Biblioteka



s. 13.



 


 


   Siedział na ganku z bratem Staszkiem. Zaczynało czerwienieć dzikie wino wspinające się po kolumienkach, zwisające nad wejściem i po bokach. Pachniało ogniskami, widać było ich dymki dalekie nad kartofliskami. Zaczynała się orka. Ścierniska o kolorze starego złota cięły pługi.
   – Ani się człowiek obejrzał, a tu jesień 1884. Zleciał ten rok bardzo prędko.
   – Gdzie twoja żona?
   – Pojechała po jakieś drobne zakupy. Chciała też wpaść na pocztę, ale wnet tu powinna być. Pij herbatę. Jak żona przyjedzie, to da nam jakiś podwieczorek.
   – Chętnie, bom zdrożony.
   – Dopiero teraz miałem trochę czasu i przeglądnąłem twój manuskrypt. Tyś mi powiedział, że to „prawie” tłumaczenie Manuale tertii ordinis ojca Hilarego, kapucyna z Paryża. Porównywałem, ale jak się przekonałem, to „prawie” samodzielna twoja praca. No i, powiedzmy sobie szczerze, iście rewolucyjna, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Sam gdzieś piszesz… Poczekaj aż znajdę. A, jest: „Bo to jest, w pewnej mierze, właśnie ten najszlachetniejszy socjalizm i komunizm, który nie na słowach próżnych polega ale czynami się dowodzi – komunizm miłości”.
   – To tylko dodane na zasadzie przerywnika, aby czytelnika zorientować, że chrześcijaństwo to nie jakiś dodatek do „normalnego” życia, ale że ono powinno przebudować rewolucyjnie całe nasze osobiste i społeczne życie – w tym wypadku w sferze dóbr materialnych.
   Brataniczka przyniosła bochen chleba i świeże, pachnące masło.
   – Skosztujesz?
   – Nie, poczekamy na twoją żonę.
   – Czy to nie jest sprawa ustroju państwowego, sprawa władz państwowych, ustaw, paragrafów?
   – Ej, bo co ty mówisz, to mi pachnie ruszczyzną: car wymyśla ustrój, car rozkazuje władzom, car ustanawia paragrafy, wydaje ustawy. A społeczeństwo patrzy do góry, co car wymyśli, jaki ukaz ześle. Wybacz, ale jestem na rusyfikację uczulony, a nawet przeczulony. Bo naprawdę sprawiedliwość społeczna wyrastać powinna z samego społeczeństwa jak ciasto w dzieży. Dlatego zadaniem trzeciego zakonu jest wyrobić wrażliwość człowieka, narodu na problemy społeczne, zwłaszcza na biednych, chorych, bezradnych, którzy są obok na wyciągnięcie ręki, albo parę, kilka czy kilkaset metrów dalej.
   Skończył. Popił herbatę.
   – Dla mnie osobiście bardzo przekonywające jest uzasadnienie takiej postawy, gdy tu piszesz: „Egoizm poniża człowieka, nieszczęśliwym go czyni i do zatracenia prowadzi. Przeszkadza mu kochać rodzinę. Egoizm rodzinny przeszkadza mu być patriotą. Egoizm patriotyczny, który zawsze jest związany z nienawiścią polityczną innych narodów, nie daje kochać ludzkości”.
   Zaturkotał z oddali wózek.
   – Otóż i moja żona jedzie.
   Podniósł się, wyszedł przed gazon, gdzie właśnie zajechała bryczka.
   – O, widzę, że Adam znowu u nas. Witaj, witaj, bardzo się cieszę, że tu jesteś. Również dlatego, że wiozę z poczty jakiś urzędowy list do ciebie.
   – Chyba nie nominacja na ministra sztuki – zażartował Staszek.
   – Nie kpij – powiedział z rosnącym niepokojem.
   Brał list w ręce i zauważył, że drżą mu lekko. Rozrywał kopertę nerwowo. Czytał na głos:
   – „Ukaz wysiedlenia z Cesarstwa Rosyjskiego Adama Wojciecha Chmielowskiego, tajnego organizatora niedozwolonych stowarzyszeń w guberniach rosyjskich. W razie niewykonania ukazu w ciągu trzech dni od dzisiejszej daty, zesłanie tegoż Chmielowskiego na Sybir”.
   Zamilkł. Odłożył papier. Nastała cisza. Po chwili odezwał się Staszek:
   – Co myślisz w tej sytuacji?
   – Nie ma innego wyjścia: Galicja. A chyba Kraków. Ten mi najbliższy.
   – Co chcesz tam robić?
   – Najpierw z czegoś trzeba żyć. Zabiorę się ostro do malowania.
   – Masz tam kogoś?
   – O tak, jest ojciec Wacław Nowakowski, kapucyn. Jest ojciec Rafał Kalinowski, karmelita bosy, też Sybirak. Choć ten nie w samym Krakowie ale w Czernej, jakieś dwadzieścia parę kilometrów w stronę Katowic. No, a wśród braci malarzy całe multum. Jest Benedyktowicz…
   – Ten, co mu obie dłonie urwało w czasie powstania?
   – Tak, uczy chyba u Urszulanek na Starowiślnej. Ale jest i Piotrowski, z którym mieszkałem w Warszawie, jest Juliusz Kossak. Są i nowi, choćby Jacek Malczewski, świetnie zapowiadający się, no, właściwie nie zapowiadający się, to już malarz pełną gębą, przecież to rocznik 1855. Kraków w końcu to polskie Ateny, a więc ludzi sztuki pełne miasto.