Biblioteka



s. 7.




 


   On sam szedł, jak zwykle, w tej trójosobowej procesji na końcu. Na początku kroczył Józef Chełmoński, ogromny rudawy blondyn. Drugim był Staszek Witkiewicz, w niebieskiej płóciennej bluzie. Józek szedł w burce z kapiszonem na głowę, spokojnym, „pasterskim” krokiem i grał na fujarce swoje melodie. Przewijały się jakieś zasłyszane piosenki, wariacje na ich temat, wreszcie własne kompozycje. Piskliwy czasem śpiew fujarki był słyszalny w całej klatce schodowej. Tak więc, gdy wychodzili pod drzwi państwa Chłapowskich, drzwi już były otwarte i lokaj w białej koszuli, z muszką, w kamizelce w wąskie paseczki i sztuczkowych spodniach kłaniał się im wypomadowaną głową. Na które to uprzejmości nie zwróciwszy nawet uwagi, wkraczali wciąż gęsiego przez hol, prosto do bawialnego pokoju, gdzie już na nich czekała pani Helena Modrzejewska cała w uśmiechach, ale wciąż jeszcze milcząca, i jej mąż, również w milczeniu przysłuchujący się granym melodiom, dopóki Józek nie skończył. Wtedy cała trójka kłaniała się w pas przed gospodarzami, a Józek za każdym razem pytał się tak samo: „Podobało się?”. Pani Helena klaskała zachwycona w dłonie, a pan Chłapowski towarzyszył jej dyskretnym aplauzem. Wtedy dopiero wycofywali się do przedpokoju, gdzie zdejmowali wierzchnie odzienie, przyprowadzali do porządku przed lustrami swoje czupryny, krawaty, chusteczki w butonierkach – jeżeli takie były, obciągali marynarki, poprawiali spodnie i wchodzili jeszcze raz, już „normalnie” do tej samej bawialni. Byli jak zwykle „za wczas”, zgodnie ze zdobytym przywilejem. Przy stoliku czekali państwo Chłapowscy, już z nalanym koniakiem. Jeszcze nikt ze zwyczajnych wtorkowych gości nie nadszedł. Mogli więc rozmawiać zupełnie po ludzku, po prostu, nie bojąc się żadnego żartu, dowcipu, głośniejszego zdania czy wybuchu śmiechu. Mogli stawiać bardzo osobiste pytania i dawać bardzo osobiste odpowiedzi. Z czego już za chwilę trzeba było rezygnować, gdy zaczynali nadciągać kolejni goście. Tak wyglądał każdy wtorek tych proszonych wieczorów. Tak było i tym razem.
   – Co pan, panie Adamie, teraz maluje? – spytała go pani Helena, wyróżniając go dzisiaj pierwszym pytaniem.
   Nie zdążył nawet pomyśleć, jaką dać odpowiedź, gdy Józek go wyręczył:
   – Rozpiął blejtram ogromny, pod sam sufit, naszkicował pani postać i czeka na zjawienie się swojego ideału na naszym paradyzie zawieszonym między niebem a ziemią.
   – Moją postać?! – wykrzyknęła zaskoczona pani Helena.
   – A tak. A tak. Dla kogożby innego przygotowywał takie wielkie płótno.
   – Ale przecież moja żona wcale nie jest taka wielka.
   – Wielka, wielka, największa duchem, talentem, sercem – potwierdził wypowiedź Józka.
   – Ale co pan zrobi z tym ogromnym obrazem, jeżeli on w końcu powstanie?
   – Zostanie zawieszony w holu nad wejściem do muzeum.
   – Którego, panie Adamie?
   – Które zostanie wybudowane ku pani czci.
   – Ot i cały pan Chmielowski.
   – Co się pani łaskawa dziwi. Przecież Adam jest od dawna w pani zakochany, a dla zakochanego nie ma przeszkód, nie ma granic, również gdy chodzi o wymiary blejtramu – dołączył się Witkiewicz.
   – A ty, Stasiu, nie jesteś zakochany, a Józek nie, a cała Warszawa nie? Wszyscy jesteśmy zakochani w pani, w największej aktorce polskiej wszechczasów.
   – Zawstydzacie mnie – powiedziała nieco speszona tymi niespodziewanymi komplementami. – To ja jestem zaszczycona, że mogę przyjmować w naszym domu tak wielkich artystów.
   – No, to już sprawiedliwości stało się zadość, na komplement – komplement.
   – Nie taka to zwyczajna sprawiedliwość, bo liczy się nie „to co” ale „to kto”. A komplement usłyszeliśmy z ust…
   – Największej polskiej aktorki – powtórzyli we trójkę zgodnym chórem.
   – I to powinno być utrwalone na wieczną rzeczy pamiątkę.
   – Palcem w kominie – szybko dodała.
   – Na pewno w naszych sercach.
   – Jak jesteśmy przy tym temacie, warto tu się poskarżyć, że w naszym nocnym spoczynku przeszkadza nam wzdychanie Adama, a pani jest tego sprawczynią.
   – Nie tylko moje, nie tylko, wszyscy głęboko wzdychamy, aż dach się podnosi od tego wzdychania – odparował.
   – Ach, bo panowie, jak pamiętam, mieszkacie na najwyższym piętrze Hotelu Europejskiego.
   – Przepraszam, to nie piętro ale strych, albo, żeby to nazwać bardziej eufemistycznie, poddasze. I również ten fakt jest powodem wzdychania Adama: jak panią zaprosić do naszego atelier – państwo pozwolą, że użyję tak dostojnego słowa na określenie naszego skromnego miejsca zamieszkania, pracy, jadalni, garderoby, salonu w jednej osobie – przepraszam, nie w osobie tylko w jednym pokoju. Bo gdzież ach gdzież są śpiewane chóralnie pieśni uwielbienia bijące w niebiosy – z naszego poddasza już blisko do nieba – O, Frau Helene, wie sind Sie schön.
   – Jakoś tam wejdziemy, jakoś wejdziemy. Jeżeli wciąż wchodzi tam pan Adam mimo kłopotów ze swoją nogą – zapewnił pan Chłapowski.
   – On nawet wchodzi, ale ma trudności ze schodzeniem, wobec tego, o wstydzie, o hańbo dla całego cechu wybitnych malarzy, zjeżdża po poręczy jak uczniak, ku zgorszeniu, podziwie lub rozweseleniu służby i gości hotelowych.
   – Właściwie powinien skakać z okna, a aniołowie znosiliby go na chodnik, przecież jest taki uduchowiony.
   – A nie można by malować mnie tutaj?
   – Nie można. Nie ma światła. Tam są schody okropne, ale jest za to światło jak nigdzie – zapewnił panią Helenę.
   – Wobec tego kiedy mamy przyjść do was?
   – Choćby jutro, czyli 15 kwietnia 1875 roku.
   – A więc dobrze. Przyjdziemy jutro z mężem.
   – Tylko na poszczególnych piętrach proszę robić przystanki dla odpoczynku.
   – Dobrze, dobrze.
   Zabrzmiał dzwonek.
   – No, ale goście w gród walą, koniec naszych pogwarek – ogłosił Chełmoński.
   Schodzili się goście. Państwo Chłapowscy odeszli, aby witać przybywających. Patrzył z kąta, gdzie się usadowił, jak wchodził Franciszek Kostrzewski, karykaturzysta, Antoni Sygietyński – krytyk literacki, grupa dziennikarzy, Wacław Szymanowski, Aleksander Świętochowski, Edward Leo. Znowu dzwonek. Znowu grupa ludzi, tym razem literaci: Felicjan Feliński, Adolf Dygasiński, Edward Lubowski.
   Podszedł do ich grupy Sygietyński.
   – Czekam na pana z utęsknieniem – przywitał go.
   – Na mnie z utęsknieniem? – zdziwił się pan Antoni.
   – No, proszę sobie wyobrazić. A to ze szczególnego powodu. Wpadł mi w ręce artykuł Karola Blarka zamieszczony w „Grammaire des Arts” wydawanym w Paryżu. Jeszcze z roku 1870. Ale tak mnie zbulwersował, że postanowiłem mu odpisać. W końcu wyszedł z tego osobny artykuł. Stąd moja prośba, ażeby pan był łaskaw go przejrzeć. Bo noszę się z zamiarem, aby podać go do druku, może w „Ateneum”. Dałem tytuł: „O istocie Sztuki”. Ale najpierw oddaję go w ręce pana. Uzależniam opublikowanie go od pańskiej opinii. Proszę przy okazji przeglądnąć go i wyrazić swoje zdanie.
   – Dziękuję za zaufanie. Tylko zastrzegam się, że są lepsi ode mnie, którzy są większymi fachowcami w tym temacie. Ale niechże tak będzie, jeżeli pan tak sobie życzy. Chętnie i z ciekawością go przeczytam, bo to rzadki wypadek, żeby artysta pisał na temat sztuki.
   – Widzę, że pan go nie znasz. Choć nie wiedziałem, że Adam zabrał się do pisania artykułu, choć nie wiem, co w nim napisał, to warto panu wiedzieć, że nie darmo nazywa się go w naszych środowiskach profesorem albo Platonem – powiedział Staszek Witkiewicz.
   Ale Sygietyński nie odpowiadał, zajęty przeglądaniem manuskryptu.
   – Z tym że Adam – pan Chmielowski – to jest profesor nie tylko budujący własne koncepcje estetyczne, ale praktyk pomagający swoim kolegom w malowaniu. Dla przykładu: on stworzył Maksa Gierymskiego – oświadczył Józef.
   – Przynajmniej można powiedzieć, że Maks nie byłby tym, kim był, gdyby nie pan Chmielowski – poprawił go Staszek.
   – Zostaw. On pilnuje również mnie – mówił dalej Józek. – Moje obrazy na pewno nie byłyby takie, jakie są, gdyby nie jego porady.
   – Pan pozwoli, że odczytam głośno niektóre fragmenty, które mnie przy przeglądaniu zafrapowały – przerwał pan Antoni.
   – Ależ oczywiście. Dla moich kolegów moje poglądy nie są obce, a zresztą, przecież chcę ten artykuł opublikować.
   – A więc czytam: „Należy przyjąć i uważać za dzieło sztuki każdy szczery i bezpośredni objaw duszy człowieka. Czy dzieło będzie trwało tysiąc lat, czy będzie chwilą ulotną – dusza człowieka, która jest istotą sztuki, objawia się zarówno w poemacie jak w dobrze przedstawionej roli aktora na scenie. Piękna róża kwiaciarki, dobrze noszona suknia mogą mieć większe w sztuce znaczenie aniżeli niejeden obraz i rzeźba, gustowny klomb w ogrodzie więcej wart często niż duże gmachy z kamienia. Każdy człowiek jest w pewnym sposobie artystą”. I dalej: „Trudno przypuszczać, by sztuka ze swojej istoty była jakimś osobnym światem, udziałem niektórych…”. Pan daruje, czytam skrótami. „Sztuki nie trzeba się uczyć, trzeba tylko duszę swoją kształcić i podnosić. Wielki człowiek robi wielkie dzieło, mały człowiek i jego dzieła są drobne. Udziałem człowieka jest siebie samego zakląć w słowo, kamień, tony – przez to jest nieśmiertelny nawet na ziemi, nie umiera, zostaje jako przyjaciel albo mistrz dla tych, co przychodzą po nim. Szereg tych przodków moralnych to bogactwo i szlachectwo ludzkości, nitka co ją łączy z Bogiem, droga do prawdy. To jedyny bezpośredni cel sztuki…”. I ostatnie zdanie: „W dziele sztuki obchodzi to, co artysta czuł… Dzieła sztuki są duchem i do ducha naszego mówią”.
   Wszyscy słuchający jak zaczarowani wpatrzeni w czytającego, teraz dopiero jakby złapali oddech. A pan Antoni powiedział:
   – Ja może na tym skończę, choć warto byłoby niejedno jeszcze przeczytać. Powiem krótko. Odnośnie formy. Publicystą to pan, panie Adamie, nie jest – i całe szczęście, bo co ja miałbym do roboty. Pisze pan tak, jak maluje: plamami impresjonisty. Więcej się tu trzeba domyślać niż stoi napisane. A artykuły, i to tego typu, nie tak się buduje. Problemów, które pan tu chce przedstawić, jest na parę artykułów, nie na jeden. Tyle co do formy.
   Zabrał głos Witkiewicz:
   – Oczywiście, trzeba to przeczytać in extenso, na spokojnie, ale już z tego, co usłyszałem, mogę powiedzieć: Bardzo się cieszę, że to napisałeś. Sprawiłeś mi naprawdę osobistą radość. Tym bardziej, że znajduję w tym tekście wiele tez będących potwierdzeniem moich poglądów.
   – Z tym, że co do treści, no, stary – powiedział Józek – bądź przygotowany, że rzucą się na ciebie estetycy z obozu: sztuka dla sztuki i z drugiego obozu: romantycznego. Albo przemilczą ten artykuł i jedni, i drudzy.
   – Zgodnie z tym, co głosi pan Witkiewicz, jest tu wyraźnie eksponowana rola artysty: sztuka jako wyraz indywidualności artysty, przejaw jego osobowości, pełni jego człowieczeństwa. Rozwój życia wewnętrznego twórcy jest warunkiem właściwej interpretacji świata. Dynamika życia wewnętrznego jest istotą duszy artysty.
   – Z tym, że pan Chmielowski idzie dalej, mówiąc o twórczej roli człowieka w społeczeństwie. Rozszerza pan Adam pojęcie sztuki na obszary, które można by nazwać sztuką stosowaną.
   – Uderzasz w estetyzm, który zawęża sztukę do grona „wtajemniczonych” twórców i odbiorców. Rozszerzasz ten krąg na wszystkich ludzi bez wyjątku, a więc demokratyzm sztuki przeciw elitaryzmowi.
   – „Sztuka dla sztuki” ma oparcie estetyki Kanta z jego tezą o bezinteresowności estetycznej kontemplacji. Ten kierunek obejmuje tak naturalizm, jak impresjonizm, kwestionujący istnienie „obiektywnego” świata poza wewnętrznymi doznaniami artysty. Znalazł mecenasa w empiriokrytycyzmie Avenariusza i Macha.
   – Zaatakują cię romantycy, że odsuwasz teorię inspiracji, którą dysponuje artysta jako swoiste medium, mające irracjonalne łaski natchnienia. A równocześnie zaatakują cię pozytywiści, że nie oddajesz sztuki na usługi polityki. A więc również tu obecny i czytający twój manuskrypt pan Antoni Sygietyński. Czyli wlazłeś w paszczę lwa.
   – Po pierwsze, ja nie lew, a po drugie, rozmawiamy sobie w salonie pani Heleny i na nikogo nie mam zamiaru się rzucać.
   – Tak, ale jest jakiś utylitaryzm, choć… – jeżeli dobrze zrozumiałem – można u ciebie mówić o jakimś utylitaryzmie: jest nim uszlachetnienie duszy ludzkiej, misja wychowawcza wobec każdego człowieka.
   – No, to szlag trafił babcine gęsi, skończyła się dyskusja o sztuce, bo jest i Henryk Sienkiewicz – obwieścił Józek ponurym głosem – zazdroszczący niezmiennie sympatii, jaką okazuje piękna Helena pięknemu Adamowi Chmielowskiemu.
   – Co on by dał za to, żeby ci dorównać mógł wzrostem – mruknął Staszek.
   – I dowcipem – zamknął sprawę Józek.
   Nienagannie ubrany, dążył w ich stronę, witając się z tymi, z którymi się powinien witać. Uśmiechał się do wszystkich tym samym uprzejmym uśmiechem.
   – Popatrz, jak on się uśmiecha. Gdy go widzisz tak uśmiechającym się i słyszysz, jak mówi: „mój kochany”, wiesz dokładnie to, co i on wie: że ma cię w nosie.
   – A ty mu odpłacasz takim samym uśmiechem i on wie od razu, że go masz i ty również w nosie.
   – Nie wyrażaj się, a przynajmniej bądź ostrożniejszy. Nie zapominaj, że jest estetą i krytykiem artystycznym i pisze recenzje z wystaw malarskich.
   – Na których się zna jak kura na pieprzu.
   – Już Adamowi nie raz przyłożył i nie raz przyłoży.
   – Należałoby i jemu przyłożyć, tylko trochę inaczej, żeby mu rozumu napędzić tam, gdzie go powinien mieć. Przecież takie rzeczy powinny by ć policyjnie zabronione. Tyle rzeczy już jest zabronionych, a nie zabrania się tego, żeby niefachowcy, ci którzy pojęcia nie mają o malarstwie, pisali recenzje z wystaw obrazów.
   – Ale za to jest inteligentny.
   – Nie inteligentny ale sprytniuni. Wie, co się ludziom podoba, i to pisze. Jak romantyzm, to on jest też pierwszym romantykiem, jak pozytywizm, to on stoi na czele pozytywistów, jak patriotyzm, to on ku pokrzepieniu serc napisze ci wszystko. Ale otóż i mistrz pióra.
   – Dzień dobry. Dzień dobry. Dzień dobry. Witam szlachetne grono najlepszych polskich batalistów, pejzażystów, ekspresjonistów – to mówiąc, z tym samym uśmiechem podawał kolejno rękę Brandtowi, Chełmońskiemu, Witkiewiczowi i jemu. – Zawsze panowie zaskakujecie mnie jakimiś nadzwyczajnymi pomysłami – jego falset brzmiał cicho ale wyraźnie. – Wreszcie i ja was czymś zaskoczę.
   – Nowe odkrycie Ameryki? – spytał Józek.
   – O, jakbyś pan zgadł, właśnie Ameryki. Tylko niechże mi wolno przywitać się z gospodarzami tego wspaniałego przybytku – tu zwrócił się do państwa Chłapowskich, którzy właśnie dołączyli do ich stolika. – Gospodarzami, którzy nam stworzyli nasze wtorki – chyba nie będzie przesadą, jeżeli powiem: wtorki w tym salonie państwa Chłapowskich przy ulicy Granicznej przewyższają czwartki naszego ostatniego króla, Stanisława Augusta Poniatowskiego. A to wszystko zawdzięczamy
najdostojniejszej pani Helenie, super gwieździe scen świata – tu między jednym a drugim słowem całował po wielekroć ręce Modrzejewskiej, przyjmującej te czułości bez specjalnego entuzjazmu. – Witam wreszcie naszego świętego, jak to pani Helena mówi – chyba nie zdradzam żadnej tajemnicy – chodzący wzór wszystkich cnót chrześcijańskich i głębokiego patriotyzmu, „prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką i miłością bliźniego, nie znający egoizmu, którego dewizą: szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce”; koniec cytatu.
   – Skąd u mistrza taka jeszcze pamięć – przyciął mu natychmiast Chełmoński.
   – Każde słowo pochodzące z ust naszej dobrodziejki przechowuję jak skarby najdroższe.
   – Myślałem, że tylko te, które dotyczą osoby samego mistrza.
   – Tych, niestety, jest niewiele.
   – Znowu złośliwości. Chwalę przecież, wciąż chwalę – broniła Sienkiewicza pani Helena.
   – Jak to dobrze, że jesteśmy prawie w komplecie, bo chcę obwieścić nasze hasło, zawołanie, cel nasz nowy życiowy. Jedziemy na podbój Nowego Świata. Wszyscy, jak tu jesteśmy, w tym gronie.
   – A skąd ten pomysł narodził się w głowie mistrza?
   – Zostałem wydelegowany przez redaktora Leo jako reporter „Gazety Polskiej” na światową wystawę Stulecia Wyzwolenia Stanów Zjednoczonych w Filadelfii.
   – No, to powód jest dostatecznie duży i jasny, abyśmy wszyscy, jak tu stoimy, zabrali swoje lary i penaty i przeprowadzili się na zawsze do Kalifornii, a mistrz po wystawie powróci do Warszawy, jeżeli dobrze zrozumiałem – powiedział Józek.
   – Nie bądź pan złośliwy. Faktycznie możemy wreszcie pojechać raz do Stanów – stanęła w obronie Sienkiewicza pani Helena.
   – Oczywiście, oczywiście, nawet powinniśmy. Już w całej Galicji nie ma jednej chłopskiej rodziny, żeby ktoś nie wywędrował, a bywa, że całe wioski przenoszą się z księdzem, organistą i nauczycielem, to i myśmy tam powinni pojechać. Będziemy tym ludziom rysować, malować, wydawać gazety, książki, stworzymy teatr, czemu nie. Tylko że nasz mistrz nas opuści i po wystawie wróci do Warszawy.
   – Znowu złośliwy, złośliwy, wstydziłby się pan – upominała pani Helena. – A właśnie że mi się ten pomysł podoba. Nie na zawsze. Choćby na krótko, dla odświeżenia się. Ja bym chętnie. Już mi tak dokuczają w naszym warszawskim teatrze cenzorzy, już tak ingerują w każdy tekst, w którym naprawdę trudno jest czegokolwiek się dopatrzeć, jakiegokolwiek akcentu antyrosyjskiego, a oni widzą wszędzie dwuznaczniki i kreślą, kreślą, że w końcu z naszych arcydzieł polskiej sztuki scenicznej niewiele zostaje.
   – Najważniejsze, że wciąż teatralna sala przepełniona zachwyconymi widzami. Od paradyzu do parteru. I to publicznością reprezentującą wszystkie warstwy społeczeństwa.
   – I wciąż są pisane jednakowo zachwycone recenzje teatralne naszego mistrza pióra – powiedział z sakramentalną powagą Józek, skłaniając głowę w stronę Sienkiewicza.
   Ale pani Helena nie schodziła z tematu:
   – Co się działo z „Mazepą” Słowackiego, trudno sobie wyobrazić. Jeszcze dopóki żyła Maria Kalergis – ta umiała sobie radzić z cenzorem. Oczywiście, jest jej mąż, prezes Dyrekcji Teatrów Rządowych, który mnie zaangażował w 1870, Sergiusz Muchanow, ten naprawdę prowadzi mądrą politykę teatralną, choć na pewno odczuwa brak Marysi. Ale najbardziej będę żałowała aktorów, kolegów i koleżanek. Żółkowskiego, Królikiewicza, Rapackiego, Bakałowicza, Bakałowiczowej, Popielówny. No i publiczności. Ale jak z tą podróżą do Kalifornii?
   – Będziemy polować na pumy, budować szałasy, odzież szyć sobie ze skór i żyć jak nasi pradziadowie – zamknął dyskusję. – Ale na razie zbierajmy zgłoszenia, kto jedzie. Państwo Chłapowscy na okręcie flagowym. Nie, najpierw pan Henryk Sienkiewicz.
   – Tak, ja jadę czy płynę w ten sposób, żebym był w lutym 76 na miejscu. Kto jeszcze? Oczywiście pan, panie Adamie. Bez pana nie wyobrażam sobie tej wyprawy. Kto jeszcze? Stach Witkiewicz, Paprocki, Szymanowscy.
   – Dobrze. Kto jeszcze?
   – Barański.
   – Dobrze, będzie nam portrety malował. Sarnecki, będzie nam pisał dramaty, świetnie, doktor Karwowski, będzie nas leczył. Sewer, czyli pan Maciejewski, od pisania nowel. Antoni Sygietyński, krytyk i publicysta, będzie nas krytykował.