadasz, jakie doświadczenie życiowe i jakie dogmaty sobie zaprzeczają. Chybaś pomylił audytorium. Jedz jajecznicę, bo ci stygnie, ale nie mów do mnie takich rzeczy, bo cię przestanę szanować.
     – Przyznasz, że ideał wieków średnich nie jest ideałem naszym. Posługujemy się tylko figurami, które już dawno straciły to znaczenie, jakie niegdyś miały i mieć mogły. Oczywiście, obrazy i rzeźby religijne, chorały i kantyczki nie przestaną nigdy zajmować nas jako słowa ludzi, którzy czuli, którzy wierzyli i byli gotowi za swoją wiarę umierać. Schylmy więc czoła przed ich utworami szczerze natchnionymi, lecz nie czując tak jak oni, nie udawajmy ich sposobów wyrażania uczuć.
     – Maks, zaczynasz mnie naprawdę denerwować. Nie jestem matematyk, ale nie lubię nieścisłości. Co to znaczy: ideał wieków średnich. Nie rozumiem, o czym mówisz. Znowu, nie jestem specjalistą od średniowiecza, ale mam pytanie: czy świętego Franciszka z Asyżu uważasz za człowieka średniowiecza?
     – I to jeszcze jak.
     – No to daj ci Boże zdrowie. Kochany, to świadczy, że nie wiesz, o czym mówisz. Przecież on był – jeżeli lubisz to słowo – pełną gębą humanistą. Życzę ci i sobie, żebyśmy choć trochę mieli takie ideały jak on. Przyznam, że byłbym takim samym głąbem jak ty w tej materii, ale tak się złożyło, że mój w pewnym sensie mecenas i protektor, Lucjan Siemieński, w końcu profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, specjalista w tej branży, napisał parę książeczek o tym człowieku i jestem teraz, tak jak on tak i ja, zupełnie zafascynowany tym człowiekiem. Mówimy bardzo dużo na temat modelu współczesnego człowieka, z troską czy nawet z przerażeniem, bo mu grozi praktyczny materializm, zafascynowanie rzeczą, a odejście od tego, czym są wartości tego typu jak człowiek, jak ludzkość, jak braterstwo międzyludzkie, jak dzielenie się dobrami z wszystkimi warstwami społeczeństwa. Sięgnij po niego. On – w oparciu o Ewangelię – rozwiązał te sprawy teoretycznie i praktycznie.
     – Uważaj, bo woda się gotuje na herbatę. Ale jak mówisz o rozwiązywaniu: musisz przyznać, że chrześcijaństwo nie rozwiązało wielu podstawowych, współczesnych, palących zagadnień społecznych. Może nie powinniśmy mieć pretensji. Powstało przed prawie dwoma tysiącami lat.
     – Nie bardzo wiem, o jakich problemach mówisz.
     – Choćby o sprawie podziału dóbr, o kwestii agrarnej, robotniczej – o współczesnym proletariacie.
     – To chrześcijanie nie rozwiązali ich. Nie chrześcijaństwo. Gdy tak cię słucham, to gotów jestem ciebie podejrzewać, że nie miałeś Ewangelii w rękach. Jeżeli tylko szukasz rewolucjonisty, to nie znam większego niż Chrystus. Żebyś sobie nie zadawał zbytniego trudu, to przeczytaj choćby tylko spokojnie Kazanie na Górze, a włosy ci dęba staną. I nie tylko w kontekście ówczesnego myślenia ale i współczesnego.
     – Może masz rację, ale co z tego, jeżeli chrześcijanie z tego nie wyciągnęli ani nie wyciągają żadnych konsekwencji.
     – Kto wyciągnął, ten wyciągnął. Weź świętego Franciszka z Asyżu. Tylko nie od strony cudowności, umartwień, stygmatów czy anegdot. On prezentuje sposób na życie. Zechciej tylko popatrzeć na Ewangelię tylko od tej strony, a masz cały program społeczny jak na dłoni. Stosunek człowieka do dóbr materialnych. Bo nie gromadzi, bo jest w drodze, bo wciąż daje, służy. Właśnie. Stosunek człowieka do człowieka. Stosunek człowieka do drugiego, który żyje w jakiejkolwiek potrzebie. Stary, jak daleko jest zaangażowany Jezus w sprawy drugiego człowieka, to wystarczy spytać, za co, według Jezusa, człowiek będzie zbawiony albo potępiony. No, powiedz, przecież jesteś i chrześcijaninem, i katolikiem. Twoim prywatnym zdaniem. Co decyduje o zbawieniu człowieka? Jak Jezus naucza? No?
     – Nie jestem teologiem, nie znam się na tym. Kończ herbatę, bo będziemy musieli wnet już iść.
     – Ale jesteś człowiekiem, który idzie ku śmierci i który musi sobie zdawać sprawę, za co będzie rozliczany. Jak Jezus uczy. Za co?
     – Ja wiem? Za modlitwę. Za uczęszczanie na Mszę świętą. O, już wiem, przecież za zachowywanie dziesięciorga przykazań.
     – Ciepło, ciepło, ale to jeszcze za mało wyraźne. Dziesięć przykazań Bożych Jezus zakładał jako samo przez się zrozumiałe. Ale ten charakterystyczny akcent, który położył, jest głębszy, wyrazistszy. Otóż Pan Jezus opowiadając, jak będzie wyglądał sąd ostateczny, podaje wyraźnie sześć warunków, od których będzie zależało nasze zbawienie czy potępienie: byłem głodny, byłem spragniony, byłem nagi, byłem chory, byłem w więzieniu, byłem podróżnym. I od tego zależy wasze zbawienie: jak się wobec mnie zachowacie. Co chcesz więcej. A na dodatek… Choć sam się łapię na tym, że tak mówię: „na dodatek”, a przecież to prawda wstrząsająca w swojej wymowie: Jezus utożsamia się z człowiekiem będącym w trudnej sytuacji. I to wszystko nie stanowi ekskluzywnego programu dla zakonników i zakonnic, ale jest conditio sine qua non każdego chrześcijanina.
     – No, to przyznam się, że nie znałem chrześcijaństwa od tej strony. Ale chyba nie jestem wyjątkiem. Świat cały – ba, chrześcijanie sami nie znają swojego chrześcijaństwa od tej strony. Podaj mi jeszcze talerze ze stołu i nalej ciepłej wody do drugiego cebrzyczka na przepłukanie naczyń.
     – Masz rację. Może zostaliśmy zaskoczeni błyskawicznym rozwojem świata w ostatnim wieku czy dwóch wiekach. Nie nadążyliśmy. Nie potrafiliśmy zacząć inaczej myśleć. Tkwimy stale w jakichś średniowiecznych strukturach myślenia na tematy społeczne. Zagadnienie miłości bliźniego ogranicza się nam do jałmużny rzuconej żebrakowi. A tu trzeba przebudowy struktur społecznych, a to są zagadnienia nie tylko wobec jednostki, ale wobec społeczeństw. Trzeba przebudowy ustrojów nie tylko poszczególnych państw ale wszystkich państw, takiej przebudowy, takich ustrojów, które by ratowały ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji, tu trzeba świadomego wysiłku zbiorowego wypływającego z troski o ludzi starych, chorych, kalekich, bezradnych. Systemów ubezpieczeń, szpitali, obsługi lekarskiej, domów starców.
     – Ale jak jesteśmy przy reformie świata, to z tego wynika, że najwyższy czas, abyśmy poszli na kawę do Tambossiego pod Arkady. No, ubieraj się, ubieraj.
     – I bardzo dobrze.
     Już mył ręce i twarz, zdejmował fartuch, wkładał wyjściowe ubranie, które trzymał w szafie w pracowni Maksa, choć mieszkał tuż obok – za ścianą – na Landwehrstrasse 23.
     – Jesteś gotowy? No, znakomicie.
     Przyglądał mu się.
     – Dopiero teraz jest prawdziwy Maksymilian Gierymski, elegancki.
     – Pragnę wyglądać jak urzędnik pruski.
     – Chodź, idziemy. Dokładnie jak urzędnik pruski, włosy na skroniach starannie uczesane w skrzydełka. Na głowie jedwab kapelusza, świeże glansowane rękawiczki, laseczka do wywijania – cały Gierymski Maksymilian, nie mylić z Aleksandrem. Szczyt elegancji i dystynkcji.
     – No, no, jeżeli to tylko elegancji, bo w dystynkcji ciebie nikt nie prześcignie, choć się pozornie o to nie starasz. A może faktycznie się o to nie starasz. Kto cię tam wie. Ale wracając do twego studiowania w Monachium, ty sobie weź pod uwagę: Dzieduszycki dał ci stypendium na rok. Ale nie przedłuży, gdy zobaczy, że ty zamiast obrazów z historii Polski malujesz swoje „michałki”.
     – Nie to nie.
     Schodzili z piętra. Schody zawsze – mimo że proteza była znakomita – stanowiły niejaką trudność.
     – Tak znowu nie mów. Sam musisz przyznać, że Monachium to Monachium. Możesz sobie porównać, bo w Warszawie, jak zdałeś maturę, w 1865 roku poszedłeś do Szkoły Sztuk Pięknych.
     – Nawiasem mówiąc, mieszczącej się w Pałacu Kazimierzowskim na Krakowskim Przedmieściu.
     Wyszli na ulicę. Tu czuł się już swobodnie. Na płaskim terenie dawał sobie radę, nie miał większych kłopotów, choć dla zabezpieczenia lubił mieć w ręce laskę.
     – Ale ją 15 kwietnia 1886 roku Rosjanie zamknęli, bo zaczęła nabierać wielkiego znaczenia.
     – Wszystko jedno. Potem był u ciebie Kraków.
     – Nie, nie, najpierw była Gandawa.
     – A tak. No, patrzcie państwo, taki młody, a już tyle podróżował po świecie. Istny globtrotter, szukający sztuki malarskiej. Siedziałeś w Gandawie w 1866 na 67.
     – Ale Gandawa to było przymierzanie się do studiów inżynieryjnych – zgodnie z życzeniem rodziny.
     – No, ale w 1868 był Paryż i studiowałeś u Karola Goetza.
     – Paryż był wtedy wciąż matejkowski. Na naszego wielkiego rodaka sypał się istny deszcz złotych medali, rok za rokiem. Fakt bezprecedensowy. W 1865 za „Skargę”, 86 za „Reytana”, 87 za „Sejm w Warszawie”.
     – No i on porwał cię swoim urokiem do Krakowa w 1869, nie wiadomo po co. Ty zachwycony Matejką – nie mogę sobie wyobrazić.
     – Każdy ma swoje grzechy młodości.
     Dzień był ciepły i pogodny. Po błękitnym niebie wędrowały białe obłoki. Zgodnie z monachijskim zwyczajem – jako że pora była późnopopołudniowa – restauracje i kawiarnie były przepełnione. Niektóre wyszły aż na ulice, ustawiając dla swych gości na trotuarach i skwerach białe metalowe stoliki i krzesełka.
     – Tak, siak czy owak w Krakowie poznałem hrabiego Włodzimierza Dzieduszyckiego, za którego pieniądze teraz siedzę w Monachium ten rok akademicki 1869/70. Jemu też zawdzięczam, że poznałem Lucjana Siemieńskiego i jego żonę Ludwikę, z domu Potocką – cudowna rodzina.
     – Z pięknymi córkami.
     – A tak. Klementyna, Maria, Lucyna, Ludwika, Zofia i Teresa.
     – Powinieneś ich wyliczanie rozpocząć od Lucyny, damy twego serca.
     – Maks, ty nie zaczynaj.
     – Przepraszam, nikt nie słyszał, nikt nie widział. Nie padło słowo. A więc wracając do tematu: musisz przyznać, że nasza Akademie der Bildenden Künste jest na poziomie.
     – Nie ulega kwestii, że to teraz Mekka, do której ciągną wszyscy malarze, i to wielcy. Najlepszy dowód, że ty tu jesteś.
     – Nie żartuj, nie żartuj, ważne i to, że tu można obrazy dobrze sprzedawać.
     Zbliżali się do celu swojej wędrówki. Z daleka widoczny by ł duży, za szkłem, szyld obwieszczający, że to kawiarnia prowadzona przez Tambossiego.
     – Wracając do Dzieduszyckiego, pocieszę cię. U niego to nie tyle zachwyt twoim malarstwem, ile poczucie obowiązku. Przecież twój dziad uratował majątek Dzieduszyckich od konfiskaty.
     U Tambossiego byli ludzie ze sztabu i nie tylko ze sztabu. Siedział Brandt, był Stanisław Witkiewicz, Józef Chełmoński, Jacek Malczewski, Pruszkowski, Jan Skotnicki, Ludomir Benedyktynowicz, Czachórski.
     – Narzekasz na mnie, a kto to jest Czachórski – portrecista pięknych pań monachijskich i nie tylko monachijskich. A kim jest Alfred Wierusz Kowalski – specjalista od nastrojowych pejzaży wiejskich.
     – O czym tak rozmawiacie, co was tak wzięło, że nawet idąc przez salon, nie kończycie rozmowy? – spytał ich Brandt, zanim się zdążyli przywitać.
     – Adam jak zwykle wkłada mi w łeb swoją tezę, że malowanie i rysunek to środek do przedstawiania przeżyć człowieka, a nie cel sam w sobie, do którego gdy się domiesza chęć zysku lub wziętość, czyli pieniądze, doprowadza to do tworzenia fabryki – opowiadał Maks, zajmując miejsce przy stole.
     – Pozwól, że szerzej wyjaśnię tu zgromadzonym tę kwestię. Jest tu niejaki malarz nazwiskiem Foltz.
     – Czy masz na myśli, Adasiu – powiedział uśmiechając się Alfred – profesora Akademii monachijskiej, Filipa Foltza?
     – Mniejsza o tytuły. Otóż ten pan Foltz ma swoją sławę. Swoje miejsce w Pinakotece. I od urodzenia maluje krowy w pejzażu.
     – I stąd czuję się zagrożony – dorzucił Alfred – ponieważ ja maluję pejzaże, choć bez krów.
     – Ma u siebie krowy i bez przerwy robi studia krów. W jego atelier na ścianie wisi karta wszystkich wystaw i zakupów, a koło niej cztery czy pięć obrazów, z których każdy w pewnym dniu i o oznaczonej godzinie musi być skończony. Na palecie obok zwykłych kolorów leżą już zrobione pewne mieszaniny, które wiadomo naprzód, że dobrze robią w obrazie. Niechże w zmieszaniu kolejnym wyjdzie jakiś dobry ton, natychmiast wszystkie obrazy, wiele ich jest, zostają nimi obdzielane po kolei. Jest tu inny malarz, który zrobił przed laty piękny efekt zachodzącego słońca.
     – To, jak widzę, masz specjalny uraz na punkcie tych malarzy. Czy to znowu jakiś profesor naszej uczelni?
     – Nie przeszkadzaj. Otóż ten pan maluje ten sam efekt dookoła i zrobił na tym rzemiośle duże pieniądze. Inny znowu maluje osły. Co prawda powiadają, że Pan Bóg nie zrobił lepszych osłów. Sam Pilotti.
     – O, właśnie, czekałem, że padnie nazwisko naszego profesora.
     – Otóż Pilotti maluje i każe malować efekta księżyca w szafie z niebiesko zaklejoną dziurą.
     – No dobrze, no dobrze, ale dość tego wymądrzania się. Teraz powiedz ty. Co ty myślisz na temat malowania obrazu.
     – Można malować tylko wtedy, gdy się ma coś do powiedzenia. Gdy nie możesz sobie poradzić ze sobą i musisz powiedzieć ludziom jakąś prawdę. Sam jesteś wstrząśnięty, przerażony czy zachwycony. I tym chcesz, musisz się podzielić z ludźmi. A dzielić się z ludźmi nie jest łatwo. Dlatego, że oni mają masę spraw na głowie, ciężką pracę, dom, żonę, dzieci, kłopoty ze sobą, ze swoim zdrowiem. Bo są zmęczeni, smutni. A ty wiesz, żeś prorok i byłbyś od Boga przeklęty, gdybyś milczał. Wobec tego malujesz, boś malarz. Albo gdyś pisarz, to piszesz, albo gdyś aktor, to występujesz na scenie. Na to, żebyś ludźmi wstrząsnął. O, widzisz, tu, przez okno. Przecież tu się nic nie dzieje. Nuda wyziera z każdego kufla piwa. Tam siedzą na ulicy ludzie przy stolikach białych i piją wino, kawę. A tam w restauracji okna otwarte i piją piwo. A pomiędzy, na tym skwerku, stoi pomnik Schillera. I stoi, i nic. Powinien wstrząsać.
     – Nie wstrząsa.
     – A powinien.
     – Bo zły pomnik.
     – A poza tym się opatrzył.
     – Jakby był dobry, to by się nie opatrzył.
     – I tyz prowda.
     – A tyś jest artysta. Jeżeli jesteś artystą, to powinieneś ludźmi wstrząsnąć.
     – Tymi ludźmi?
     – Tymi.
     – Namalować im na chodniku obraz?
     – Jakkolwiek. Lubisz Schillera?
     – Lubię.
     – Idź, uklęknij przed nim i bij głową w schody. Zobaczysz, co zrobią ci wszyscy przy stolikach.
     – Co zrobią?
     – Nie wiem. Zobaczysz.
     – Pójdziesz, Adam, ze mną?
     – Idę.
     – No to chodź.
     – Zgoda, my jesteśmy od tego, by wstrząsać nimi, by dać im do myślenia. Ale jesteś malarz, to zostań przy malarskich środkach wyrazu. Siedź i pij kawę.
     – Nie, nie ma zgody. Podstawowa twoja wartość to wrażliwość. A jak się przekonasz, że trzeba ci się zabrać za inny środek, to bierz. Bo kto to jest artysta. To jest człowiek o wielkiej wrażliwości. Większej niż przeciętny człowiek. Więcej czuje, więcej widzi, więcej słyszy. Bardziej go boli krzywda, niesprawiedliwość, wyrządzany gwałt, przymus. Czuje przemijanie człowiecze. Jego samotność. Radość i smutek. Bardziej chce, by ludzie żyli w wolności, w prawdzie, by nie byli wykorzystywani. Boli ich wszystko nieludzkie i dążą do tego, by ludzie stali się ludźmi. To po pierwsze. A po drugie, umie to wyrazić. Umie się o to upominać, protestować, zachwycać. Istnieje duże podobieństwo pomiędzy artystami a społecznikami, działaczami. Jedni i drudzy zmierzają do tego samego celu, tylko na innej drodze. Zresztą, co wam będę mówił. Przecieżeście są artystami.
     – Mów, mów, to dobrze usłyszeć, kim się jest, albo nawet: kim się być powinno.
     – Adam, w porządku gdy chodzi o rozmaite środki wyrazu, jak rzeźba, obraz, literatura, ale nie o czyn.
     – Również czyn. Przecież powstanie to był właśnie nie pędzel ale karabin i szabla.
     – To było dawno, wtedy byliśmy jeszcze bardzo młodzi.
     – Tylko wtedy stać nas na wielkość? Tylko w młodości? Chodź.
     Wyszli zza stolika, przemaszerowali salon, doszli do wyjścia. Stanęli w drzwiach.
     – Idziemy? – Alfred popatrzył na niego. – Poważnie?
     – Jak się boisz, to wracaj, pójdę sam.
     – Nie wygłupiaj się. Jak to będzie wyglądało.
     – Za chwilę zobaczysz.
     – No to idź, Adam. Ja się wracam.
     Złożył ręce jak ksiądz wychodzący do ołtarza. Szedł tak skupionym truchtem aż do samych schodów wiodących na postument, tu przyklęknął, trwał tak chwilę, pochylił się, aż głową dotknął schodów. Znowu pozostał jakiś czas w tej pozycji, wreszcie się podniósł, wstał ze złożonymi rękami, wycofywał się rakiem, dopiero po opuszczeniu placyka okrążonego niskim, metalowym ogrodzeniem odwrócił się i z rękami złożonymi wciąż jak do modlitwy, z oczami spuszczonymi w dół i z buzią w ciup przeszedł drobnym kroczkiem z powrotem do kawiarni. Tu go przywitał deszcz oklasków. A on spytał:
     – No i co, jak się zachowali nasi piwosze? Zauważyli?
     – Mało że zauważyli! Przestali popijać piwo. Chcesz coś więcej? I patrzyli z wybałuszonymi oczami na te akty czci oddawane Schillerowi.
     – A w Paryżu jak byłeś, też się tak wygłupiałeś?
     – Nie, nie. Po pierwsze, nie wygłupiam się. To jest też twórczość artystyczna. Po drugie, w Paryżu za pierwszą bytnością ćwiczyłem sztuczną nogę i podziwiałem Matejkę.
     – Ty i Matejkę?
     – A widzisz, każdy musi przejść dziecinną wysypkę. Potem się uczyłem rysunku w Warszawie, a za drugą bytnością w Paryżu nie znalazłem takiego środowiska wybitnych malarzy, gdzie bym mógł rozkwitnąć. Tylko tutaj, w waszym towarzystwie.
     – Nie kpij, nie kpij.
     – Ale, ale. Po drodze, jakem wracał, wpadł mi następny pomysł do głowy.
     – Aby iść przed pomnik Goethego.
     – Żadne takie. Nie można się powtarzać. Kto tu ma sukmanę chłopską?
     – Miał na pewno Juliusz Kossak. Jeżeli jest gdzieś, jeżeli jej nie wziął ze sobą, to będzie u Gierymskich. Ale po co ci sukmana?
     – Co byście na to powiedzieli, jakby któryś z naszych przemaszerował w biały dzień przez całe Monachium w sukmanie. Nic tylko przemaszerował.
     – Po co? No po co?
     – Właśnie po to samo. Żeby im dać do myślenia. Żeby nimi wstrząsnąć. No, nie wstrząsnąć – podrapać.
     – Ale ty, Adam, masz pomysły, lepiej pilnuj malowania, bo te pomysły jeszcze cię gotowe ponieść gdzieś na bezdroża.
     – Byleśmy tylko zachowali wrażliwość, tego wam i sobie życzę. Bo później zbiera się tylko pieniądze i ewentualnie sławę.