Biblioteka



s. 1.




 


 Leżał ubrany w płaszcz, wygodnie wyciągnięty na leżaku, z nogami okręconymi aż do pasa w gruby koc. Z twarzą wystawioną do słońca, z powiekami przymkniętymi. Było cicho. Z daleka tylko dolatywało poszczekiwanie psa, wyłaniał się dźwięk dzwonków i znowu zamierał. Ale w nim samym ciszy nie było. Rosło w nim wewnętrzne napięcie i niewiele brakowało, żeby się zerwał, ale gdzieżby mógł pójść w takim stanie? „Leżeć. Najwyżej krótkie, niemęczące spacery. Nabiał jest szczególnie polecany – przy gruźlicy wapno konieczne” – zaszemrało zalecenie lekarza. „Górskie powietrze, w zimie słońce, w lecie słońca unikać. I spokój, cisza, nie denerwować się”. Tak, tylko tego było permanentnie brak. „Myśleć o czymś przyjemnym”.
 Jak tu być spokojnym. O czym przyjemnym myśleć? Przyjechał z Rzymu natychmiast prawie na drugi dzień po obronie doktoratu, bo go wzywano pilnie do Krakowa, jako że miał być wykładowcą kleryków. I co? Popracował parę miesięcy i z dnia na dzień było coraz gorzej. Najpierw zdawało się, że to tylko skutki zmiany klimatu – przecież siedział w Rzymie sześć lat, od 1913 aż do teraz, czyli do 1919. Ale już ledwie łaził. Zupełnie opadł z sił. Stany podgorączkowe, zwłaszcza po południu. Pocenie się. Kaszel częsty. I powróciła krew w plwocinie. Zapytany przez superiora, co się dzieje, opowiedział wszystko. Że to się zaczęło w Rzymie, że tamtejszy lekarz podał diagnozę: gruźlica, i że chyba to powróciło. „No tak, klimat krakowski na pewno nie jest do tego, by leczyć gruźlicę, tylko wprost przeciwnie” – zakonkludował superior i wysłał go na przebadanie. Krakowski lekarz bez wielkich badań potwierdził podejrzenie, które on sam odsuwał wbrew wszelkiej logice. A więc gruźlica. I wyjazd z Krakowa. Dokąd? Dla niego to już było wszystko jedno. „Zakopane” – zaordynowali przełożeni, a więc Zakopane. I co dalej.
 – Może ojcu kawał góralski opowiedzieć, który do nas pasuje jak ulał? – usłyszał głos sąsiada.
 – No proszę – odpowiedział, nie podnosząc powiek.
 – „A coz wy, gazdo, robicie, jak mocie cas?”. „Jak mom cas, to se siedzem i myślem”. „A jak ni mocie casu?”. „To tylko siedzem”. Myśmy podobni do tego właśnie gazdy, co ma czas. O czym to ojciec myśli, można wiedzieć?
 Rozmawiali rzadko, aby sobie nie przeszkadzać, nauczeni własnym doświadczeniem i cudzym – pacjenci tej najdziwniejszej choroby, która nie przynosi cierpienia, tylko śmierć. „O czymś przyjemnym myśleć!” – powrócił nakaz lekarza jak imperatyw kantowski. O czym wobec tego. O Polsce, którą tak się zachwycił od pierwszej chwili, gdy tylko wjechał w jej granice. Nie wyglądem miasteczek, przez które przejeżdżał, bo były poranione: wszędzie ślady wojny, pogorzeliska jeszcze niezabudowane nowymi domami, rozjeżdżone drogi, ludzie źle wyglądający i biednie ubrani. Nawet nie samym Krakowem, bo choć piękny, to bardzo zniszczony, zaniedbany. Ale ten rozmach, ta gorączka pracy. Ten entuzjazm kolosalny, bezbrzeżny optymizm, radość twórczości w każdej dziedzinie, od szewca, do którego zanosił buty, aż po murarzy i cieśli wznoszących domy. W zestawieniu z tym, co wywiózł z Polski w 1913 – pamięć o kraju tkwiącym w jakimś marazmie, w niemożności działania – to, co teraz zobaczył, przekraczało jego najśmielsze wyobrażenia. I nawet w porównaniu z Włochami, o których przecież miał głębokie przekonanie, że są ludźmi pracowitymi i dynamicznymi. Znowu się chciał poderwać z leżaka, po raz któryś dzisiaj. A ponad tym wszystkim fakt, że ludzie się ze sobą dogadywali na zasadzie tej, że są po prostu Polakami, że stanowią jedną rodzinę. Nie przeszkadzały im rusycyzmy ludzi z Kongresówki, germanizmy Poznaniaków ani śląska mowa. Gdy zastanawiał się nieraz nad tym cudem, za każdym razem utwierdzał się w przekonaniu o tym, jak ogromną rolę odegrał w tym względzie Kościół. Częstochowa, do której ciągnęli ludzie spod wszystkich zaborów. Jasna Góra – stolica mistyczna Polski, gdzie na tronie siedzi Królowa: najświętsza Maryja, koronowana jeszcze za czasów króla Jana Kazimierza przez naród polski. U Jej stóp spotykali się Ślązacy i Kurpiowie, Krakusy i Mazurzy. Górale i Poleszucy. Kościół trzymał naród przez swoich księży, którzy pod wszystkimi zaborami mówili kazania po polsku i uczyli religii po polsku, często prześladowani za to. W sposób szczególny przez wielkie postacie, takie jak choćby ksiądz Wawrzyniak. Wreszcie przez sam fakt, że prymas w Gnieźnie rozciągał swą władzę na wszystkich wiernych, ponad granicami wytyczonymi przez zabory. I rzecz ciekawa: Gdy się tylko wojna skończyła, ściągali ludzie z całego świata, ci wygonieni przez zaborców, ci uciekający przed wyrokami za swoją działalność polityczną. Jak Żydzi po niewoli babilońskiej do Jerozolimy, tak oni wracali i zabierali się do odbudowy świątyni jerozolimskiej, jaką jest Polska. Nawet on sam tego porównania nie wymyślił, to w Rzymie któryś z kolegów Niemców porównał Polaków do Żydów. Był tym obrazem zaskoczony i zapamiętał go głęboko, tym bardziej, że jakoś mu się po wielekroć sprawdzał. Polska. Boże, czy jest kraj podobny do niego w swej piękności. Jak bardzo tęsknił za nią przez te swoje lata wygnania rzymskiego. Jak nie mógł się doczekać, kiedy tylko spełni warunek postawiony przez przełożonych: doktorat. I wrócił pierwszą okazją – pociągiem Czerwonego Krzyża.
 Choć słońce świeciło bardzo silnie, nie potrafił sobie odmówić, aby choćby na moment leciutko nie rozchylić powiek i nie popatrzeć na góry. Za firanką lekkiej mgły łańcuch Tatr w śniegu – „ta mgiełka wróży pogodę” potwierdził leżakujący obok kuracjusz. Boże, czy może być coś piękniejszego na świecie. Gdyby nawet Zakopane nie miało odpowiedniego klimatu dla chorych na gruźlicę, to i tak się ich powinno wozić tutaj, żeby mogli patrzeć na góry. O każdej porze dnia inne, co dzień inne, co miesiąc inne, w każdej porze roku inne. Znowu przymknął oczy. Znowu głębszy oddech. Czy słowo „krystaliczne powietrze” jest bezsensowne? Wobec tego jak oddać słowem to, czym się tutaj oddycha. Jak wyrazić zapach tego powietrza, zmieszanego ze słońcem.
 Posłyszał skrzypienie śniegu pod szybkimi krokami. Nagle nad nim zabrzmiało pytanie:
 – Przepraszam ojca, czy można przeszkodzić na moment?
 – Proszę bardzo.
 Zasłonił dłonią silny blask słońca i przyglądnął się właścicielowi młodego głosu.
 – Dowiedzieliśmy się, że ojciec jest tutaj na leczeniu. A ojciec przyjechał z Rzymu, prawda?
 – Tak.
 – No właśnie. Uradziliśmy w paru, żeby ojca do nas zaprosić z pogadanką albo z cyklem pogadanek. Ojciec wie. Siedzimy tutaj. Niektórzy już kilka miesięcy. Nic się nie dzieje. Można skonać z nudów. A tak, zawsze jakieś urozmaicenie – paplał jak najęty.
 – A co byście chcieli usłyszeć?
 – Wszystko nam jedno. Co ojciec uważa. Byle było interesujące, byle ewentualnie pobudzało do dyskusji.
 – A do kogo będę mówił?
 – Do takich jak ja, studenci w Bratniaku. Pochodzą zwłaszcza z województwa krakowskiego, ale właściwie to są z całej Polski.
 – Bardzo chętnie. Dziękuję za zaproszenie. Od kiedy możemy zacząć?
 – Wszystko jedno. Choćby od dzisiaj po południu.
 – Dobrze, będę dzisiaj po południu.
 – Po leżakowaniu. O czwartej.
 – Dobrze, czwarta.
 Student odszedł. Jeszcze chwilka i ucichło skrzypienie śniegu pod jego krokami. Powróciła cisza.
 – O czym ojciec chce im mówić? – pytanie sąsiada.
 – Pojęcia nie mam co i pojęcia nie mam jak. Przecież ja ich zupełnie nie znam – mówił zafrasowany. – Przecież ja w ogóle polskiej młodzieży nie znam. Ani ludzi. Ileż tych moich kontaktów. Sześcioletnia przerwa w życiorysie to nawet nie jest sprawa najważniejsza, choć też ważna. Ale wyjechałem do Rzymu zielonym szczeniakiem, który swoje lata rozwoju spędził we franciszkańskim konwikcie we Lwowie – a więc, jakby nie było, w społeczności specyficznej i odciętej w dużej mierze od otaczającego świata. O czym do nich mówić. Co ja o nich wiem.
 – Doszły do mnie słuchy, że to socjaliści. To jakaś, panie dzieju, komuna, jak oni to nazywają. A i sama dyrekcja do nich też dopasowana. Mówią, że się deklarują ateistami. Sam nie wiem, co ojcu radzić, ale ja bym, panie dzieju, wstrzymał się z udaniem tamże – odezwał się ten z lewej strony.
 – Zjeść mnie nie zjedzą. Najwyżej wyrzucą. Ale przecież na to jestem przygotowany – przynajmniej teoretycznie. Pana Jezusa też wyrzucali. Zresztą, przecież sam się tam nie pchałem. Jestem zaproszony.
 – No, racja… Był. Zaprosił. Aż mnie, panie dziejku, zatkało. Taki młody i przychodzi prosić księdza o wygłoszenie pogadanki. A jak oni tylko zaprosili, żeby pokpić, wyśmiać?
 – Nie wyglądał na takiego, nie wyglądał – wziął w obronę studenta sąsiad z prawej.
 – A zresztą, nie dam się – odpowiedział ze śmiechem.