Biblioteka



s. 4.



 


 


            W Sandomierzu było zimno i obco. Widzieli, że Wisła lodem skuta i Tatarom łatwo byłoby się dostać na drugi brzeg.


            – Gdyby – co nie daj Boże – mieli się tu pojawić. Ale nie ma roku, żeby takie słuchy nie chodziły. Może to i w tym roku strachy na Lachy.


            Nie wierzono ani w Tatarów, ani co więcej – nie wierzono, że to może stać się już za kilka tygodni. A że będzie to 150-tysięczna armia, w to nikt nie wierzył.


            – Chora imaginacja, ojczulku.


            Nie wierzono mu tym bardziej, że się naraził stawianiem na Krzyżaków.


            – Nie ruszą się. Przekonacie się, gdy wasz poseł tu przybędzie. Nie ruszą się. Będą się tłumaczyli, że muszą stać na straży swoich kościołów i zamków. Co ich naród polski obchodzi. Czym my są słabsi, tym lepiej dla nich, bo oni silniejsi.


            A już ideą królestwa polskiego nie tylko ich nie porwał, ale zraził. Patrzyli na niego jak na raroga.


            – A jakiż książę się na to zgodzi. Źle im tak? Nie mają nikogo nad sobą, rządzą się według własnej woli. Owszem, każdy z nich przystanie na to wtedy, gdy to jemu ofiarujecie koronę.


            Zatrzymał się u swoich braci poza miastem, w klasztorze przy kościele Świętego Jakuba, ale nawet i u nich nie znajdował zrozumienia. Jedynie rozumiała go księżna Grzymisława. Zastał przy niej jej syna, Bolesława – jak się domyślił – i dziewczynkę, może siedmioletnią.


            Księżna przywitała go jak zwykle serdecznie:


            – Skąd to Bóg was prowadzi?


            – Z Rusi. Na Prusach, gdzie zacząłem pracować, doszły do mnie wieści, że dzieło zjednoczenia prawosławnych ze Stolicą Świętą, nad którym tak natrudziliśmy się, znowu mocno zostało zagrożone. A przecież wszystko szło ku dobremu. Sami widzieli, że uszanowaliśmy ich język w liturgii. Nie naruszyliśmy żadnych obrzędów. Tylko chcieliśmy zgody z Rzymem. Zresztą, co wam będę opowiadał. Wszystko to wiecie. Przecież patronowaliście temu dziełu. Ale też, jak wiecie, byli i są tacy, którym to się nie podobało i nie podoba. A kierują nimi względy nie wyznaniowe, a polityczne.


            Ale ona zaczęła go o zdrowie wypytywać:


            – Kochaneńki, najpierw o sobie mi opowiadaj, bo wydaje mi się, że niedobrze coś z tobą, sokole. Mizerniutki ty. Wyspać się tobie trzeba, sił nabrać.


            Spostrzegła, że się przygląda Bolesławowi.


            – To mój syn. Poznajecie go, ojcze? Prawda, że urósł? Ale już mu piętnasty rok idzie. Dawnoście go nie widzieli. Przecież to mamy już 1240 rok.


            – Nie poznałbym go, gdybyście mi, pani, nie powiedzieli.


            – A to jego żona, Kunegunda – my na nią mówimy Kinga.


            – Wiem, wiem, doszła do mnie ta wiadomość. Córka króla węgierskiego Beli IV.


            – Ma już siedem lat.


            – Duża jak na te lata.


            – Duża i mądra. Prawda, że mądra? – zwróciła się z tym pytaniem do dziewczynki.


            Kindze tylko oczka rozbłysły i odpowiedziała rezolutnie:


            – Mądra, bo mama mnie uczy.


            – Nie tylko ja, nie tylko ja. Zwyczajnie mieszka w Korczynie, ale ściągnęłam ją tutaj na okres Świąt.


            – A to, co macie u boku, to też różaniec? – spytała go naraz Kinga.


            – Też różaniec.


            – A czemu taki duży. Bo ja mam, ale malutki.


            – Ja mam taki duży, bo i ja jestem duży. A ty umiesz odmawiać różaniec?


            – Umiem. Na dużych paciorkach „Ojcze nasz”, a na małych „Zdrowaś Mario”.


            – I co, i już?


            – I już.


            – A jeszcze nie.


            – A co jeszcze nie? – przekomarzała się Kinga.


            Włączyła się księżna:


            – Przecież wiesz, Kingusiu. Czemu nie mówisz. Różaniec składa się z jakich części?


            – Radosnych, bolesnych i chwalebnych.


            – A każda część składa się z…


            – Pięciu tajemnic.


            – I jak się buzią mówi „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”, to duszą się…


            – Rozmyśla.


            – A co się rozmyśla?


            – Te właśnie tajemnice – zdenerwowała się Kinga.


            – No, no – powiedział. – Nie spodziewałem się, że tyle wiesz.


            – Bo my codziennie z Babcią i z moim mężem mówimy choć jedną tajemnicę. Dzisiaj jest środa, to będzie chwalebna, jutro czwartek, to będzie radosna, pojutrze piątek, to będzie bolesna.


            – Już, już. Bez popisywania się – przerwała księżna tę wyliczankę.


            Ale Kinga nie dała za wygraną:


            – A jak przychodzi październik, to odmawiamy jedną część całą. Wszystkie pięć tajemnic. I w czasie odmawiania rozmyślamy.


            – Słyszy ojciec jaka chwalipięta, i tak mogłaby cały dzień. Ale niechże ojciec opowie, jak go przyjęli tu na zamku.


            Opowiedział jej.


            – Bo ty taki prędki. Tu byś chciał raz-dwa, szast-prast. Ja ci wierzę i zacznę się dzisiaj pakować. A i oni, jak zobaczą, że po nocach cały horyzont w łunach, to się opamiętają.


            Zawdzięczał jej wiele. Ona go uczyła Rusi, otwierała mu oczy na problemy, których by sam prędko nie dostrzegł. To było jeszcze w roku 1228, przed jego misją kijowską, dokąd wyprawiał się z innymi zakonnymi braćmi – Godynem, Benedyktem, Florianem. Ale i potem, ale i wciąż na te tematy rozmawiali. Jak mogło być inaczej, skoro te sprawy tak jemu, jak jej leżały głęboko w sercu. Rusinka – jak ją nazywano na dworze. O czym zresztą sama wiedziała. „Bo ja też Rusinka. Z Łucka pochodzę. I wcale to nie hańba. Ja inna niż Lachy. Bo to tak jak i w rodzinie. Popatrz, Kinga czarnula, a Jolanta jasna jak anioł, a obie Węgierki, siostry rodzone. Ta iskra, a tamta woda. Ta by się wciąż śmiała, a tamta płakała. A nawet i w mojej rodzinie: ja – Herod-Baba, jak mówią o mnie, a mój syn, Bolesław, delikatny, nieśmiały – jak go dzieci przezywają: wstydliwy. Tak i Polacy z Rusinami jedna rodzina, choć jedni i drudzy inni”. Pamiętał, jak go upominała: „Nie ucz ty ich łaciny, nie po to ty tam jedziesz. Pozwól im, niech sobie po rusku śpiewają ‘Hospody, pomyłuj’. Mój mileńki, przecież ty tak z pewnością nie myślisz, że w niebie święci po łacinie rozmawiają, a chóry anielskie śpiewają po gregoriańsku. Popatrz ty tylko na mądrych apostołów Słowian, na Cyryla i Metodego, którzy nie po łacinie, a w języku Słowian całą liturgię sprawowali. Niech się Rusini kłaniają w pas, wrota okadzają. Niech całują ikony i przed nimi się modlą. Ty zostaw im to wszystko. Niech popy noszą kołpaki na głowie, niech się żenią. Najważniejsza to jedność z papieżem, następcą Piotra. Twoje zadanie: usunąć nienawiść pomiędzy łacinnikami a grekami. O to tylko chodzi”.


            Będąc w Kijowie przez trzy lata, przekonał się, ile ona miała racji. Ale i potem. Ile razy tylko wjeżdżał w tamte tereny, ile razy rozmawiał z ludźmi o prawosławiu, czerpał z jej mądrości. Teraz znowu go zaskakiwała. Gdy jej mówił o zjednoczeniu wszystkich książąt polskich pod jednym berłem królewskim, aż się uniosła z radości. Plasnęła w dłonie, a gdy służka przybiegła, powiedziała:


            – Wołaj mi tu prędko ojca Prandotę. Niech i on posłucha, co nasz ojczaszek, wielebny ojciec Jacek, opowiadać zechce. – A zwracając się do niego, mówiła: – Mądry ksiądz ten Prandota. Taki młody, a już kanonik wawelski. Pomaga mi w wychowywaniu Bolesława i Kingi. Biskup Iwo chyba przygotowuje go na swego następcę.


            – To mój daleki krewny. Znam go trochę. Myślę, że wybór jest trafny.


            Za chwilę przyszedł młody ksiądz o skupionej twarzy. Księżna, zwracając się do nich dwóch, powiedziała:


            – Będzie temu trzy dni, jak z wielebnym ojcem o tym rozmawialiśmy: o konieczności przywrócenia królestwa polskiego i o tym, że kanonizacja Stanisława ze Szczepanowa byłaby bardzo przydatna. I o to jak najszybciej trzeba by zabiegać.


            Zabrał głos Prandota:


            – Właśnie, że biskup Stanisław święty był, wszyscy to wiedzą. A cudów tyle się wydarzyło dzięki jego wstawiennictwu, że można by paru kandydatów na ołtarze nimi obdzielić. Tylko to sprawa wielu formalności.


            – Mnie – mówiła księżna – do tej sprawy króla w Polsce namawiać nie musicie. Ile wycierpiałam po zamordowaniu w Gąsawie przed czterema laty mojego ukochanego męża, wielkiego księcia Leszka Białego – świeć Panie nad jego duszą – to jeden Bóg wie i Matka Najświętsza. Patrzyłam bezradnie, jak o opiekę nade mną i moim niepełnoletnim synem za łby się brali Henryk Brodaty z Konradem Mazowieckim. Ile wojen, ile rozlanej krwi, ile spalonych miast i wsi. Aż wreszcie Konrad uwięził mnie niebogę na trzy lata na zamku w Sieciechowie, dopiero pobożny rycerz Klemens z Ruszczy mnie uratował.


            – Wiem, wiem. Nacierpieliście się jak mało kto.


            – Właściwie po co to opowiadam. Wiecie dobrze, jak to było. Pewne jest, że nie doszłoby do tego wszystkiego, gdyby był król. Byłoby tak, jak on by postanowił. A tymczasem wygrali na tym tylko Krzyżacy. Skorzystali, że Konrad, zamiast troszczyć się o swoje Mazowsze, walczył z Henrykiem Brodatym o Kraków i rozpuścili się jak dziadowski bicz.


            – Nie mówcie tak – zaprzeczył gorąco.


            – Ot, wy taki miłosierny Samarytanin. Nad każdym byście się litowali, każdego pożałowali, każdemu pomagali. Krzyżakom też. Poparzycie wy na nich jeszcze sobie palce. I uważajcie, żeby do was nie pasowało to przysłowie o gospodarzu, który odganiał wróble z prosa u sąsiada, nie bacząc, że i u niego robią spustoszenie. Tak czy owak, gdyby mi przyszło wam radzić, to powiedziałabym wam, żebyście do Krakowa jechali i z księciem Henrykiem – jak go ludzie zwą: Pobożnym – porozmawiali. Jest on na pewno pobożny, ale młody i niedoświadczony. Ot, przydałby się teraz jego ojciec, Henryk Brodaty. Szkoda, że odszedł, a nas samych ostawił sierotami w tych ciężkich czasach. Bylebyście wy poradzili. Bo to znowu podróż i udręka. Jak wasze oparzenia?


            – W rzeczy samej myślałem, że to przyschnie na mnie jak na psie. W niektórych miejscach tak, ale w niektórych się jadzi. Ale nic mi nie będzie, tylko wolałbym mieć te dwadzieścia lat mniej. A to już tyle na grzbiecie.


            – Gorliwości mogą wam pozazdrościć i najmłodsi. Jedźcie. Czekać ja na was będę z niecierpliwością. Dobrze byłoby, ojcze Jacku, żebyście pojechali do Rzymu, aby sprawę kanonizacji biskupa Stanisława załatwić. Zresztą porozmawiajcie o tym z czcigodnym biskupem Iwonem. Łatwiej wam będzie niż komu innemu, przecież to wasz stryj. Moglibyście Czesława wziąć też po drodze ze sobą, jak wiem, on we Wrocławiu apostołuje.


            – Na Rzym to, widzi mi się, jeszcze za wcześnie – zaprzeczył Prandota. – Dużo dokumentów trzeba przygotować. Świadków znaleźć: tych, którzy doznali cudów za jego wstawiennictwem. Najwięcej cudów wydarzyło się w niedługim czasie po jego śmierci męczeńskiej. A to już ponad 160 lat.


            – Zwrócę się do moich braci zakonnych w Krakowie u Świętej Trójcy. Może oni by się tego podjęli.


            – Najpierw musimy przeżyć Tatarów.


            – Cóż Tatarzy. Przyjdą i pójdą. Zostawią tylko zgliszcza i wiele cierpienia. Trzeba myśleć o przyszłości, żeby drugi raz to nieszczęście się nie powtórzyło.


            Pod wieczór przyjechał brat Julian. Przyszedł do jego celi jak zwykle milczący i poważny. Wyglądał na nieludzko zmęczonego. Niósł ze sobą zapach wiatru i mrozu. Wyściskali się serdecznie.


            – Jakże się cieszę, że cię w zdrowiu widzę.


            – Bóg dał szczęśliwą drogę.


            – Jeszcze nie wieczerzałeś?


            – Jeszcze nie.


            – Zejdźmy do refectorium.


            – Na to będzie czas. Najpierw powiem to, z czym przyjechałem.


            – No to mów.


            – Krzyżacy nie przyjdą z pomocą.


            Zamilkł. W izbie zrobiła się jeszcze większa cisza niż zwykle tu panowała. Tylko gdzieś pod powałą świerszcz grał. Zdawało mu się, że to zdanie poraziło go. Teraz powoli ta wiadomość sączyła się w głąb jego duszy jak jad skorpiona. Nie będzie Sandomierza, nie będzie Krakowa, nie będzie Wrocławia. Nie będzie tej celi, tego klasztoru. Nie będzie tych ludzi. Jak nie zginą, to rozproszą się. Już się nie zbiorą, już nie potrafią zbudować tego świata, który z takim trudem i z taką miłością stworzyli. Gdy nawet wrócą, wrócą jako inni ludzie, okaleczeni, zaczadzeni nie tylko fizycznie, ale duchowo.


            – Dlaczego? – wyrwało mu się mimo woli. Choć tego pytania nie zamierzał stawiać, bo w końcu ono i odpowiedź na nie nie jest już ważna.


            – Bo są po to – jak mi powiedzieli – żeby nawracać, a nie prowadzić wojny.


            Nie zrozumiał tego. Zaczął się poszczególnym tym słowom przyglądać, składać je ze sobą. Nagle to zdanie, które usłyszał, zdało my się nieprawdopodobne. Narastała w nim ciekawość, żeby pojąć sens tego widzenia.


            – Że co robią?


            – Że nawracają – powtórzył Julian.


            – Z kim rozmawiałeś?


            – Z wielkim komturem.


            – Chodź do kościoła, choćby na krótko, a potem na wieczerzę.


            Pachniało tam nowym modrzewiem i było zimno. Panował mrok. Tylko płomyk czerwony pełgał w lampce oliwnej przed Najświętszym Sakramentem. Usiłował uspokoić nawał myśli, pytań, odpowiedzi, pomysłów i zamiarów. Modlił się gorąco: „Powiedz mi, co mam czynić. Jaka jest Twoja wola. Wskaż drogę, jak uratować naród polski, który zaufał Ci i Twemu Synowi”. Wciąż nic nie widział, wciąż nic nie słyszał. Był jak zagubione dziecko na targu w Opolu. Gdzieś się podział pan ojciec i pani matka, wokół niego ludzie zagadani, zajęci ubijaniem interesów własnych. Gdy już wychodził z kościoła, powiedział do Juliana:


            – Trzeba mi do nich jechać.


            – Nic nie zyskacie.


            – Wezmę listy od księcia.


            – Zrobicie, jak chcecie, ale myślę, że turbujecie się po próżnicy.


            – Tak czy owak wracam do Prus, gdzie mi przełożeni wyznaczyli pracę. A przy okazji będę i u komtura – dodał, jakby usprawiedliwiając swoje upieranie się.


            – Wola wasza. Tylko zastaniecie nowych ludzi. Duże zmiany u nich.


            – A do was mam prośbę. Jak odpoczniecie krzynę, jedźcie, ale już bez pośpiechu, do ojca Czesława we Wrocławiu. Bliski mi on jest jak brat najdroższy. Opowiedzcie mu wszystko. Niech mieszczanie opuszczą na czas miasto. Najlepiej jakby je sami spalili. Wtedy Tatarzy nie obłowią się. Zamek jest potężny. Najodważniejsi mogą się w nim zamknąć. Zawsze na chwilę powstrzymają tę rzekę mordu i pożogi. Czesława pozdrów.


            Rano poszedł do księżnej Grzymisławy, aby się pożegnać. Ale ta mu odradziła:


            – A ja dobrze mówiłam, że ty w gorącej wodzie kąpany. Jakeście wprzódy postanowili, tak czyńcie. Dwa, trzy dni nikogo nie zbawią. Jedźcie najpierw do Krakowa, a dopiero stamtąd na Prusy. Gdy będziecie wracać, wstąpcie do Sandomierza, to i ja zyskam na tej waszej podróży, dowiem się wreszcie od świadka uczciwego, co się tam dzieje.


            Usiłował protestować:


            – To potrwa dłużej niż trzy dni.


            – Dam wam dobre konie. Dam wam glejt, żebyście mogli je po drodze zmieniać. Drogi dobrze wyjeżdżone, przetarte. Duchem przelecicie. Nie pożałujecie.