Biblioteka



s. 15.




 


     Skręcił w Planty. „Może znowu któryś zasnął na ławce”. Noc była bezksiężycowa, ale świeży śnieg bielał i pozwalał poruszać się z łatwością. Było pusto. „Kraków już śpi. Nie ma się co dziwić. Niedługo północ” – mruknął do siebie. Przyspieszył, na ile mu tylko proteza pozwalała. Musiał uważać, bo pod warstwą śniegu wciąż napotykał twarde grudy i zdradzieckie dołki. Panowała tu niezmącona cisza. Tylko dźwięki sanek – to słabsze, to wyraźniejsze – dobiegały z rozmaitych stron. Dawniej chętnie malował noc, zmrok, ciemność. „Noc to temat Adama” – mawiali kiedyś koledzy. Lubił Kraków nocą. Ale zwłaszcza lubił Planty w zimie, noce zimowe. Przypominały mu jego powstanie. Jak tu teraz je nazywali: powstanie styczniowe. Chociaż tam, na wschodzie, były lasy! Mój Boże, jakie lasy!
     Z daleka zobaczył na ławce ciemny cień. „A więc jednak. Nie na darmo tu przyszedłem”. W miarę jak się zbliżał, widział coraz wyraźniej mężczyznę w półleżącej pozycji. Przyspieszył, pomagając sobie energicznie laską. „Byle nie za późno. Byle jeszcze nie zamarzł”. Już był przy nim. Nachylił się. Wionęła wódka.
     – Hej, bracie.
     Nie było odpowiedzi. Czyżby już nie żył? Potrząsnął jego ramieniem.
     – Hej, bracie.
     W odpowiedzi usłyszał gniewne bulgotanie. Potrząsnął jeszcze mocniej.
     – Chodź stąd, bo zamarzniesz.
     – Odczep się – odpowiedź już była wyraźniejsza.
     Nie dawał za wygraną. Wziął pijanego łagodnie pod rękę i próbował postawić go na nogi. Nie udało mu się. Wywołał reakcję złości.
     – Odczep się, mówię ci po dobremu, bo oberwiesz. Nie ruszę się stąd. Nie wolno mi siedzieć na ławce?
     – Nic nie pomoże. Wstawaj.
     – Kto ty jesteś – w głosie zabrzmiał niepokój – policmajster? Co, chcesz mnie wziąć na posterunek?
     – Nie bój się, pójdziemy do ogrzewalni.
     – Do ogrzewalni? A, do ogrzewalni. Ja przecież tam idę. Tylko przysiadłem, bo jestem zmęczony – tłumaczył się cierpliwie, choć język mu się plątał.
     – No to teraz pójdziemy razem.
     Pomógł mu dźwignąć się i zaczął powolny marsz w kierunku ulicy Szpitalnej. Pijak prowadził monolog:
     – W ogrzewalni teraz warto pomieszkać. Nie to co dawniej. Dawniej to ani się człowiek nie spostrzegł, jak go okradli albo pobili. Teraz i spokojnie, i czysto, i jeść dają. Szanują człowieka. Chwileczkę – pijak zatrzymał się. – Ale kto ty jesteś? Bo głos twój mi kogoś przypomina, tylko nie wiem, kogo.
     – Ja też mieszkam w ogrzewalni.
     – A widzisz. To już dobrze. A jak się nazywasz?
     – Wołają mnie Albert.
     – Albert. Oczywiście, Albert. Że cię też od razu nie poznałem. Jak tak, to idziemy razem. Z tobą zawsze. Bratem mi jesteś. Skądeś się wziął, człowieku?
     Rozmarzył się, przysypiał. Ciążył mu coraz bardziej. Objął go mocno jedną ręką wpół, jak worek z ziemniakami, i już go prawie niósł. Lewą ręką podpierał się ciężko na lasce. Po chwili zmęczony przystanął. Rozglądał się. Pijak wysuwał mu się coraz bardziej z uścisku. Z daleka mżyła latarnia swoim gazowym, trupim światłem. Byle dobrnąć do ulicy. Tam trafi się jakaś dorożka. Czuł, jak pot mu spływa po grzbiecie.
     – Bracie, nie śpij.
     – Nie, nie, ja nie śpię. Do ogrzewalni. Albert, z tobą zawsze – pomrukiwał. – A prawda to, żeś ty był w powstaniu? Boś ty nie stary chłop.
     – Prawda. Miałem wtedy siedemnaście i pół roku.
     Pamięta dobrze tę noc. To był wtedy też styczeń, noc z 22 na 23, 1863 roku, gdy uciekł z kolegami swoimi z Instytutu Politechnicznego Rolniczo-Leśnego w Puławach do powstańców. Wierzyli, że kijami zdobędą karabiny, karabinami armaty, a z armatami Modlin i Warszawę.
     – Najpierw walczyłem pod Frankowskim. Potem pod Langiewiczem. Rosjanie rozbili nas pod Grochowiskami, wepchnęli w ręce Austriaków. Ci internowali do Ołomuńca. Uciekłem stamtąd. Wróciłem do kraju i dołączyłem do Chmieleńskiego – byle walczyć, byle nie popuścić.
     – I tameś nogę stracił?
     – Tak.
     Zawsze na myśl o tym przypomina mu się huk granatu i to wrażenie, jakby go ktoś za stopę dźwigał ku niebu, i potworny ból, i ciemność. To było 30 września 1863 roku. Z kolei operacja w nocy – odjęcie nogi – podczas której jedynym oświetleniem była świeczka, którą sam osobiście trzymał w ręce przyświecając chirurgowi. Jedynym środkiem znieczulającym było cygaro, które zjadł wraz z ogniem, gdy już ból był nie do zniesienia.
     – To nie mieli morfiny?
     – Jakoś nie mieli.
     – No to szaleństwo.
     Wszystko było szaleństwem. Ale czy mogło być inaczej? Urodził się już w niewoli. Tylko w miarę, jak lata upływały, stawała mu przed oczami coraz wyraźniej zbrodnia, jakiej dokonali zaborcy na jego ojczyźnie. Na oczach całej Europy pozbawić bytu państwowego naród żyjący w wolności od setek lat? Gdy się to wie, to już nie można spokojnie znosić widoku czarnych wron wiszących nad wejściami do wszelakich urzędów, napisów we wrażym języku. A konfiskaty, aresztowania, wywózki. Branka. Najbardziej brutalne, bezwzględne niszczenie fizycznych i duchowych sił narodu. Wyłapywanie młodych ludzi jak zwierzęta na służbę w wojsku trwającą całe lata. W wojsku, które przekształcało człowieka w maszynę do zabijania ludzi, po którym wracało się starym, zniszczonym człowiekiem, ogłupionym do granic możliwości – jeżeli w ogóle się wracało. Jak można znosić rusyfikację realizowaną wszelkimi sposobami. Bicie po twarzy za mówienie po polsku w szkole, w urzędach, w miejscach publicznych. Poniewieranie polskich zwyczajów, polskiej historii, polskiej tradycji. Niszczenie polskiego szkolnictwa wyższego z bezczelnym oświadczeniem, że jeżeli kto chce studiować, to może: w Rosji. A więc za broń. Dla samego protestu, dla samego powiedzenia „nie”. Tym władzom, które już się rozsiadły na dobre w kraju, które swoją obecność traktowały jako coś zupełnie normalnego, oczywistego, wykluczającego inną możliwość. Wreszcie stanąć naprzeciw siebie twarzą w twarz, oko w oko, jak równy z równym. Skończyć z zakłamaniem. Zapłacić za to wszystko. Za upokorzenia, za obelgi, za poniewierkę, za okradanie, za krzywdę, za krzywdę, za krzywdę. – Serce mu się roztłukło, roztelepało, jak zawsze gdy do tamtych chwil wracał. Aż ta noga. Gdyby nie ta noga, to dotąd bym walczył, aż bym zginął. Jak przystało na straceńca. Bóg chciał inaczej.
     Ruszył z nim znowu. Ale ręka mu już drętwiała. Kikut w protezie dokuczał. Jeszcze parę kroków. Jeszcze parę. Wreszcie latarnia.
     Oparł się ciężko. Dotarł do niej jak tonący, chwytający się w ostatniej chwili zbawczej deski. Wydychał zmęczenie.
     – A co było potem?
     – Potem uczyłem się malować obrazy.
     – Żadnej lepszej roboty nie umiałeś sobie znaleźć?
     – Co taki kulas z jedną nogą może w życiu robić? A poza tym, lubiłem malować.
     – Kto cię uczył?
     – Rozmaici. W Paryżu, w Monachium.
     – Można z malowania wyżyć?
     – Rozmaicie. Ale można.
     – To czemuś to rzucił?
     Czemu rzucił? To było szukanie drogi życiowej. Tylko pozornie żar młodzieńczy ostygł. Tlił się wciąż i nie dawał spokoju. I nie pozwalał zagrzać nigdzie miejsca. Domagał się weryfikacji: czy to była prawda, czy złuda. To, co w nim płonęło, gdy miał 17 lat, gdy był gotów oddać swe życie za Polskę. Szukał drogi. Wciąż. Wtedy, gdy po salonach o lśniących parkietach, i wtedy gdy na poddaszach, gdzie zimą trudno było wytrzymać, w pracowniach malarskich Paryża, Monachium, Warszawy, Lwowa. Ale coraz to bardziej nanosiła mu się Polska na najbiedniejszych Polaków. Na tych, którzy najbardziej ucierpieli przez jej śmierć. Naniosła mu się klęska Polski na tych wszystkich, którzy ponieśli klęskę życiową. I tak jak kiedyś stanął w jej obronie, tak teraz brał w obronę każdego, którego los pokonał. I wciąż wkoło niego byli biedni, którym proponował to, co sam miał. Choćby swój niedostatek, choćby suchy i spokojny kąt. Lata płynęły, a on wciąż szukał swojej drogi, również gdy wrócił do Krakowa w 1884.
     Pijak zasypiał na dobre. Objął go teraz oboma rękami jeszcze mocniej, przygarnął do siebie. Na razie nic nie jechało. Gdzieś w głębi Plant pojawił się dzwonek, ale oddalał się. Od Świętego Floriana zagrzmiały janczary. W ciszy nocnej zdawało się, że cała muzyka zbliża się na ciemnych obłokach. Gwałtownie narastała. Jeszcze chwila, a zza zakrętu wytoczyła się kareta na saniach ciągnięta przez czwórkę czarnych koni. Przeleciała obok niego, ciągnąc smugę światła. Za kryształowymi, rżniętymi szybami mignęła mu siedząca sztywno postać z brodą, w cylindrze. Janczary cichły w tunelu ulicy. Oprzytomniał. Poczuł, że marznie mu noga. Drętwieją mu ręce. Trzęsą nim dreszcze. Przeczłapała dorożka napełniona jakimiś ludźmi. Niepokoił się coraz bardziej. Bał się, że odmrozi stopę, albo zamarznie mu jego pijak. Nie mógł dopuścić, żeby ten zasnął. Poruszał nim jak workiem. Pijak się ocknął:
     – Jakeś do nas trafił?
     – Jak trafiłem? Całkiem po prostu. Tak jak ty.
     Pamiętny styczeń 1887 roku. Wyszli spod Baranów – gdzie był na balu u Potockich – w parę osób. Nie byli pijani. Sam tego nie uznawał i nie znosił takiego towarzystwa. A więc poszli w Kraków. Hr. Dębicki, hr. Wodzicki i on sam. Chcieli się przekonać, czy jest prawdą to, co głoszą plotki o okropnościach tej speluny zwanej kaukasarnią. To, co zaczął prezydent Józef Dietl w 1870 roku, kontynuował Feliks Szlachtowski. Weszli i zobaczyli piekło. Smród suszących się onuc, wymiocin, wódki, kału i uryny, charkot pijackich głosów, brud odrapanych ścian, góry śmierdzących betów, tłok i gęstwa ludzka, na ścianie kopcąca się nikłym światłem lampa naftowa. Ale poprzez to wszystko przebiło się w nim to samo użalenie się nad Polską, użalenie się nad tymi najbiedniejszymi jej dziećmi. I ten wewnętrzny mus: trzeba się tym zająć. Nie można ich tak pozostawić. Przestrach, że miałby stąd odejść i nie wrócić więcej, zapomnieć, jak się zapomina koszmarne sny. Narastający spokój, ze znalazł swoje miejsce na świecie. To, czego szukał. I że tu wróci i tu pozostanie na zawsze, do końca. I tak się też stało. Przychodził tu coraz częściej, ażeby przynieść lekarstwa, odwieźć do szpitala, postarać się o buty, o ciepły płaszcz, dożywiać, dokarmiać, opatrywać rany, smarować czyraki. Coraz bardziej wtapiał się w krajobraz ogrzewalni. Przyzwyczaili się do niego, aż stał się jednym z nich. Aż przestał niepokoić ich jego widok: że szpicel, kapuś, policjant, oszust, wydrwigrosz na biedzie ludzkiej żerujący, misjonarz, który chce ich nawracać, na swoje kopyto przerobić, żeby klepali różańce. Aż już czekali na niego, na jego przyjście, jego pomoc. Bo się upewnili, że nic za to nie chce, nie oszuka, że spokojny, nikomu na drodze nie stanie, a pomoże. Kazań nie mówi, nie zanudza prawieniem morałów. Znaleźli wytłumaczenie: nawiedzony. Przecież podobno siedział w Kulparkowie – takim lwowskim Kobierzynie. Ale niech mu tam. Nikogo nie krzywdzi. Niech pożyje, jak chce, między nami.
     Pijak znowu przysypiał. Leciał mu z rąk. Wobec tego mówił do niego, pytał go. Zmuszał do odpowiedzi. Ale szło to coraz bardziej opornie.
     – Zostaniesz z nami?
     Odpowiedział szybko:
     – Dokąd mnie nie wyrzucicie. Dokąd będę potrzebny.
     Ale naprawdę w nim rósł niepokój. Czy wytrzyma. Czy będzie w stanie unieść swoją bezradność wobec ludzi, do których już nic nie trafia, dla których nie ma argumentów, którzy żyją życiem zwierzęcym, chcąc tylko mieć co zjeść, gdzie się przespać, a poza tym pić wódkę, trwać w alkoholowym zamroczeniu. Czy wytrwa. Jak długo będzie przyprowadzać ich na noc do „domu”, odwozić do szpitala, po którym wracają do poprzedniego życia. Czy potrafi wytrzymać swoją bezradność. Co dzień, z chwili na chwilę, wobec złodziei, prostytutek, sutenerów. Ograniczać się do funkcji tego, który dostarcza jedzenia, węgla, który sprząta zarzygane pomieszczenia, zanieczyszczone kałem i uryną, który troszczy się o świeżą słomę, świeże sienniki, świeże poduszki, o to by mieli co zjeść ci, którzy swoje zarobione jakimś cudem pieniądze, wyżebrane czy zwyczajnie ukradzione natychmiast przepili i głodują. Jak wytrzyma on – jak wytrzymają to ci, którzy dają jałmużnę, od których już coraz częściej słyszy, że toleruje darmozjadów, opryszków, bandytów, złodziei.
     Znowu dorożka. Tym razem siedział w sankach jeden człowiek. Z białym szalikiem okręcającym jego szyję, który się wyraźnie odcinał na ciemnym, wytwornym futrze. Postanowił zatrzymać go, wytłumaczyć, poprosić. Gdy ten zbliżał się na odległość kilku kroków, poznał go w świetle latarni. Malarz. Stary kolega z lat monachijskich. W ostatniej chwili zatrzymał się z wyciągnięciem ręki. Nie widział go tyle lat. Ale nie chciał tego spotkania. Nie chciał wyjaśnień, tłumaczeń. Nie chciał zdziwień, tych ochów i achów, podziwiań, potępień.
     W tym momencie człowiek w sankach spostrzegł ich, trzepnął laską w plecy fiakra:
     – Zatrzymaj się.
     Sanki przystanęły.
     – Hej, wy tam. Siadajcie. Co będziecie marzli pod lampą.
     „Na szczęście nie poznał mnie” – przeleciało mu przez myśl. „Trzeba zaryzykować”. Ruszył energicznie w stronę dorożki. Ale przeliczył się. Noga była zdrętwiała. Stracił równowagę. Pijak wysunął mu się z uścisku. Złapał go prawie w ostatniej chwili. Byłby upadł razem z nim, gdyby nie ta sama opatrznościowa latarnia, w którą teraz wyrżnął plecami. Ale to pomogło mu przywrócić równowagę. Jeszcze raz rozpoczął drogę w stronę dorożki. Tym razem z trochę oprzytomniałym pijakiem. Już wpychał go na ławeczkę. Już siadał obok swojego podopiecznego, vis-a-vis dobroczyńcy. Dopiero teraz usłyszał, że ten śmieje się do rozpuku, patrząc na nich dwóch.
     – Aleście się zaprawili. Ale ja też się zaprawiłem, wobec tego jesteśmy koledzy po wódce. Dokąd was zawieźć?
     – Do ogrzewalni.
     – Gdzie jest ogrzewalnia?
     – On wie – wskazał ruchem głowy na fiakra.
     – Na Kazimierzu – włączył się fiakier. – Ale ja nie radzę jaśnie panu tam jechać. Łatwo można dostać nożem między żebra albo cegłówką w głowę.
     – Co to jest ogrzewalnia? – zapytywał dobroczyńca.
     – Przytułek dla żebraków, ale tam i złodziejaszki, bandyci i dziwki – podjął dorożkarz.
     – Jeżeli jedziemy z tymi dwoma opryszkami, to nam się nic złego nie stanie.
     – Jak sobie jaśnie pan życzy, ale ja nie radzę.
     – Jedź, jedź. Na moją odpowiedzialność. Ale, ale, czy ja cię gdzieś już nie spotkałem! – wykrzyknął nagle człowiek w szaliku, wpatrując się z zainteresowaniem w Alberta. – Mam dobrą pamięć, jak przystało na każdego malarza. Choć to chyba było bardzo dawno. Jednak twoją gębę skądeś pamiętam. Jak się nazywasz?
     – Chmielowski – powiedział z ociąganiem.
     – Adam?
     – Adam.
     – Adam! – wykrzyknął zaskoczony malarz. – Nie poznajesz mnie? Daj pyska. Jakże się cieszę.
     Malarz poderwał się z siedzenia. Podniósł się i on, choć z niemałym trudem, i rzucili się sobie w objęcia. Chwilę trwali tak w uścisku. Potem obaj usiedli na swoich miejscach. Fiakier ruszył w dalszą drogę.
     – No popatrz, popatrz. Po tylu latach. A pamiętasz jeszcze, jakeśmy w Monachium dzielili wspólną izbę, malując zawzięcie?
     – Pamiętam. Dobrze pamiętam.
     – Co z tobą się działo przez te lata? Przepadłeś jak kamień w wodę. Dopytywałem się o ciebie. Ale ludzie, nawet tobie bliscy, niewiele umieli powiedzieć.
     – Byłem u brata na Podolu przez czas jakiś.
     – Ale w końcu w Krakowie?
     – Tak, teraz w Krakowie.
     Malarz uderzył laską w plecy fiakra:
     – Stój. Jedziemy do Hotelu Francuskiego. Musimy to oblać.
     Fiakier zawracał.
     – Nie, powiedz mu, niech nie zawraca. Ja muszę tego brata odwieźć do ogrzewalni. Zresztą już późno. Jak będziesz chciał, możemy się jeszcze kiedyś spotkać.
     – Dobrze, twoja wola. Ale powiedz, choćby krótko, co się z tobą stało, żeś aż tak nisko zeszedł. To, że pijesz, twoja sprawa, choć wtedy ci się to nie zdarzało. Ale żeby mieszkać w przytułku dla żebraków. Nie masz z czego żyć, to ci pomogę. Pieniędzy mam dość. Tylko talentu mi brakuje – zaśmiał się. – Choć nie całkiem jest źle. W Paryżu mnie kupują. To też coś znaczy.
     – To co, proszę jaśnie pana. Dokąd jedziemy? Do Francuza czy do ogrzewalni?
     – Do ogrzewalni, do ogrzewalni. Tylko powoli, bo się musimy nagadać. Daj drugą budę, żeby nam goście nie zmarzli.
     Fiakier zlazł z kozła. Zaczął ich okrywać swoim kożuchem aż do pasa.
     – Ale, ale. Dopiero teraz sobie przypominam. Widzisz, wypiłem jeden kieliszek za dużo. Przecież dzisiaj i o tobie była mowa na wernisażu. O tobie i o ogrzewalni. Tylko jedni mówili, żeś się rozpił, a drudzy żeś zwariował. Ale jedni i drudzy potwierdzili, żeś zamieszkał w przytułku dla żebraków. A jak jest naprawdę?
     Chmielowski milczał. Malarz znowu zapytał:
     – Malujesz?
     – Nie.
     – Dlaczego?
     – Nie ma kiedy. Nie ma gdzie. A poza tym powiedziano: „Kto przyłoży rękę do pługa, niech się nie odwraca”.
     – O, jak ty Ewangelię cytujesz, toś ty niebezpieczny. No, teraz poważnie. Mógłbyś wspierać żebraków. Mogę ci pomóc. Urządzę ci wystawę w Paryżu. Mam dość znajomych. Twoje malarstwo na pewno się tam spodoba.
     – A co z nimi?
     – Z kim: „nimi”?
     – Z pijakami, złodziejami, z dziadami, z dziadówkami – jak to tu w Galicji nazywają.
     – Mówię przecież: będziesz miał dość pieniędzy, żeby ich wspierać.
     – Oni nie pieniędzy potrzebują ale serca.
     – Ja tu zwariuję. Ja wracam do Paryża. Czy wy wszyscy naprawdę macie dobrze w głowie?
     – Czy mam zawracać? – przerwał fiakier.
     – Dokąd zawracać?
     – Na dworzec kolejowy.
     – Na jaki dworzec kolejowy?
     – Przecież jaśnie pan powiedział, że jedzie do Paryża.
     – Do ogrzewalni jedź, durniu. Do ogrzewalni. Przecież ja tego pijaka w Paryżu nie potrzebuję.
     – Dobrze, proszę jaśnie pana.
     – Adam – malarz zaczął spokojniej – jak ty masz już takie ciągoty do nawracania zbłąkanych dusz na dobrą drogę, to zajmij się choćby malarzami. Proszę bardzo. Możesz zacząć ode mnie. Ja też piję, i to od czasu do czasu piję tęgo. A muszę ci powiedzieć, że to nie jest moja największa słabość. Takich jak ja jest bardzo wielu. Zapewniam cię. A więc? Nie mógłbyś się przestawić?
     – Wy macie dość opiekunów, mecenasów, spowiedników. Ci nie mają nikogo. A zresztą. Ja nie nawracam. Ja pomagam im żyć.
     – Ale dlaczego, u diabła, ty zajmujesz się żebrakami i pijakami – malarz znowu wybuchnął. – To hołota. To już gnój, błoto. Nawet jak się uda któregoś z nich zatrzymać, to już żaden pożytek. Będą ci najwyżej koszyki wiklinowe wyplatali do śmierci.
     – To też ludzie. To też Polacy.
     – Też Polacy, mówisz mi znowu ty! – wykrzyknął malarz. – Na wernisażu było bez przerwy o tym. Polska im z gęby nie schodziła. Obrazy były dobre – powiedział spokojniej – ale wino gorsze. Tośmy poszli do Michalika. I tam to samo. Wszyscy mówią o Polsce. Do zwariowania. Ja wracam do Paryża.
     Trzasnęły drzwiczki gdzieś wysoko i rozległ się ostry dźwięk trąbki. Hejnał. Przejeżdżali obok kościoła Mariackiego.
     – O, słyszysz? Jeszcze tego brakowało. Wy tu jeść nie macie co, ale strażak co godzinę trąbi – żeby tradycji stało się zadość. I co więcej z Polski zostało? Co tu w Krakowie można jeszcze robić? Dawna stolica Polski i Litwy. Potęgi równej największym mocarstwom Europy. Zostało parę kawiarni, kilka pałaców i teatr, gdzie cały ten światek upaja się „Weselem” Wyspiańskiego. Do tego jeszcze tych trochę rzemieślników, kupców i Żydów. Ile liczą „polskie Ateny”, stolica duchowa narodu polskiego? Parędziesiąt tysięcy ludzi. Tyle co byle jakie miasteczko francuskie. Widzisz, do czego was doprowadzili zaborcy, oczywiście z miłościwie panującym Franz Jozefem na czele. A ty się zajmujesz żebrakami.
     – Nie, ja się nie zajmuję. Ja też jestem żebrakiem.
     – Nie mów mi takich rzeczy. Ja nie chcę tego słuchać. Tyś powinien malować. Ty masz talent większy niż ja.
     – Naprawdę nie mam kiedy. Jak posprzątam zarzyganą podłogę, spalę zawszone łachy, obmyję tych, co się dźwignąć już nie mogą, napalę w piecu, zagotuję wodę, zrobię herbatę, nakarmię tych, co nie wstają…
     Malarz przerwał mu:
     – Jak to? To ty sam to musisz robić? Nie ma nikogo do takiej roboty?
     – Na tom tam jest. Owszem, są już i tacy, którzy mi w tym pomagają. Jak mam trochę czasu, to idę po prośbie. Od drzwi do drzwi. Albo od sklepu do sklepu.
     – I dają ci?
     – Jedni dają, drudzy nie dają, a nawet zwymyślają. Ale Kraków, sam mówisz, jest mały. To już teraz wiem, do kogo iść, a kogo unikać.
     – Co ci dają?
     – Dają jarzynę, ziemniaki, kaszę, groch, pieniądze. Czasem dają płaszcze, odzienie. Pakuję to do wózka i ciągnę dalej.
     – A chodzisz do swoich dawnych przyjaciół, znajomych, takich co mają naprawdę pieniądze?
     Zamilkł. Po chwili powiedział jakby ze wstydem:
     – To dopiero wtedy, jak nam jest już bardzo ciężko.
     – Ale, ale, słyszałem o twoim dziwnym zwyczaju.
     Zamarł, bo się domyślił, co usłyszy. Nie chciał, żeby to było teraz powiedziane. Mruknął do siebie, jakby się strofował: „Powiedziano, trzeba dać wszystko i nie przywiązywać się do niczego”. Malarz tego nie dosłyszał. Niefrasobliwie, z pijacką dociekliwością wypytywał go dalej:
     – Ty, jak słyszę, przychodzisz na takie wizyty z chlebem. I zostawiasz go na stole. Prawda to?
     – Prawda.
     – Po co to robisz? Nie wszyscy są w stanie zrozumieć twoje intencje.
     Pochylił głowę i mówił prawie jak do siebie:
     – Po prostu trzeba być dobrym jak chleb na stole, który każdy może ukrajać czy ułamać, gdy głodny.
     – Ej, ty, niepoprawny poeta. Ale, ale. Przypominam sobie, co mówiono na wernisażu: że ty i prostytutki zbierasz z ulic.
     – Teraz już nie ja. Już znalazły się kobiety, które to robią.
     – I tam jakaś wojna wybuchła między nimi a paulinami, którzy ich do swojego kościoła nie wpuszczają.
     – Nie tak całkiem: nie chcieli dawać Komunii świętej. Ale już się uspokoiło.
     – Podobno kardynał Dunajewski cię wzywał?
     – A tak, wezwał mnie i musiałem mu wszystko opowiedzieć. I on interweniował.
     Malarz znowu wybuchnął:
     – O, to są wasze sensacje, którymi się epatują dostojne matrony w swoich salonach. To są wasze skandale: Czy kobiety opiekujące się dziwkami mogą przyjmować Komunię. Zwariować można. I malarz, żyjący w ogrzewalni, dyskutuje o tym. Z kim? Z kardynałem. To dopiero widać, jak staliście się grajdołem, pipidówką. Czy nie macie naprawdę innych, poważniejszych tematów?
     – Czy są ważniejsze nad takie pytania o człowieczeństwo?
     – Ach, daj mi ty spokój z człowieczeństwem.
     Wyjeżdżali z Grodzkiej. Po prawej stronie zabielał kościółek Świętego Idziego. Za nim czerniał milczący masyw Wawelu.
     – Jak widzę, król znowu nieobecny. Ile razy przyjadę do Krakowa, nie zastaję króla. A zabudowania wawelskie zamienione na koszary?! – wykrzyknął nagle malarz.
     – Nie wiem – odpowiedział spokojnie.
     – Bo tego nie mogę znieść.
     – Czego? – spytał tym samym co poprzednio tonem.
     – Właśnie tego: że na wawelskim zamku panoszy się żołdactwo austriackie, że profanują nam nasze świętości narodowe. Żeście tak sparcieli, żeście skarleli. Patrz, jak twoja stolica się szybko skończyła: i już Kazimierz.
     W świetle rzadko stojących lamp bielały szyldy z niebieskimi napisami w języku hebrajskim. Ciągnęło czosnkiem i cebulą.
     – Musiałem wyjechać. Nie wytrzymałem i nie wytrzymuję tego.
     Przerwał mu:
     – Nie wytrzymałeś, twoja sprawa. Tylko przypadkiem nie nazywaj tego bohaterstwem. Czy uważasz, że tak wszyscy powinni zrobić: wyjechać za granicę, ponieważ kraj nasz zajęli wrogowie i nas niszczą? Ponieważ zubożeliśmy?
     – Kto potrafi coś reprezentować.
     – To znaczy, w kraju powinna zostać hołota, sprzedawczyki i nędzarze? Przecież trzeba zostać na straży tej ziemi. Trzeba budować to społeczeństwo.
     – Ja za granicą wysoko noszę imię Polski.
     – To nie wystarcza. Jeżeli cię ten naród zrodził i wychował, ponosisz za niego odpowiedzialność.
     – Pas. Nie spierajmy się. Jedno ci chcę powiedzieć, bo może tego nie wiesz, co ja zdążyłem usłyszeć: nie wszyscy są zachwyceni twoją działalnością. Słyszałem sprzeciwy, że utrzymujesz darmozjadów, że popierasz lenistwo, że stworzyłeś azyl dla świata przestępczego.
     – A co, lepiej wytruć ich jak szczury? – uniósł się. – Niech wymarzną jak karakony? Mamy do tego prawo? A czy my sami nie jesteśmy winni, że oni są tacy? Dość się nad tym namedytowałem, nim wybrałem tę drogę.
     – Bo ty jeszcze do tego zabraniasz, aby do twego królestwa wchodziła policja.
     – Tak. Nawet postawiłem takie prawie ultimatum – uśmiechnął się do siebie.
     – Ale, ale. Jeżeli dobrze zrozumiałem, ty dostałeś od magistratu jakąś chałupę dla swoich żebraków. Już nie pamiętam, gdzie to jest, ale chyba też gdzieś tu, na Kazimierzu. Czy się mylę?
     – Tak, na Krakowskiej. Ale to nie ja otrzymuję. Ona zostaje własnością magistratu. Nie chcę nic mieć.
     – Toś ty tak drugi Franciszek z Asyżu.
     – Nie. Tu chodzi o moich biedaków. Mówiłem ci. Oni nie znoszą opiekunów. Najpierw chciałem tak im pomagać, ale mnie odrzucili. Teraz jestem jednym z nich i dopiero tak jest dobrze.
     – Tośmy są na miejscu, proszę jaśnie pana – odezwał się fiakier.
Stali przed niskim, ciemnym barakiem.
     – Mogę wejść i zobaczyć to twoje królestwo?
     – Nie rób tego. Oni nie są do oglądania.
     – Pomyśl o założeniu zakonu, który by się opiekował żebrakami.
     – Nie, w żadnym wypadku. Bo to oznaczałoby podział między opiekującymi się i „opiekowanymi”. To potem zależności, stopnie, własności, pieniądze. Nie. Ja jestem też żebrak, taki sam jak oni. Ja też nic nie mam na grzbiecie więcej niż oni, ja też nie mam w kieszeni. Nawet nie mam na jutro.
     – Jest to jakieś samobójstwo, ale chyba cię rozumiem. Jeżeli ty w tym wytrwasz, to się nie zdziwię. Tylko czy znajdziesz takich, co pojmą twoje idee? Wiesz, jak było z franciszkanami.
     – Powtarzam, nie porównuj mnie z zakonnikami, bo nim nie jestem. Ani ja, ani moi towarzysze. Owszem, chcą z nas zrobić zakonników. Naciskają na mnie.
     – A co ty na to?
     – Bronię się. Bo tu co innego. Albo – albo. Jak odejdę od swoich założeń, to skończy się wspólnota. Będą dobrzy zakonnicy i złe dziady, które oczywiście pouciekają. Nie ma innej możliwości.
     – A przyjmiesz mnie do ogrzewalni, jak się całkiem rozpiję i roztracę to, co mam?
     Uśmiechnął się, wstał. Uścisnęli się. Jeszcze go chwilkę trzymał w uścisku i odpowiedział:
     – Wracaj. Wracaj do kraju i tu maluj swoje obrazy, bo potrzeba również takich jak ty, byśmy nie sparcieli.