Biblioteka



s. 8.



 


 


   Malował to i malował, tak jak jeszcze nigdy w życiu nie malował. Duże płótno. Wnętrze kaplicy Paray le Monial. W tle ściana. Na niej regularny rytm romańskich łuków pokrytych polichromią przedstawiającą sceny z życia Pana Jezusa. Na pierwszym planie ona: św. Maria Małgorzata Alacoque. Klęcząca postać w czarnym habicie odcinała się ostro od jasnego tła posadzki. Za plecami świętej biały anioł opiekuńczy, lekko nad nią pochylony, łagodny. A ona sztywna, jakby w tej chwili „ugodzona piorunem”, z odchyloną ostro głową do tyłu. Przed nią Jezus stojący czy nawet zbliżający się wolno, w bieli, z ręką przy sercu. Ku Niemu wyrywa się ręka Małgorzaty w czarnym habicie.
   Wszedł Wyczółkowski.
   – No, to robota idzie szybko do przodu. Ale, na ile wiem, to chyba twój pierwszy obraz religijny. I w takiej konwencji? Jakby prerafaelici. Fra Angelico się przypomina. Tylko tamten w złotach, a poza tym, ten bardziej realistyczny. Choć z dystansem. Bardziej dekoracja. A ty jakbyś się sam za nią schował. Nie zajmował stanowiska, tylko opowiadał. Nic z twojej ekspresji. Widzę cię po raz pierwszy w takiej pozycji.
   Zabrał coś ze sobą i wyszedł.
   Znowu został sam w ciszy pracowni. Jak to on powiedział: „z dystansem”. Ale on nic nie wie. „Szkoda, że nie ma cię tu, Maks. Śmiałbyś się ze mnie. Ja, który nie chciałem powstania malować – maluję. Ja, który się zarzekałem, że nie będę obrazów religijnych malował – zacząłem. Bo się zmieniłem. Brakło mi ciebie, brakło mi naszej monachijskiej grupy. Tyś umarł. Tak jakby wczoraj, a to było 16 września w 1874 roku, i to w Reichenhall. Uciekłem z Monachium. Dobrze mi było z tobą, z wami. Myślałem, że już nie znajdę miejsca pod słońcem. Uciekłem zaraz do Krakowa. Właściwie do Siemieńskich w Zarzeczu. Stamtąd w 1875 do Warszawy. Tu znowu było środowisko. Chełmoński, Witkiewicz, Piotrowski, z którymi mieszkałem w Hotelu Europejskim. No i Modrzejewska z jej salonem. I nagle się wszystko skończyło jak bańka mydlana. Ona wyjechała do Stanów. Chełmoński wyjechał do Paryża. Przed rokiem umarł Siemieński Lucjan w Krakowie. Przyjechałem tu, do Lwowa. Jest już rok 1879. I nie mam siły dalej się tak plątać po pracowniach malarskich. I nie chcę malować czego bądź: od pomysłu do pomysłu. Pamiętasz, mówiłem ci, że jeżeli dalej malować z czystym serce, bez pogoni za pieniędzmi i sławą – to tak jak Fra Angelico: zamknąć się w klasztorze i malować obrazy religijne. Tak to teraz zrobię. Byłem na rekolekcjach w Tarnopolu i tak zdecydowałem. Jak Wyczół to powiedział o obrazie „Wizja św. Marii Małgorzaty – ‘z dystansem’? ‘Chowam się za dekorację’? Dobrze”. Oderwał się od malowania. „Ale ja tu już mam coś, o czym ty nie wiesz” – zachichotał. Poszedł na strych, obok za drzwiami. Jest. „On mówi: z dystansem? No to teraz będzie twarzą w twarz”. Mówił do siebie, do Maksa, do Leona, do Jezusa. Mocował podszkicowany obraz na sztalugach, gromadził na palecie farby. Cynober, czerwień, brązy. Poprawił linię balkonu. Teraz postać wyrastająca za balustradą. Owal głowy, korona cierniowa. Ramiona, na nich zarzucona czerwona szata. Odsłonięte piersi zlane krwią, ubiczowane. Ręce skrępowane powrozami, twarz zalana krwią spływającą spod korony. Broda, wąsy w skrzepach stygnącej krwi. Oczy. Nie. Nie otwarte. „Nie wytrzymałbym”. Przymknięte. Aż tyle trzeba dać za prawdę. Aż siebie samego trzeba dać, do ostatniej kropli krwi. Każdy człowiek. Nie tylko On. On jest tylko wzorem każdego człowieka. Wzorem, przykładem. Każdy człowiek musi siebie samego w Nim odnaleźć. Każdy człowiek musi siebie samego odnaleźć w tym obrazie.
   – Tak bez modelu.
   Dopiero się teraz spostrzegł, że za nim stoi Wyczółkowski. Nie odezwał się. Wyczół przecież nie wiedział, że on tę postać od tylu lat nosi w sobie, że nie potrzebuje modelu.
   – Ale tu wreszcie jesteś sobą. Świetne. Jest tu ta ekspresja, o którą ci zawsze chodzi najbardziej. Może więcej światła na twarz. I nie kończ, nie wykańczaj. Zostaw tak, jak jest. Byleś nie przedobrzył. Ale podobieństwo twarzy Chrystusa do ciebie jest niewątpliwe.
   Nie odpowiedział.
   – No, ja wychodzę. Ty, jak widzę, zostajesz. Przyjdę jutro rano. Wtedy tu najlepsze światło. Zapowiada się pogodny dzień.
   „Nie, mylisz się” – powiedział do niego, gdy już Wyczółkowski wyszedł. – Ja Go będę malował całe życie. Codziennie trochę i codziennie na nowo”.
   Poszedł późno spać, wstał rano, zabrał się znowu do malowania „Wizji”. Do „Ecce Homo” bał się podchodzić. Bał się na Niego spojrzeć. Tak. On ma rację. Tak to jest. „Wizja” jest z dystansem. Przy niej można odpocząć, nie bać się. Można ją malować, upiększać, cyzelować. „Będą zaskoczeni ci wszyscy, którzy zarzucali mi, że unikam wykańczania postaci, bo słaby jestem w rysunku. Że moje obrazy to nie obrazy ale szkice do obrazów. A więc będzie Małgorzata ‘jak prawdziwa’ i Pan Jezus ‘jak prawdziwy’”.
   Był potem w pracowni Wyczół, byli jacyś inni ludzie przyprowadzeni przez niego. Coś jadł, gdzieś chodził, o czymś rozmawiał, patrzył na nich, coś załatwiał i jak najprędzej chciał wracać do swoich obrazów.
   – Adam, naprawdę chcesz wstąpić do jezuitów w Starej Wsi?
   – Tak, tak – odpowiadał pospiesznie, ponieważ to najmniejsze, że chce wstąpić i że do jezuitów, ale że tam będzie.
   – Ale po co? Żeby tam malować?
   – Tak, ja tam będę więcej malował. Tu wciąż jakieś przenoszenie się, przeprowadzka, ciągle życie na walizkach. Tam dom. Grono rodzinne.
   – Stary, ty zdajesz sobie sprawę, na co się decydujesz? Poznałeś jednego, drugiego jezuitę, ale to nic nie znaczy. Wejdziesz do nowicjatu, pomiędzy osiemnastoletnich szczeniaków, przeważnie ze wsi, i będziesz miał z nimi rozmowę przez dwa dni. Gdy będą cię wypytywać, gdzie i w jakich okolicznościach straciłeś nogę. Ale zostać pomiędzy nimi całe życie?
   – Będę malować.
   – Wybij sobie to z głowy. Oni cię nie na to przyjmują, ażebyś malował. Będziesz wkuwał filozofię i teologię, a po święceniach będziesz jeździł z rekolekcjami i misjami tam, gdzie cię poślą.
   – Ale, powiedzieli, w wolnym czasie będę mógł malować.
   – Kochany, tam jest wolnego czasu tyle, co kot napłakał. W nowicjacie przed południem będziesz obierał ziemniaki, będziesz mył garnki po południu, a wieczorem zamiatał korytarze.
   – To też dobre przygotowanie do malowania. Można swobodnie myśleć.
   – Jak wolisz – przerwał zrezygnowany. – Byleś nie żałował.
   Potem – 24 września 1880 roku – był uśmiechnięty ojciec Michał Mycielski, który go przyjmował, mniej uśmiechnięty rektor ojciec Kasper Szczepkowski i całkiem nieuśmiechnięty mistrz nowicjatu, ojciec Wojciech Baudiss. Jeszcze listy pożegnalne do druhów serdecznych, przynajmniej do Chełmońskiego, Brandta, Sygietyńskiego. No i do Modrzejewskiej. Była smutna cela wspólna z dwoma chłopakami prosto ze wsi, organicznie nieznoszącymi mycia się, którzy mieli swoje kuferki drewniane zamykane na kłódkę, a w nich wędzoną spyrkę. Podjadali wieczorami po lichej kolacji, krajali kozikiem do zarzynania kur. O rozstawieniu sztalug w celi nie było mowy. Gdy wspomniał o pomieszczeniu specjalnie na ten cel przeznaczonym, otrzymał odpowiedź, że to może później, a na razie trzeba porządnie zżyć się z nowicjuszami. I poczuł się jak wtedy, gdy został ranny w powstaniu. Przecież miał zginąć za ojczyznę i Bóg jego ofiary nie przyjął. Teraz przyszedł tu, żeby malować Bogu i ludziom piękne religijne obrazy, a Bóg tej ofiary nie przyjął. Tylko wtedy miał siedemnaście lat. Teraz trzydzieści pięć. Wtedy jeszcze miał szanse na jakieś życie, teraz na żadne. To, co umiał: malarstwo, zostało odrzucone.
   To było na początku rekolekcji 60-dniowych, które prowadził o. Baudiss. Mówił cichym, usypiającym głosem, chyba na temat śmierci. Słuchał tego uważnie, co on mówił, chociaż z dużym wysiłkiem. Nagle zaczęło mu się wydawać, jakby prelegent, jakby klerycy zgromadzeni zaczęli się oddalać. Owszem, słyszał głos, dochodziła do niego treść kazania, ale stawała się coraz bardziej drugoplanowa, nieważna, a narastała świadomość Obecności. Nie śmiał powiedzieć: Obecności Boga, bo wiedział już z całą ostrością, że nie godzi mu się wymienić tego imienia. Ani teraz, ani nigdy na przyszłość, ani nie wolno tego było robić nigdy w przeszłości. Stało się w nim coś, jakby znikły w nim wszystkie kolory, pozostało tylko światło i czerń, a nawet nie światło ale narastająca biel – jakby biel mogła stawać się coraz bardziej biała – i czerń. Żadnych szarości. Tylko czerń. Światło wypaliło wszystkie barwy. Nie były one już ważne. Nie liczyły się. Tylko ogromna, przepotężna biel. Nie groźna. To czerń była groźna. Przez nieprzystawalność do światła. Przez jego zaprzeczenie. Na niezmierzonej przestrzeni światła ludzie. Ich czarne postacie – drobniejsze niż okruchy piasku na pustyni. On sam odkrył się wśród nich. Jedna z drobin wobec bezmiaru światła. Czarna. Nawet to, co na pozór wydawało się być w nim dobre, okazywało się skażone intencją fałszywą, motywacją nieuczciwą, zamiarem interesownym. Nie mówiąc o wszystkim, co było ewidentnym złem czy słabością. Jakoś zawstydzał drobiazg: że podniósł znaleziony niedopałek papierosa i zapalił. Choć przyrzekł sobie, że w klasztorze przestanie palić. I prześladował go bez końca ten drobny akt słabości. I wpychał go wciąż w czarną dziurę, upokarzał i udowadniał mu, jak niemożliwa jest dla niego droga ku światłu, zbliżenie się do niej choćby na trochę. Za oknem powinna być złota polska jesień. Przecież to koniec września czy początek października, a było czarno. „Ja muszę zobaczyć, jak jest naprawdę. To niemożliwe. Czyżby świat się kończył, a nikt o tym nie wie. A tu już Sąd Ostateczny nadchodzi. Aniołowie zwołują się na spotkanie z Bogiem, Sędzią sprawiedliwym. A we mnie tylko czerń grzechu. Trzeba iść”. Wstał z ławki, powodując łoskot swoją protezą. Wysunął się do przejścia. Resztką świadomości spostrzegł zwrócone na siebie twarze kleryków i wpatrzone oczy ojca Baudiss, który przerwał swoją konferencję. Dosłyszał ciszę, jaka w kaplicy zapanowała. Wyszedł, stukając w pustce protezą. Stanął w drzwiach do ogrodu. Nie. Jesień trwała. Żółciły się klony. Czerwieniły buki, choć już nie tamtymi, wrześniowymi, intensywnymi kolorami. Część listowia leżała barwnym dywanem na trawie. Zachodzące słońce rzucało długie cienie. Ptaki hałasowały przed nocą. Na niebie rozciągała się pomarańczowa poświata. Uspokajał się.
   – Co tobie? Czemuś, Adam, wyszedł z kaplicy? Źle się czujesz?
   Zwrócił głowę w stronę głosu. Przed nim stał jakiś człowiek. Chyba ktoś znajomy. Gdzieś tę twarz widział. Ach tak, to mistrz nowicjatu, ojciec Baudiss. „Mistrz. Jak można się nazywać mistrzem, gdy jest jeden mistrz, Jezus. Czy wolno do kogoś tak mówić ‘mistrzu’. Czy to nie bluźnierstwo. Czyż wszyscy nie jesteśmy grzesznikami”.
   – Adam, dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Nie poznajesz mnie? Jestem ojcem duchownym.
   „Jak on może siebie nazywać ojcem duchownym. Czyż Jezus nie powiedział w Ewangelii: Nikogo nie nazywajcie ojcem, bo jeden jest Ojciec wasz w niebie. A zresztą, co on ode mnie chce. Co ja tu robię. Jak ja mogę chodzić ubrany w sutannę, skoro we mnie tyle grzechów”. Rozpiął szeroką taśmę pasa, odhaczył zapięcie pod szyją i zaczął zdejmować sutannę z siebie. Zgarniał koloratkę ze szyi. Został w koszuli i spodniach. Oddawał po kolei wszystko w ręce ojca Baudissa.
   – Nie jestem godny. Nie jestem godny – wyjąkał.
   – Nie mów tak: nie jestem godny. Nikt nie jest godny.
   – Nie, ja nie. Ja nie jestem godny.
   Wrócił do celi. Już nie poszedł do kaplicy.
   Przestał uczestniczyć w rekolekcjach. Wychodził do ogrodu, parku, pobliskiego lasu. Jadł niewiele z tego, co przynoszono mu do celi. Milczał. Wpatrywał się w siebie, w to wielkie Światło, które go ogarniało. Ciągle na jego tle widział swoją czerń i swoją małość.
   – Nie modlisz się?
   Nie odpowiadał, patrząc niewidzącymi oczami.
   Co to jest modlitwa. Jeżeli trwanie przy Bogu, to on cały czas trwał przy Nim. Mogłoby to być trwanie najszczęśliwsze z trwań wobec tej Obecności, którą w sobie odczuwał. I tak czasami było. Ale rzadko, bo nie opuszczało go bolesne poczucie swojej niegodności, małości i brudu. Był wdzięczny przełożonym, że zachowali się wobec niego nadzwyczajnie: z wielkim dystansem, nie prześladując go swoją obecnością, nie nękając go wypytywaniami. I tak ustawili kleryków. Praktycznie miał pełną swobodę. Czekano na niego, aż ten stan chorobowy czy mistyczny przeminie – aż wróci do normalności.