Biblioteka



s. 8.



 


   Na drugi dzień pojechał do Kwidzyna, aby spotkać wielkiego komtura. Wyruszył jeszcze w nocy, ale i tak nie zdążył za dnia. Poprosił o nocleg tamtejszego proboszcza. Ten przyjął go niechętnie, nieskory do rozmowy.
   Usiłował go podpytać o to, co na zamku.
   – Bo podobno jakieś tam zmiany zaszły.
   – Podobno.
   I na tym się skończyło.
   Zjadł szybko posiłek, który mu podano w pustej izbie, i poszedł zdrożony spać. Chciał być wypoczęty przed jutrzejszymi rozmowami.


   Chociaż woda w rowach była zamarznięta i można by było przejść suchą nogą, most zwodzony był jeszcze podniesiony i dokładnie blokował wejście do twierdzy. Twierdza była zamknięta na głucho. Długo wołał i walił w bramę, zanim mu otworzono. Zmarzł na wietrze. Jeszcze go brat furtian ofuknął, że przeszkadza we Mszy świętej, która dopiero dobiega końca, bo jest uroczysta z powodu święta – nie zrozumiał, co za święto, ale to chodziło o rocznicę jakiejś zwycięskiej bitwy nad poganami. Nie zaproszono go do pokoju gościnnego. Został na wartowni. Wypytano go jeszcze, kto zacz i z jaką prośbą przychodzi. A potem czekał. Najpierw aż Msza święta się skończy. Potem czekał, aż ojcowie z braćmi zjedzą śniadanie, potem aż ojciec wielki komtur przyjmie dowódców zamku i wyda odpowiednie rozkazy, potem czekał, aż ojciec wielki komtur przyjmie delegację jakichś rycerzy, którzy nocowali na zamku. O tym dowiadywał się, gdy prosił cierpliwie o dopuszczenie go przed oblicze ojca komtura. Odpowiadano półgębkiem na jego pytania, traktowano go jak powietrze. Więc siedział i czekał. Zrywały go głośne śmiechy, rozmowy, pokrzykiwania. Bracia zakonni przynosili sobie jakieś jedzenie, jakieś picie, opowiadali jakieś dowcipy. Rzucali psom ogryzione kości. Jego nikt niczym nie poczęstował. Godziny płynęły. On siedział bez końca głodny, zaczadziały dymem, krzykami, szczekaniem, rejwachem, który tu trwał bez przerwy. Przygotowywał się do spotkania z wielkim komturem. Układał sobie, co ma powiedzieć i w jakim porządku. Zdanie po zdaniu, słowo po słowie. Wyważał, próbował, wymieniał, wyszukiwał bardziej trafne, słuszne, przemawiające. Jak się tymi układankami znużył, brał różaniec i odmawiał go, powoli, nie spiesząc się. Przymykał oczy i znowu był z Panem Jezusem i Jego Matką wśród apostołów. Czekał na Jego przyjście. Adorował Go leżącego w żłobie. Szukał Go z Matką Najświętszą zaginionego w świątyni.
   Nagle zadudnił na moście ciężki tupot koni.
   Wracają ojcowie z wyprawy misyjnej – usłyszał nagle od któregoś wartownika.
   Wstał z ławy, podszedł do drzwi, żeby się przyjrzeć lepiej. Bramą, na którą wychodziły okna i drzwi wartowni, wjeżdżał oddział rycerzy. Białe płaszcze ojców były utaplane w błocie, śniegu i krwi. Krew była wszędzie – na mieczach, na zbrojach, tarczach, na koniach, na rynsztunku. Wlekli jeńców na postronkach, które były okręcone wokół szyi umęczonych, sponiewieranych, ledwo żyjących nie tylko mężczyzn ale i kobiet. Za rycerzami jechały wozy z rannymi. Niektórzy pozostawali w pozycji siedzącej, ale przeważnie leżeli. Z głowami, z rękami okręconymi szmatami, przywaleni kożuchami. Za tymi jechały wozy trumny. Ściśle okryte. Nie wiedziałby, co się w nich mieści, gdyby nie to, że w którymś momencie zobaczył trupie ramię w pogiętej, połamanej zbroi, telepiące się bezwładnie w rytmie kołysania i podrygiwania wozu. Za wojskiem ciągnęły wozy wyładowane workami z ziarnem, stada krów, owiec. Zrabowane w Prusach. Już odważał się to nazwać rabunkiem, zbrodnią. Powrócił na swoje miejsce w wartowni. Usiadł znowu na ławie. Nagle zabrzmiała pieśń. Rycerze śpiewali po niemiecku pieśń Maryjną. Podjęli ją bracia na wartowni. Wyprostowani jak podczas musztry śpiewali pełnym głosem. Pieśń tłukła się w izbie, grzmiała i huczała zwycięsko. Zdawało mu się, że popękają mu bębenki uszne. Przecież to jest zakon poświęcony Matce Bożej. Wiedział o tym. Ale dopiero teraz uświadomił sobie nieprawdopodobieństwo tego faktu. Patrzył na Krzyżaków, jakby ich po raz pierwszy w życiu zobaczył, jakby ich dotąd nie znał. Jak może istnieć coś takiego: zakonnicy, którzy mordują ludzi w imię Chrystusa i Jego Matki. Pieśń grzmiała zwrotka po zwrotce. „Albo to jest ich szaleństwo, wymysł szatana, albo ja oszalałem”. Zdawało mu się, że śni. Że to niemożliwe i majaczą mu się piekielne obrazy. Ale czy diabły mogłyby śpiewać pieśni Maryjne. Chciał się zerwać i uciec. Trzymał się siłą woli, żeby dotrwać do końca tego piekła, w które wprowadziła go Opatrzność Boża. „Tylko dlaczego mnie tu umieścili. Dlaczego mi pozwalają na to wszystko patrzeć. Żebym ujrzał ich potęgę, żebym się przestraszył ich bezwzględności. Przecież to nie było przypadkiem, że tu mnie pozostawili”.
   Tego dnia nie został przyjęty. Po nieszporach brat krzyżacki powiedział do niego:
   – My już zaciągamy most. Musicie wracać do domu. Przyjdźcie, jak chcecie, jutro. Może wielki komtur będzie dla was łaskawszy.
    Wrócił na plebanię zmarznięty i wygłodzony. Ale jakby odmieniony. Jakby mu bielmo z oczu spadło. Nie żałował tego, że zmarnował dzień. Proboszcz był jeszcze bardziej mrukliwy i najwyraźniej nie chciałby go już dłużej mieć na plebanii. Samotnie zjadł zimną wieczerzę i poszedł spać do swojej izby. Zasnął natychmiast kamiennym snem, ale nie na długo. Zrywał się, nie mógł zasnąć, przewracał się w pościeli. Wracały tamte obrazy, tamte myśli, tylko w wyostrzonej, jeszcze bardziej groźnej postaci. Modlił się. Na koniec zaspał. Ale już się tak nie spieszył do zamku. Przyszedł, gdy już most był opuszczony. Najpierw trwało oczekiwanie podobne jak poprzedniego dnia. Znowu przyglądał się życiu tego niesamowitego klasztoru. Klasztoru będącego zaprzeczeniem tego wszystkiego, co chrześcijanin pod tym słowem zwykł był rozumieć. Ale już się nie dziwił. Dziwienie miał już za sobą. Patrzył spokojnie. Obserwował uważnie. Sprawdzał swoje odkrycia. Uzupełniał, poprawiał. Wreszcie – już się zmierzchało – wszedł jakiś pachołek, zbliżył się do niego i powiedział:
   – Chodźcie, wielki komtur chce z wami rozmawiać.
   Wstał zdrętwiały, z trudem prostując krzyż i nogi. Szedł za nim wąskimi korytarzami. A to w prawo, a to w lewo. Po schodach w dół, po schodach do góry. Trzeba uważać było, żeby się nie zgubić w tych ciemnościach oświetlanych z rzadka pochodniami. Już wiedział, że nie idą najprostszą drogą, że prowadzą go tak celem zmylenia, żeby jej nie zapamiętał. Jak szpiega? Jak posła wrogiego państwa? Wreszcie weszli do obszernej sali. Na ścianach wisiały ozdobne tarcze i miecze. Znowu czekał. Chyba do komtura prowadziły nie tylko jedne drzwi, bo coraz to wychodzili jacyś ludzie. Wreszcie przyszedł czas na niego. Za stołem siedziało trzech rycerzy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami. Nie znał żadnego z nich. Chwilę trwała cisza. Przemówił ten, co siedział pośrodku:
   – Mówcie, z czym przychodzicie.
   – Przychodzę z prośbą, żebyście z nami wyszli w pole przeciw nawałnicy tatarskiej. Wiozę pismo księcia Henryka, wielkiego księcia krakowskiego.
   Położył rulon pergaminu na stole.
   – Odpowiedź otrzymał brat wasz, Julian. W pole do walki z Tatarami nie wyjdziemy, naszym powołaniem jest nawracać Prusów.
   – Mieczem – prawie że wyrwało mu się z ust.
   Popatrzyli po sobie zgorszeni. Siedzący po prawicy powiedział:
   – Chyba czytać umiecie i Ewangelię macie. Pamiętacie więc, że Pan Jezus powiedział: Kto uwierzy i ochrzci się, zbawion będzie. To nasz obowiązek prowadzić ludzi do nieba. Jak nie pomaga tłumaczenie, to trzeba ich do tego zmusić. Cóż to jest miecz wobec piekła. Czym jest śmierć, jeżeli tylko zaprowadzi do zbawienia wiecznego.
   – Do chrztu można zmusić, ale do wiary nie. A cóż chrzest bez wiary.
   – Wy nas chcecie pouczać? – wyskoczył siedzący z lewej strony. – Nie martwcie się. Uwierzą, uwierzą, tylko trzeba pokazać im potęgę krzyża, żeby przed nim upadli na twarz, żeby się go ulękli. Na nich innej rady nie ma. My tu już siedzimy dłużej niż wy, poznaliśmy ich zwierzęcą naturę.
   – Trzeba ich krótko za obrożę trzymać. Dlatego budujemy zamki potężne, nie do zdobycia, żeby wiedzieli, jaki jest wszechmocny Chrystus Król Zwycięzca Zmartwychwstały z grobu.
   – Nie chcę was pouczać, tylko jeżeli wy mi cytujecie Ewangelię, cytuję i ja wam. To nie jest moje pouczanie. Pan Jezus nas poucza. Nawet gdy traktujecie Prusów jak nieprzyjaciół, to przecież Pan Jezus powiedział, że nieprzyjaciół trzeba miłować.
   – Żeby być nieprzyjacielem, trzeba być człowiekiem. A prawdziwym człowiekiem jest ten, kto jest ochrzczony. Jeżeli oni są nieochrzczeni, to nie są oni ludźmi. Nie mają żadnych praw. Wszystkie prawa nad nimi posiadają ochrzczeni – w tym wypadku my: Zakon Najświętszej Marii Panny, którym te ziemie zostały oddane.
   – Dobrzeście to sobie wymyślili. Z tego wynika, że oni nawet nie mają prawa do ziemi.
   – Jak to, to wy o tym nie wiecie, że ziemie pogańskie to „terra nullius” i są w gestii papieża i cesarza? A mówią, że zakon dominikanów to zakon ludzi wykształconych. Chyba w zbieraniu pieniędzy.
   – Dla was – podjął siedzący w środku – poganie są oczywiście ludźmi. Nawet potraficie z jednej miski z nimi jeść, z diabłem wcielonym, z czarownikiem. Zamiast go przekląć, rzucić na niego klątwę, wy z nim spożywacie posiłek i wysłuchujecie jego bredni, a potem przychodzicie do nas, po co? Przecież odpowiedź otrzymaliście. A więc po to, żeby szpiegować, podpatrywać, a potem im donosić. Tylko nie myślcie, że się boimy takich jak wy.
   – Wiecie, że byłem wam przyjazny i oddany, że starałem się was bronić tam, gdzie was atakowano. Przypisywałem dobre intencje czynom waszym.
   – Wiemy o tymi gdyby tak nie było, nie rozmawialibyśmy z wami dzisiaj.
   – Gdyby tak nie było, nie żylibyście już dzisiaj – dorzucił ten siedzący po lewicy.
   – A więc jak mogliście mnie podejrzewać, że ja z poganami knuję spisek przeciwko wam?
   – Bo się zdarzają zdrady. Nawet wśród uczniów Jezusowych tak się stało. Musimy być ostrożni. Lepiej dmuchać na zimne niż się sparzyć.
   – Zdarzają się również nawrócenia, choćby Szawła jadącego do Damaszku.
   Ale oni jego myśli nie zrozumieli. Bo środkowy skwitował ją:
   – Ale nawrócenia bywają rzadziej niż zdrady. Jak mówicie, że jesteście tacy nam oddani – mówił to z wyraźną kpiną – to możemy wam zdradzić tajemnicę. Po nawale tatarskiej Polacy będą tacy słabi, że moglibyśmy ich zagarnąć razem z Krakowem i Wrocławiem, Kołobrzegiem i Kamieniem Pomorskim. Ale trzymają nas pruskie niepokoje. To dzięki takim jak wy – teraz już wrzeszczał i nie żartował – oni się burzą, nabierają pewności siebie. Ale przyjdzie czas i na nich, i na was. A wam, golona pało, należałoby przyspieszyć pójście do Pana. Jeżeli tego nie robimy, to nie z litości dla was. Tylko że nie chcemy dać Polaczkom męczennika. Wystarczy Wojciech i Stanisław. Po co jeszcze Jacek. Tylko uważajcie, bo cierpliwość nasza może się skończyć. I nie musimy was zamykać do lochu albo ścinać wam głowę. Może runąć na was drzewo w lesie, może was rozszarpać niedźwiedź albo wilki. A więc radzę wam, opuśćcie Prusy, wynieście się stąd. I nie wtrącajcie się w nasze sprawy. A już nie próbujcie buntować pogan przeciwko nam.
   Nie chciał rezygnować. Powiedział wbrew sobie, choć wiedział, że to już nic nie pomoże:
   – Pan Jezus na sądzie ostatecznym będzie nas sądził za to, cośmy ludziom potrzebującym uczynili. Powie: byłem głodny, a nie daliście mi jeść. Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili. A teraz naród polski jest tym bratem najmniejszym i Jezus może wam kiedyś powiedzieć: byłem zabijany niewinnie, a wyście mnie nie obronili.
   Uciszyło się przy stole. Jakby jeden na drugiego patrzył, który z nich ma zabrać głos. Wreszcie środkowy sięgnął nerwowym ruchem po rulon pergaminów związany sznurem, zamknięty woskową pieczęcią i powiedział:
   – Odpowiedź wielkiemu księciu krakowskiemu przekażemy przez naszego posła.
   – A więc przeciwko Tatarom nie wyjdziecie z nami w pole. Nie będziecie nas bronić.
   – Nie, nigdy nie będziemy was bronić – powiedział ten po lewicy. – Ile razy mamy ci to powtarzać?
   – To Bóg nas skarze? – spytał drwiąco siedzący pośrodku.
   – Bóg nie karze tu na ziemi. Gdyby karał nas za grzechy nasze, ani mnie by już nie było, ani was. Wy sami siebie ukarzecie. Sami się doprowadzicie do zguby.
   Zamilkli z zaskoczenia, ale zaraz wybuchnęli śmiechem. Zaśmiali się w głos wszyscy trzej jak na komendę. Śmiali się, ryczeli ze śmiechu, a głos ten w wysokiej, pustej sali zwielokrotniony, huczał jak burza.
   Nie miał po co dłużej tu zostawać. Ale czekał aż się uspokoją.
   – Co tu jeszcze stoicie? Słyszeliście przecie, nie wyjdziemy z wami w pole przeciw Tatarom.
   – Chcę wam powiedzieć, że jestem zadowolony z takiej odpowiedzi. Po tym wszystkim, co usłyszałem od was, nie chciałbym, żebyście nas osłaniali przed Tatarami. Nie chcę, żebyście mieli z nami cokolwiek wspólnego.
   Zapanowała w izbie cisza, jakby kto makiem siał. To oświadczenie zupełnie ich zaskoczyło. Chyba nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć. Dopiero po chwili siedzący w środku poderwał się na nogi i z obliczem wściekłego psa zwrócił się do brata zakonnego, który stał wciąż obok niego:
   – Wyrzuć, wyrzuć go natychmiast, bo jeszcze chwila, a go zabiję.


   Wrócił, jak poprzednio, na noc na plebanię. Głodny poszedł spać, bo na kolację już go nikt nie zaprosił. Ale nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok. Za dużo było jak na jeden dzień przeżyć. Przypominały mu się poszczególne etapy rozmowy, zdania, słowa, których wtedy, w pierwszej chwili, nie był w stanie do reszty ogarnąć, zrozumieć, a teraz w ciszy nocnej brzmiały pełnym wyrazem. Zdziwiony, zaskoczony, przerażony, wciąż jakby nie dowierzając, że można było coś takiego powiedzieć, że można przyjąć za podstawę działania nieuznawanie pogan za ludzi. Na co dzień wciąż się stykał z poganami i do głowy by mu nie przyszło, by ich tak traktować. Teraz dopiero zrozumiał, co to znaczy wprowadzić w życie fałszywą teorię, i to wprowadzić w taki bezwzględny i konsekwentny sposób jak Krzyżacy. Ale nie potrafił wciąż odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd się ona wzięła, jak można było coś takiego wymyślić. Nasuwały mu się dziesiątki przykładów, ewidentnych dowodów z Ewangelii, gdzie Jezus wyraźnie odnosił się do pogan z szacunkiem; potwierdzały ten fakt Listy i Dzieje Apostolskie. Wreszcie stwierdził: A jeżeli nawet już ta obłędna koncepcja znalazła się w tezach jakichś zwariowanych prawników czy nawet teologów, to trzeba się tym jak najprędzej zająć i na płaszczyźnie teologicznej wykazać jej bezzasadność. Niewątpliwie została stworzona na użytek opętanych cesarskich polityków, którzy chcą usprawiedliwić zaborcze plany swoich władców. Nie mógł zasnąć. Postanowił wyruszyć. Jeszcze po ciemku zszedł do stajni, wyprowadził swojego konia. Nałożył chomąto, założył uprząż. Natrafił na niego kręcący się po oborach i stajni zaspany parobek plebański i pomógł mu już chyba tylko z czystej litości w jego dość niezgrabnych poczynaniach. Szarzało, gdy był gotowy. „W końcu nie jest tak wcześnie. Chyba koło siódmej”. Spytał o proboszcza.
   – Na co go potrzebujecie.
   – Chciałem się z nim pożegnać, podziękować, zapłacić.
   – Zostawcie. Nie zechce z wami mówić, nie dziwcie mu się. Dość mu nadokuczali przez was zakonnicy.
   – Przeze mnie? – zdziwił się. – A cóż to chcieli.
   – Że was przyjął w gościnę. Jedźcie z Bogiem.
   – To przynajmniej zostawię jakieś pieniądze.
   – Bójcie się Boga. Pieniądze za taką gościnę? To by był już ciężki grzech. Jedźcie z Bogiem. Nieletkie macie życie.
   – I wam nielekko.
   – Ano nie. Boże prowadź!
   – Zostańcie z Bogiem.
   Podciął konia i saneczki ruszyły.
   Droga mijała spokojnie. Po około dwóch godzinach zatrzymał się w przydrożnej wsi. Wszedł do pierwszej lepszej chałupy. Zastał kobietę przy śniadaniu z dziećmi. Pochwalił Boga. Spytał, czy można wejść.
   – Wejdźcie, wejdźcie. Gość w dom, Bóg w dom.
   – Po prośbie ja do was.
   – No, nie wyglądacie na takiego, co to po prośbie chodzi. Tacy i sankami nie jeżdżą.
   – Głodny jestem i spragniony.
   – To wam jeść nie dali, gdyście w drogę szli.
   – Ano nie dali.
   – To albo wy zły człowiek, albo złe ludzie, co was na mróz o pustym żołądku puścili.
   – Kto zły, kto dobry, to jeden Bóg dokładnie wie.
   – Prawdę mówicie.
   Przyglądała mu się z niepewnym uśmiechem, jeszcze wciąż nie wiedząc, kto zacz, ile jej wolno spytać i powiedzieć. Czyściutka, schludna, krzątała się szybko. Już stał przed nim gliniany garnuszek dymiącego mleka, leżała pajda chleba. Temu wszystkiemu, co kobieta robiła, i jemu samemu przyglądały się dzieci, z oczkami okrągłymi z zaciekawienia.
   Dało się słyszeć otrzepywanie butów. Wszedł mężczyzna.
   – O, gościa mamy. Niechże i ja krzynę przysiądę i dowiem się, co w szerokim świecie. A skądże to bogi prowadzą.
   Ściągał czapę ze zmierzwionej głowy.
   – Z klasztoru w Kętrzynie.
   Chłopa jakby zwinęło. Wykręcił się na pięcie. Czapę na łeb wsadził i, wychodząc, rzucił żonie:
   – Żebyś ty tylko jakiej biedy sobie nie napytała. Sobie, mnie i dzieciom – dodał, zatrzaskując drzwi.
   Zapanowała napięta cisza. Najmłodsze dziecko rozpłakało się w głos. Zaraz i drugie mu zawtórowało. Trzecie patrzyło w niego z przestrachem.
   – Nie powiedziałem wam wszystkiego. Nie zdążyłem jeszcze powiedzieć.
   – Nie, już nie mówcie. Jedźcie już. Jedźcie.
   – Ja jestem księdzem, dominikaninem.
   – O nic was nie pytam, ale wypijcie mleko i jedźcie.
   – Pojechałem do Krzyżaków prosić ich o pomoc w walce przeciw Tatarom.
   Ale ona nie chciała słuchać tego, co mówił. Nic do niej nie docierało. Skończył mleko, wziął resztę chleba w rękę.
   – Nie chciałem wam żadnej krzywdy uczynić. Byłem po prostu głodny. A już niemłody jestem, więc wstąpiłem, aby się pożywić.
   Stała przed nim z martwą, wciąż przestraszoną twarzą, wycierając dłonie o fartuch.
   – Może nikt się nie będzie z sąsiadów dopytywał. Może nikt nie zauważył.
   Kiwała głową mechanicznie, jak pajac.
   – Przepraszam, że wyrządziłem przykrość.
   Wszedł na sanki i odjechał, jak mógł najciszej. Wciąż był spięty, wstrząśnięty tym, co przeżył. Chleb mu stawał w gardle. „Co oni potrafili z ludźmi zrobić. Co oni potrafili z ludźmi zrobić. Wprowadzić aż taki terror. Potrafili ich aż tak zniewolić. Boże drogi, Boże drogi”.
   Droga była spokojna, toteż miał cały dzień na rozmyślanie. Powracał do rozmowy na zamku. Aż nagle odkrył: okłamali mnie. To niepodobna, żeby chcieli całą Polskę zagarnąć. Mieliby przeciw sobie nie tylko całą Europę, ale i samego papieża. Chcieli skierować mój wzrok gdzie indziej niż sami patrzą. Ale jednym się zdradzili. Nie chcą poprzestać na Prusach. Chcą iść dalej. Zagarniać nowe ziemie. Na zachód nie pójdą, bo mają Brandenburgię, na południu jesteśmy my. Mogą nam uszczknąć kawałek ziemi, nic więcej. A więc na wschód. Na Litwę. To było odkrycie, które go przeraziło. Jeżeli Prusy są stracone, to trzeba ratować Litwę. To był największy zysk, jaki mu ta wyprawa do Kętrzyna przyniosła. I jeszcze jeden pożytek. W którymś momencie, powracając myślą do zajścia, które miało miejsce w przydrożnej chacie, uświadomił sobie, że już najwyższy6 czas, aby wystąpić do Stolicy Świętej o podział administracyjny Prus na poszczególne diecezje, bo inaczej to zrobią, a może już zrobili, Krzyżacy. A wtedy wszystkie diecezje Prus obstawią swoimi ludźmi, a wtedy to już jest koniec z chrześcijaństwem Prus.