Biblioteka



s. 14.



 


 


   Zostawił w garderobie wierzchnie odzienie: swoją długą, po same kostki, czarną, grubą pelerynę i kapelusz, a teraz szedł – wspinał się z niejakim trudem, po schodach pałacu Pod Baranami, gdy z góry usłyszał głos hrabiego Dębickiego, redaktora „Czasu”:
   – A kogóż to moje piękne oczy widzą, tercjarza trzeciego zakonu w wytwornym garniturze, co mówię, w smokingu nawet. Czyżby choroba franciszkańska minęła i szanowny nasz profesor nawrócił się na wiarę malarską? – schodził z rozłożonymi rękami witając go. – Dawaj pyska.
   I już go wycałowywał jak z dubeltówki.
   – A ty wiesz, kogo masz przed sobą? – tu Dębicki zwrócił się do swojego towarzysza, z którym schodził w dół. – Nie wiesz zapewne. Ot co, gdy ktoś ze wsi przyjedzie i ciemny jak tabaka w rogu. Ale zanim się dowiesz, już klękaj przed nim i całuj stopy. Nie stopy tylko stopę, bo druga drewniana. Choć tę drewnianą tym bardziej powinieneś całować. To największy malarz spośród powstańców i najdzielniejszy powstaniec spośród malarzy, a poza tym święty Podola, Adam Chmielowski.
   – O, słyszałem, słyszałem, bardzo mi miło poznać pana osobiście.
   – A przed tobą, Adamie, mój przyjaciel, hrabia Ludwik Wodzicki. Też Ludwik. Ale chodźmy, bo barykadujemy przejście. Wracajmy do góry. Będziemy ci przewodnikami.
   Wyszli na piętro, przesuwali się powoli korytarzem wśró tłumu gości, pozdrawiając jednych, będąc pozdrawianymi przez drugich.
   – Brakowało nam ciebie szalenie. Dobrze, że czasy pokuty minęły. Najważniejsze, że znowu jesteś z nami. Wszędzie, zawsze. Że należysz do naszego krakowskiego świata, że od niego nie stronisz, że go nie przekląłeś, że się go nie wyrzekasz. Ale tak a propos. Dziwię się, że nie spotkałeś wcześniej osobiście Adama – jak mówisz sam, można go przecież znaleźć w rozmaitych ciekawych miejscach. Ostatni raz widzieliśmy się chyba na sympozjum u hrabiego Konstantego Przeździeckiego na Wolskiej.
   Przeszli przez palarnię, czarną od dymu papierosowego, fajkowego, cygarowego. Dębicki mówił dalej:
   – Jak ci tam w twojej starej pracowni przy Basztowej 4. Jak słyszę, przedzieliłeś ją na pół. W jednej części malujesz i mieszkasz, a drugą połowę okupują jacyś twoi bracia, ale tylko w Chrystusie, których nie radzę ci spotkać – tu zwrócił się do Wodzickiego – gdzieś w ciemnej ulicy. Co ja mówię w ciemnej ulicy. Gdy na klatce schodowej mieszkańcy tejże kamienicy ich spotykają, mają potem palpitacje serca.
   – Ale słyszę, że i pan nie wytrzymuje, i z malowaniem przenosi się pan do Jacka Malczewskiego, do jego pracowni na Batorego.
   – A skąd ty znowu taki poinformowany? Przecież nie znałeś go?
   – Nie znałem osobiście, ale wiadomości krążą po ludziach. Wystarczy tylko nos wściubić do Krakowa, a zostaniesz poinformowany o wszystkim i o wszystkich. Ileż ten Kraków w końcu ma mieszkańców.
   – Ale tak już całkiem poważnie – powiedział Dębicki – Adam, słyszałem o tym, że nie bardzo masz gdzie pomieścić uliczników, którzy się do ciebie przylepili. Jeżeliby cię to urządzało, mogę oddać do waszej dyspozycji parę pokojów w mojej willi „Wenecja”. Wymyśliłem to tak, że będziecie mieli osobne wejście, i nie będziemy musieli sobie wzajemnie przeszkadzać. Co ty na to?
   – Co ja na to, ty możesz się łatwo domyślić. Daj pyska. Dziękuję ci bardzo, bo już w głowę zachodziłem, gdzie się z nimi podziać,
   Przechodzili przez jadalnię.
   – Może byśmy usiedli i zjedli coś. Co ty, Adam, na to? Akuratnie podają coś do jedzenia. Zresztą nie akuratnie. Tu wciąż podają coś do jedzenia.
   – Nie, dziękuję.
   – A nie gorszy cię widok tych salonów? Nie buntuje się twoje serce na widok tych pań obwieszonych jak choinki biżuterią srebrną, złotą i platynową, pobłyskującą diamentami, szmaragdami, rubinami i jeszcze inną setką rozmaitych drogich kamieni? – mówił wodząc oczami po siedzących za stołami i po tym, co się na stołach znajdowało. – A zastawa srebrna, od której uginają się stoły, a porcelana chińska, miśnieńska i nie wiem jeszcze jaka, a rżnięte kryształy, a szampany francuskie, bekasy, ananasy sprowadzane blitzem to z Widnia, to z Paryża. Potrafisz na to wszystko spokojnie patrzeć?
   – No to nie patrzmy na te wspaniałości, a chodźmy dalej, bo słyszę Straussa i wnioskuję, że następna sala to sala balowa.
   Szli więc dalej, a Wodzicki dawał odpowiedź Dębickiemu:
   – Nie zapominaj, że Kraków to stolica Polski, a poza tym Oxford, Heidelberg i Weimar w jednej osobie i – czego nie można zapominać – Warszawa to plutokracja, dorobkiewicze, a Kraków to miasto noblessy de la haute naissance.
   Weszli do sali balowej. Ogarnęła go muzyka. Och, jakiż ten Strauss jest taneczny, jaki melodyjny, jaki rytmiczny. Czy jest piękniejszy taniec niż walc? Stanął pod ścianą, zamknął oczy i słuchał. Jeszcze jedną większą można by mieć radość: tańczyć. Porwać dziewczynę. Wejść w świat melodii, rytmu. I tańczyć, tańczyć aż do utraty tchu. Przymykał oczy, panie w kolorowych kreacjach. Wirowały przed nim kwiaty przecinane czernią. Namalować. Raz taką feerię barw namalować. Spróbować. Namalować ruch. Namalować melodię. Namalować Straussa.
   – Idziemy dalej? – spytał Dębicki.
   – Jak można, to zostańmy tu jeszcze chwilę.
   – Co, podoba ci się to towarzystwo?
   – Muzyka mi się podoba i taniec.
   – No to całe szczęście, że tak mówisz. Jak tak, to i ja chętnie zostanę, bo lubię muzykę – choć na pewno nie tak jak ty. A i zatańczyć też mi sprawia przyjemność. Ale towarzystwo mi nie leży. Bo tu towarzystwo – jak to mówią górale: „na dwa casy”. I kogóż tu dzisiaj nie ma. Są Czetwertyńscy. To ta brunetka w seledynowej sukni. Czapscy. Widzisz tego „longina” na dwa metry, z bokobrodami? Pustowscy, Ledóchowscy w nadmiarze, oczywiście Tyszkiewiczowie, Stadniccy, Tarnowscy – ten przysadzisty choleryk z łopaciastą brodą. Widzę tu jakiegoś Branickiego, są, rozumie się, Czartoryscy we wszystkich gatunkach, Dzieduszycki, jakiś Badeni czy Badeniówna też się tu gdzieś plącze. Jest Szeptycki. Ten pistolet średniego wzrostu. To wszystko Wołyń, Podole i Litwa. Ale jest również arystokracja miejscowa, Potoccy gospodarze i Potoccy z najrozmaitszych gałęzi. – Dębicki wciąż mówił tak trochę do siebie, trochę do niego, traktując siebie – nie wiadomo dlaczego – jako cicerone w tym labiryncie salonów i ludzi. – Są Wodziccy, a jakże, Skrzyńscy, naturalnie Popielowie – gdzie by tych nie było, jacyś goście z zagranicy, ktoś z książąt Orleańskich, Falconierych, Windischgrätzów, Odescalchich. A poza tym jakieś Mycielskie, Morawskie, Michałowskie, Górskie – już tego wszystkiego nie zliczę. Pod ścianą, również w towarzystwie, stoi na dodatek nasz miejscowy geniusz, ksiądz Stefan Pawlicki.
   – Nie narzekaj, nie narzekaj. Jest tu paru łebskich ludzi. Tak, tak, są tu również ludzie z głową, nie tylko z majątkami. Widziałem Pawła Popiela, Konstantego Przeździeckiego. Jest tu jakiś mądry Michałowski, Mycielski, Górski, a poza tym Ludwik Dębicki, Marian Sokołowski – upominał go Wodzicki.
   – Ale przede wszystkim są tu ci, którzy opanowali Kraków. Niech teraz twoje powstańcze serce zapłacze. Bo kogóż tu widzim, proszę wycieczki: stańczyków, którzy głoszą, że najważniejsze jest dorabianie się, trójlojalistów wznoszących hasła pochwalne w zaborze austriackim na cześć c.k. Franza Josepha, w zaborze pruskim na cześć kajzera, a w zaborze rosyjskim na cześć cara. I na co ci przyszło? Po coś krew lał ty i twoi koledzy? Teraz już wszystko cacy. Naród polski powinien lizać łapę każdego łaskawie panującego władcy, bić pokłony, głosić swoją wiernopoddańczość, zerwać z zadziornością, z postawą buntowszczika, ze snami o potędze, z tęsknotami za niepodległością. I to głoszą nie byle jakie chłystki ale profesorowie sławnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, głowy hrabiowskie koronowane pięcioma pałkami, głowy książęce koronowane siedmioma pałkami. Tarnowski nakazuje brać przykład z praktycznych Czechów, a Szujski i Koźmian nazywa swoje stronnictwo ochotniczą strażą pożarną, która gasi nierozważne zapały. A żeby było śmieszniej, w sukurs „konserwie” przychodzą pozytywiści, z samym apostołem postępu, Świętochowskim. Wszyscy oni zapamiętale zwalczają romantyzm, jak to nazywają.
   – Panie Adamie, a jak słyszy pan takie sprawy, to nie rwie się panu ręka do szabli?
   – To już nie te czasy. Ale muszę powiedzieć, że proszę Boga o wojnę narodów, o wojnę pomiędzy naszymi zaborcami.
   – Skąd panu takie myśli chodzą po głowie. W Europie panuje taki spokój, że pax romana to małe piwo. Pokoju strzegą trójporozumienia. Trzech cesarzy pilnuje uważnie i siebie, i narodów, które są w ich granicach, żeby się ktoś nie wychylił. Mówić o wojnie pomiędzy nimi to nieporozumienie.
   – Ja wychodzę z założenia bardzo prostego: a mianowicie, zbyt wiele krzywdy wyrządziły i wyrządzają te państwa poszczególnym ludziom i narodom, żeby to miało tak pozostać.
   – Sprawiedliwości na tym świecie nie doczekamy się.
   – Jestem przeciwnego zdania. Jeżeli nawet nie doprowadzimy świata do sprawiedliwości, to jednak ona jest i być musi dla każdego z nas gwiazdą przewodnią. Nie chcę sprawy stawiać na zasadzie: słoń a sprawa polska, niemniej nasz naród jest klasycznym wypadkiem takiej niesprawiedliwości, która się dzieje na terenie Świętego Trójprzymierza.
   – To i mieli rację carscy urzędnicy, że ci się kazali wynieść z Królestwa jako rewolucjoniście.
   – Stąd wniosek: najwyższy czas, żebyśmy zaczęli budować Polskę własnymi rękami. A Polska to nie tylko pawie pióra na czapkach krakowskich, bukowe portki góralskie, trombity huculskie, zapaski łowickie czy śląska gwara, ale Polska to sprawiedliwy porządek społeczny, to dom różny od innych domów na świecie, gdzie wszystkim Polakom będzie dobrze, tak młodym jak starym, tak zdrowym jak chorym, tak rolnikom jak robotnikom. Z którego nikt nie będzie uciekał z przerażeniem, ze wstrętem, ale będzie do niego ciągnął jak Żydzi do Ziemi Obiecanej.
   – Otóż mamy i proroka, chapeau bas, niech się schowa Wernyhora, Mickiewicz, Słowacki, nie mówiąc już o jakichś tam Żeromskich.
   Zaśmiał się wraz z nimi.
   – Chodźmy dalej.
   Weszli do kolejnej sali. Zastawiona była stolikami, na każdym lampka, przy każdym parę krzesełek.
   – Jak zwykle niespodzianka, wymyślona przez pana Alfreda Potockiego. Ale to dobrze, że tak jest. Każdy może w tym wielkim pałacu znaleźć to, co zechce. Kto chce palić, może palić. Kto chce tańczyć, ten tańczy, kto chce coś zjeść, ma pod dostatkiem, kto chce porozmawiać…
   Rozglądając się po tym salonie utrzymanym w miłym półmroku, nagle dostrzegł przy jednym ze stolików Lucynę. Poczuł się tak, jakby go przeszyła igła od czubka głowy aż po same stopy. Nie zauważyła go. Siedziała sama. Chciał wysunąć się, póki jeszcze czas. Ale ona podniosła głowę. Spotkali się oczami. Nie było wyjścia. Zwrócił się do swoich towarzyszy:
   – Ja na krótko was przeproszę. Jakbyście byli łaskawi i mieli cierpliwość, usiądźcie przy wolnym stoliku.
   – Dobrze. Mamy czas, dlatego tu jesteśmy. Co ci zamówić? Herbatę, kawę, koniak?
   – Herbatę. Z samowara najlepiej – zażartował.
   Podszedł do stolika Lucyny.
   – Nie będę przeszkadzał?
   – Skądże.
   Była spłoniona jak mała dziewczynka.
   – Mąż odszedł na chwilę.
   – Skąd ty tutaj?
   – Zaprosiła nas mama na karnawał, żebyśmy odmienili sobie kijowskie powietrze na krakowskie…
   Słuchał tego, co mówiła, i przyglądał się jej dyskretnie. Wyglądała prześlicznie. Chyba jeszcze wypiękniała od tamtych lat. Już nie tamta dziewczęca, zwiewna uroda, ale uroda dojrzałej kobiety, dbającej o siebie. Świetnie uczesane włosy, piękny naszyjnik. Suknia z głębokim dekoltem, według obowiązującej mody. Na dłoniach jakaś dyskretna biżuteria.
   – …A, jak wiesz, moja mama z domu Potocka, stąd też jesteśmy Pod Baranami. To tyle wyjaśnień na pytanie, skąd ja tu.
   – Tyle lat ciebie nie widziałem.
   – I ja ciebie tyle lat nie widziałam.
   – Chyba od 1877, od śmierci twego ojca. A obecnie mamy 1887. Jesteś szczęśliwa? – Natychmiast poprawił się: – Tam, na kijowszczyźnie?
   Nie odpowiedziała na pytanie. Zeszła z tematu:
   – Cieszę się, że cię widzę w zdrowiu. Bardzo się martwiłam twoją chorobą.
   – Dochodziły do ciebie również tam, w Kijowskie, i takie wiadomości.
   – Jak się chce, to i takie dochodzą.
   – To już prawie czternaście lat od waszego ślubu. To było w 1873, 19 marca.
   – Pamiętasz nawet datę ślubu.
   – Macie dzieci?
   – Nie mamy. Że też mną się jeszcze interesujesz. Że mnie jeszcze pamiętasz – chcesz pamiętać?
   – Przecież wiesz, jak byłaś mi bliska.
   – To ty byłeś mi najbliższym człowiekiem na świecie. Szkoda, że potem tak się stało, jak się stało.
   Tu na chwilę przerwała, jakby chciała, ażeby to stwierdzenie na pewno dotarło do niego.
   – Ale pamiętasz, jak ci śpiewałam, gdy byłam jeszcze dziewczynką:
    „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną,
    ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną.
    Ja będę panią, ja będę panią na wielkim dworze,
    ty będziesz księdzem, ty będziesz księdzem w cichym klasztorze.
    A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy, każemy sobie
    złote litery, złote litery wyryć na grobie” –
nuciła cicho tę prościutką, starą piosenkę. – I widać w złą godzinę to śpiewałam, bo się dużo sprawdziło. Choć ja nie jestem panią na wielkim dworze…
   Przerwał jej:
   – Od tej strony się właśnie sprawdziło bardzo dokładnie, bo jesteś panią na wielkim dworze…
   – Nie, nie – z kolei ona mu przerwała. – Sprawdziło się od drugiej strony bardzo dokładnie, bo jesteś kimś więcej niż księdzem w cichym klasztorze. To, co ty wyrabiałeś na Podolu z trzecim zakonem, to bym sobie życzyła, żeby przynajmniej jeden ksiądz na stu tak działał.
   Wrócił do poprzedniego wątku:
   – Na wiadomość o twoim ślubie rozmaite głupie myśli przychodziły mi do głowy. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym nie był wierzący.
   Zauważył, że nerwowo sięgnęła po chusteczkę.
   – Skończyło się na tym, że namalowałem obraz „Śmierć samobójcy”, który przyniósł mi największą sławę – uśmiechnął się.
   – Jaką sławę? – spojrzała oczami na granicy płaczu i ciekawości.
   – Moja ciotka, która poszła na wystawę i go zobaczyła, zemdlała. – Zaśmiał się. – Wobec tego spaliłem go, choć sława pozostała. Ale przyznaj mi rację: bardzo dobrze, że nie wyszłaś za mnie. Niczego się nie dorobiłem, nie mam żadnego majątku ani nawet mieszkania. Nie zrobiłem na obrazach pieniędzy. Nawet nie zdobyłem na obrazach sławy. I, co najgorsze, nigdy mi na tym wszystkim zbytnio nie zależało. Sławni to Chełmoński, Wyczółkowski, nie mówiąc o takich jak Brandt czy Kossak. Poniewieram się, albo i też poniewierają mnie po świecie. Nie zagrzeję nigdzie kąta.
   Słuchała go z marmurowym spokojem, lekko uśmiechnięta, wpatrzona w filiżankę czy wzór na obrusie.
   – Przecież tak nie myślisz, że pieniądze i sława dają szczęście. Nie masz tego wszystkiego? To prawda. Chociaż wiem, że jakbyś chciał – to byś miał to wszystko i parę jeszcze innych rzeczy. Ale przecież nie o to chodzi. Najważniejsze, że jesteś najpiękniejszym człowiekiem naszej epoki.
   – Widzę, że muszę pójść – zaśmiał się znowu. – Pójdę już. Bądź zdrowa. Bądź szczęśliwa. Bądź. Bądź. Bądź. Może znowu się kiedyś zobaczymy, gdy przyjedziesz, żeby odetchnąć krakowskim powietrzem. Pamiętam o tobie codziennie, modlę się codziennie za ciebie.
   – Ty do nas nie przyjedziesz nigdy? – jeszcze go zatrzymała pytaniem.
   – Tam już za daleka na mnie droga – powiedział dwuznacznie. – Zostań z Bogiem. Przepraszam, że nie doczekałem na przyjście męża.
   Wstał, pożegnał się z Lucyną i poszedł na drugi koniec sali do stolika zajętego przez Wodzickiego i Dębickiego.
   – Adam, pij herbatę i powiedz, czy to tak nie jest.
   Usiadł i słuchał tego, co Dębicki mówił:
   – Bo kto nas gnoi. Nasz kraj jest marginesem tych trzech imperiów. Ich zdaniem zamieszkuje go element niepewny, buntowniczy. Wolą więc nie inwestować w niego. No i doprowadzili do takiej katastrofy, jaka jest. Przykładem klasycznym – Galicja. Ludności miejskiej jest jakieś 20 procent – wliczając tutaj wszystkie małe miasteczka.
   – Nie wiem, czy Kraków też zaliczasz do tych małych miasteczek. Bo summa summarum liczy chyba nie więcej jak 70 tysięcy.
   – Nie przerywaj. A więc 80 procent to wieś, a dwie trzecie to karłowate gospodarstwa, przeludnione do granic niemożliwości, które wiosną, „na przednówku”, regularnie głodują. I cóż robi miłościwie panujący nam, dobrotliwy cesarz Franciszek Józef? Nic. W roku 1846 zafundował nam rzeź galicyjską pod dowództwem Szeli ze Smarzowej, na to, żeby zagasić wolnościowe ruchy, i to wszystko, na co go było stać. A przecież mając tyle rąk do pracy tu, w Galicji, powinno się usytuować wielki przemysł. Nic z tych rzeczy. Agenci amerykańscy żerujący na biedocie wybierają najzdrowszy, najbardziej prężny element i wywożą do Stanów, a „wybiórki”, żeby nie umrzeć z głodu na wsi, ciągną do miasta, szukając pracy. Ale nasze miasta także są pozbawione przemysłu, no i tak dorobiliśmy się nędzy społecznej. Chodźmy się przejść, bo nie wytrzymuję. Jeszcze chwila a rozlecę się ze złości.
   Wstali, zeszli do garderoby.
   – Gdzie proponujesz?
   – Przed siebie. Byle iść.
   Przed pałacem stał rząd sań mniej lub bardziej wspaniałych. Wyszli na Rynek. Przystanęli. Był lekki mróz.
   – Przynajmniej można odetchnąć świeżym powietrzem.
   Wokół Rynku jarzyły się gazowe latarnie. Latarnie oświetlały swoim niebieskawym światłem również podcienia Sukiennic.
   – Nie jest to najpiękniejszy Rynek świata? Patrząc na niego można o wszystkim zapomnieć co dziś, a wejść w to piękne i wielkie wczoraj Polski, która ten Rynek stworzyła. Boże, żeśmy zmarnowali taką szansę, jaka przed nami stała. A ta nędza społeczna najdotkliwiej jest odczuwalna tu, w Krakowie – podjął zaczęty temat.
   – Ruszył sprawę włóczęgów, żebraków, pijaków, bezdomnych poprzedni prezydent Krakowa, Dietl. Ciebie tu nie było. Nocami w zimie palono ogniska na ulicach. Wreszcie wymyślono ogrzewalnię, około roku 1870, ale w końcu zamknięto, bo się tam cuda działy. Prezydent Szlachtowski urządził jedną ogrzewalnię dla mężczyzn, na Piekarskiej 21, i jedną dla kobiet, na Skawińskiej. I wszyscy odetchnęli, że władze rozwiązały problem. A to po pierwsze nie jest żadne rozwiązanie problemu. Cuda się tam dzieją tak jak poprzednio. Przyznam się ze wstydem, że nigdy tam jeszcze nie byłem, choć wybierałem się sto razy. Zawsze jakoś schodziło.
   – Nic nie przeszkadza, żebyśmy tam poszli choćby teraz.
   – Teraz? Jest już po północy, i to dobrze po północy.
   – No to i dobrze. W dzień chyba tam nikogo nie zastaniesz.
   – Poczekaj pan, poczekaj. Tam iść o tej porze to nie przelewki. Tam można zdrowo oberwać – zaprotestował również Wodzicki.
   – No, w końcu bez przesady. Jest nas trzech i to nie ułomki. Mam nogę drewnianą, ale w rękach dawną krzepę. Zresztą, myślę, że nie trzeba się będzie uciekać do rękoczynów. Chodźmy, chodźmy. Zwłaszcza, że skład jest wyśmienity: dziennikarz, ziemianin i malarz z Bożej łaski.
   – Jak już, to nie musimy iść, bo to jednak na twoją protezę jest kawałek drogi, zwłaszcza że ślisko. Ja mam tu sanki, to pojedziemy.
   Gdy już byli w sankach, Dębicki kontynuował temat:
   – Jak wiecie, byłem przez długie lata prezesem Konferencji Świętego Wincentego a Paulo. W dawnych, dobrych czasach miałem pomysł i próbowałem go realizować, aby przeprowadzić ludzi mieszkających w przeważnie niezdrowych suterenach do zbudowanych dla nich domów. To były jeszcze czasy, gdzie myślało się o zlikwidowaniu suteren. Teraz chętnie bym chciał ich mieć jak najwięcej, by pomieścić w nich tych z ogrzewalni. Obecnie w dalszym ciągu należę do tej organizacji i serdecznie was namawiam do zapisania się do niej. Nie o tym zresztą chcę mówić. Ale o tym, że mam niejakie zorientowanie w sytuacji ludzi biednych w Krakowie i w tym, co się dla nich robi.
   Przecięli Rynek, wjechali w Grodzką, pod Wawel. Zagłębili się w ciemny Kazimierz. Dębicki mówił bez przerwy:
   – Siostry felicjanki prowadzą na Smoleńsk głodną kuchnię, zwłaszcza dla studentów. Szarytka, siostra Ryszewska, prowadzi przytułek na Kazimierzu. Ksiądz Piotr Soubieille, wizytator księży misjonarzy na Kleparzu, przygarnia bezdomnych, wydaje dziennie ponad sto obiadów. Ksiądz Siemaszko, misjonarz, zajmuje się opuszczonymi dziećmi i młodzieżą. Teraz organizuje dla tych małych dom w Czernej. Ksiądz Kuznowicz prowadzi bursę dla młodzieży rzemieślniczej. Ale przecież to nie jest rozwiązywanie problemu, tylko łatanie dziur. To jest sprawa nie Kościoła, tylko władz świeckich. Oczywiście, Kościół jest na to, aby łatał dziury, ale a la longue to jest sprawa państwa.
   – I tak koło się zamyka. Bo skąd władze miejskie mają fundusze na to, by problem rozwiązać, gdy władze austriackie tym się nie interesują. Wszystko wraca do tego samego: do odzyskania niepodległości. Kiedy będziemy gospodarzami u siebie.
   Sanki przystanęły. Stangret oświadczył:
   – Jaśnie panie, jesteśmy na miejscu.
   Przed wielką obdrapaną chałupą, prawie że wiejską, paliła się zgniłym światłem jedna lampa gazowa.
   – Świeci się tam w oknach, czy się nie świeci?
   – Wygląda na to, że chyba się coś świeci.
   Gramolili się z sanek. Podeszli pod drzwi.
   – Zamknięte.
   – Tam mieszka stróż – stangret pokazywał drzwi z boku budynku.
   Wyciągnęli go zaspanego i burczącego jak niedźwiedzia wyrwanego z zimowych leży.
   – A co panowie? Z policji? Szukacie kogoś?
   – Nie, z Konferencji Świętego Wincentego a Paulo.
   – O tej porze? To chyba już po północy.
   – Otwieraj, otwieraj. Tylko na chwilę.
   Dał się przekonać banknotem, który mu zaszeleścił w dłoni.
   – No dobrze już, dobrze. Tylko nie odpowiadam za to, co tam zastaniecie. Moim obowiązkiem jest tylko napalić w piecu. Więcej mnie nic nie obchodzi.
   Zmienił ton na przepraszająco-usprawiedliwiający. Gmerał kluczem w zamku. Otworzył drzwi. Buchnął odór.
   – Oddechajcie, panowie, ustami, bo inaczej możecie nie wytrzymać. Śmierdzi, ale za to nie marzną – tłumaczył się wciąż stróż.
   Prawie że zawahali się, czy wejść.
   – Już wystarczy? Wracamy. Co ty na to, Adam?
   – Jakeśmy są już tak daleko, to wchodzimy.
   Sień wąska, zastawiona piecem, oświetlona zakopconą, nieczyszczoną od zawsze lampą naftową, odrutowaną. „Dlaczego odrutowana?” Na prawo izba bez drzwi. Weszli. Podłoga założona śpiącymi ludźmi. A właściwie stertami łachów, betów. Wnętrze oświetlone nędznym światłem wiszącym na ścianie, podobnym jak lampa w sieni.
   Stał jak wrośnięty w ziemię. Usilnie wpatrywał się w półmrok tej ogromnej izby, usiłując cokolwiek rozróżnić w tej szarości. Tu i ówdzie spomiędzy tych łachmanów, koców, kołder niepooblekanych pobłyskiwała jakaś twarz, ręka, noga. Spostrzegł wreszcie taśmę rury przecinającą izbę. Brała początek w sionce. Szła aż do ściany, w której musiał być umieszczony komin. Źródło ciepła i smrodu specyficznego. To na niej były rozwieszone mokre onuce, chusty, skarpety, buty. Pod nią leżały dzieci w rozmaitym wieku. Tego się nie spodziewał, to co widział, przekraczało o całe piekło najgorsze przypuszczenia. Pod ścianą ławy. Na nich śpiący ludzie, pod nimi śpiący ludzie.
   – Ilu tu ich może być?
   – Chyba około sto osób.
   Kobiety, mężczyźni, starzy, młodzi. Na spękanych ścianach liszaje grzyba. Nie wszyscy jeszcze spali. Na ławie pod ścianą, pod wiszącą lampą dwóch ciupało w zechcyka. Obok stała flaszka z wódką. Teraz przerwali zabawę i z kartami w rękach przyglądali się im niedowierzająco.
   – Ty, czy mi się zdaje? Czy dobrze widzę? Trzech elegantów w cylindrach stoi we drzwiach.
   – Jo tyż widze trzech. To ci się nie zdaje. Szukają miejsca, gdzie by się przespać. A może chcą sobie przygruchać jakąś babę.
   – Bedzie im trudno, bo nasze, jak widzisz, wszystkie są zajęte.
   Zbudziły się dzieci. Zobaczył wpatrzone wielkie oczy, jeszcze na pograniczu snu i jawy. Już przybliżało się jak w letargu jedno, drugie. Dębski kładł w ich ręce jakieś cukierki, ciasteczka wyciągane z torby.
   – Święci Mikołaje? Trzej królowie?
   Dotykały ich rękami, sprawdzając, czy im się nie zdaje.
   Nagle zerwały się głosy z głębi sali:
   – Wynocha stąd. Wynosić się. Nic tu po was. To nie wasz dom. Nie macie prawa tu włazić. Co tu macie do szukania. Precz. Chce który oberwać?
   Z tyłu usłyszeli przestraszony głos dozorcy:
   – Panowie, chodźcie już, bo może być źle. Chodźcie, bo to się wszystko na mnie skrupi.
   Wychodził powtarzając: „Tu trzeba wrócić. Tak nie można ich pozostawić. Tu trzeba wrócić. Tu muszę wrócić”.